„Siwiejący Adonis w Ciechocinku chciał mi urządzić sanatorium miłości. Zapomniał tylko wspomnieć, że ma żonę”
„Miał ciepły głos i sposób patrzenia, który rozbrajał. Przedstawił się: Andrzej. Powiedział, że to jego pierwszy turnus i że musiał gdzieś uciec od codzienności. Nie dopytywałam. Czułam się swobodnie. Na tyle, że kiedy po zajęciach zaproponował spacer po parku solankowym, zgodziłam się bez wahania”.

- Redakcja
Samotność po rozwodzie była jak cichy, szary koc, który zarzucał się na moje życie dzień po dniu. Miałam swoje rytuały – poranna kawa, telewizor grający w tle, telefon od dzieci raz w tygodniu. Czasem zadzwoniła Basia, czasem Rafał, ale ich światy toczyły się już własnym rytmem. Postanowiłam, że muszę zrobić coś dla siebie. Kiedy trafiłam na ofertę turnusu rehabilitacyjnego w Ciechocinku, długo się nie wahałam. Potrzebowałam odpoczynku. Nie tylko dla kręgosłupa, ale przede wszystkim dla duszy. Nie przypuszczałam, że spotkam tam mężczyznę, który przypomni mi, jak to jest czuć motyle w brzuchu.
Pierwszy taniec serc
Ćwiczenia poranne nie były moją ulubioną częścią dnia, ale kiedy rehabilitantka kazała ustawić się w pary do prostych rozciągających pozycji, posłusznie rozejrzałam się po sali. Wtedy właśnie go zobaczyłam – postawny mężczyzna o lekko siwiejących skroniach, który podszedł do mnie z uśmiechem.
– Wygląda pani, jakby potrzebowała ratunku z tej gimnastycznej tortury – rzucił z uśmiechem.
– Raczej z życia – odpowiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Zareagował śmiechem. Miał ciepły głos i sposób patrzenia, który rozbrajał. Przedstawił się: Andrzej. Powiedział, że to jego pierwszy turnus i że „musiał gdzieś uciec od codzienności”. Nie dopytywałam. Czułam się swobodnie. Na tyle, że kiedy po zajęciach zaproponował spacer po parku solankowym, zgodziłam się bez wahania.
– Pani mąż nie miałby nic przeciwko? – zapytał nieco przekornie, kiedy skręciliśmy w boczną alejkę.
– Nie mam już męża. A pan?
– Też bywałem samotny – odpowiedział, nie rozwijając tematu.
Usiedliśmy na ławce. Opowiedziałam mu o rozwodzie, o dorosłych dzieciach, które już dawno przestały potrzebować mojej obecności. On mówił o tym, jak czasem człowiek przestaje zauważać samego siebie. Rozmowa płynęła lekko, jakbyśmy znali się od lat.
– Myśli pani, że po pięćdziesiątce też można się zakochać?
– Myślę, że to wtedy uczucia smakują najpełniej – odpowiedziałam i poczułam coś dziwnego w piersi. Jakby serce próbowało przypomnieć sobie, jak się tańczy.
Pocałował mnie w policzek
Po powrocie z turnusu wymienialiśmy się SMS-ami, telefonowaliśmy niemal codziennie. Czasem dzwonił wieczorem tylko po to, by zapytać, czy miałam spokojny dzień. W końcu zaprosił mnie na kolację. Spotkaliśmy się na rynku, w uroczej restauracji z lampionami i zapachem bazylii unoszącym się w powietrzu.
– Grażynko, nie miałem pojęcia, że życie może jeszcze smakować tak dobrze – powiedział, nalewając mi czerwonego wina. – Wreszcie mam dla kogo żyć.
Poczułam ciepło. Nie tylko w twarzy, ale w całym ciele. Tego wieczoru, kiedy spacerowaliśmy po Starym Mieście, delikatnie chwycił mnie za rękę. Nie cofnęłam jej. Zaczęliśmy spędzać coraz więcej czasu razem – chodziliśmy do kina, na koncerty, do muzeów. Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie na kolację. Gotował sam – dorsza z warzywami i risotto z grzybami. Byłam oczarowana.
– Wiesz... Ja się w tym wszystkim dopiero uczę. Ale z tobą... jakoś wszystko przychodzi mi łatwiej.
– Ja też się uczę. Na nowo ufać, marzyć... – powiedziałam cicho.
Pocałował mnie w policzek. Pomyślałam, że chyba właśnie się zakochuję. Byłam w euforii, ale gdzieś głęboko pojawił się cień lęku. Co jeśli znów się zawiodę?
– Na razie nie jestem gotów na wszystko – powiedział któregoś dnia. – Ale chcę próbować.
Uśmiechnęłam się. Nie potrzebowałam deklaracji. Wystarczało mi, że był blisko, obecny. Że mnie wybrał.
Przegapiłam sygnały ostrzegawcze
Zaczęło się niepozornie. Najpierw odwołał spotkanie, bo „nagle coś wypadło w pracy”. Później nie odbierał telefonu przez dwa dni, a kiedy w końcu oddzwonił, jego głos był chłodny, zdystansowany.
– Teraz nie mogę rozmawiać – usłyszałam.
– Czy coś się stało?
– Nie teraz, Grażynko, później – uciął i się rozłączył.
Przytuliłam telefon do piersi. Coś mnie ukłuło. Niby niewielka rzecz, a jednak czułam, że coś się wymyka. Przez kolejne dni pisał zdawkowe wiadomości, coraz bardziej lakoniczne. „Zajęty”. „Dużo pracy”. „Później się odezwę”. W głowie huczało mi od pytań. Czy zrobiłam coś nie tak? Może zbyt szybko się zaangażowałam? A może to ja – z całym swoim bagażem emocjonalnym – byłam dla niego zbyt „ciężka”?
W końcu postanowiłam go odwiedzić. Miałam jego adres – podał mi go, gdy wysyłał mi kartkę z podpisem: „Zawsze blisko, Andrzej”. Pojechałam autobusem. Siedząc w środku, wpatrywałam się przez okno, powtarzając sobie, że może wszystko da się jeszcze naprawić. Pod wskazanym adresem zobaczyłam cichą, zadbaną kamienicę. Domofon nie odpowiadał. Zadzwoniłam raz, drugi, trzeci. Nikt nie otworzył. Podeszłam do sąsiadki z dołu, która akurat wychodziła z psem.
– Szuka pani Andrzeja? A, to ten z trzeciego... chyba z żoną mieszkają. Często ich widuję razem. Elegancka para.
Zamarłam. Poczułam, jak w jednej sekundzie cała krew odpływa mi z twarzy. Przecież mówił, że bywał samotny...
– Coś mi tu cholernie nie gra… – wyszeptałam.
Nie chciał mnie skrzywdzić
Czekałam. Stałam jak głupia przy trzepaku, udając, że rozmawiam przez telefon. Trzęsły mi się ręce. Chciałam się odwrócić i odejść, udawać, że nic nie widziałam, że to wszystko pomyłka. Ale coś mnie trzymało w miejscu. W końcu wyszli. On pierwszy. Andrzej. W płaszczu, w czapce, z tym samym uśmiechem, który wcześniej zarezerwowany był, wydawało mi się, dla mnie. A za nim – kobieta. Elegancka, wysokie obcasy, paznokcie w kolorze wina. Szli blisko siebie, rozmawiali, śmiali się. I wtedy się zatrzymali. Zrobiłam dwa kroki do przodu.
– Andrzej?! – powiedziałam za głośno. Oboje spojrzeli w moją stronę.
On zamarł. Ona zmrużyła oczy.
– Kim ona jest, Andrzej? – zapytałam. Głos mi drżał.
– Co to ma znaczyć? – zapytała kobieta. – Jestem jego żoną, a ty kim, droga pani?
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Patrzyłam na niego. Milczał.
– Nie chciałem cię skrzywdzić... – powiedział w końcu.
– To po co było to wszystko?! – wybuchłam. – Po co te wszystkie słowa? Obietnice?
– Bo z tobą było mi dobrze... Inaczej. Spokojniej...
– Spokojniej? A to twoje życie tutaj, z tą kobietą, to co to niby jest?
Jego żona prychnęła z ironią.
– Andrzeju, znowu jakieś afery z kolejną twoją sanatoryjną panną?
Poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro zimnej wody. Zaczęłam się cofać. Andrzej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uniosłam dłoń.
– Wystarczy. Już wiem wszystko, co trzeba.
Zimny wiatr zamiast czułości
Wróciłam do domu pieszo. Autobusy mijały mnie jeden po drugim, ale nie byłam w stanie wsiąść do żadnego. Głowę miałam jak balon, a nogi – jak z waty. Było zimno, wilgotno, ale nie czułam chłodu. Nie czułam nic. Jakby ciało odcięło się od reszty, żeby przetrwać. W domu usiadłam w kuchni. Telefon leżał na stole, martwy, czarny ekran. Otworzyłam go i wpatrywałam się przez chwilę w jego imię w kontaktach. Andrzej. Z serduszkiem.
– Nie mam już lat, żeby tak się dawać robić w balona... – powiedziałam do siebie. I chciałam nacisnąć „usuń”.
Ale jeszcze raz, ostatni, postanowiłam spróbować. Zadzwoniłam. Jeden sygnał, drugi. Odebrał.
– Andrzej, proszę, tylko powiedz mi na koniec dlaczego?
– Nie wiem... Może dlatego, że sam już dawno przestałem czuć się mężczyzną, a z tobą... z tobą było inaczej. Ale to nie mogło trwać.
– A dlaczego nie powiedziałeś prawdy?
– Bo byś odeszła. A ja nie chciałem, żebyś odchodziła. Jesteś dobra, ciepła. Potrzebowałem tego.
– Czyli byłam dla ciebie tylko terapią? Jakimś lekiem na samotność?
– Nie. Byłaś kimś ważnym. Ale nie mogłem zostawić żony.
Zamilkł. Ja też. Po chwili po prostu się rozłączył. I już nigdy więcej go nie widziałam. Nie przyszedł, nie napisał. Jakby mnie nigdy nie było.
Ostatni kieliszek wina
Wieczorem siedziałam w kuchni z kieliszkiem czerwonego wina, tym samym, które tak lubiliśmy pić razem po spacerach. Patrzyłam w okno, w ciemność, która przykryła podwórko jak gruby koc. Cisza była niemal namacalna, a ja po raz pierwszy od wielu dni poczułam, że jestem naprawdę sama. Nie oszukana. Po prostu sama. Nie płakałam. Łzy wyciekły wcześniej, w autobusie, w parku, w łazience, pod prysznicem. Teraz miałam już tylko pustkę i cichy, gorzki spokój. Nie zamierzałam się mścić ani pisać do jego żony. Po co? Co by to zmieniło?
Było mi przykro, że znów dałam się nabrać. Że moje serce, mimo tylu lat, nadal było głupie i pełne nadziei. Ale mimo wszystko – nie żałowałam. Nie żałowałam ani jednego tańca, rozmowy, kolacji, pocałunku. To były dobre chwile. I choć miały swój koniec, przypomniały mi, że jestem jeszcze żywa. Że potrafię się śmiać, rumienić, pragnąć. Wiedziałam, że przez jakiś czas nie będę chciała nikogo poznawać. Że moje zaufanie, nadwątlone po raz kolejny, potrzebuje czasu, by się choć trochę odbudować. Ale nie zamykałam się na zawsze. Nie mówiłam sobie: „nigdy więcej”. Po prostu – wstałam, umyłam kieliszek, zgasiłam światło i poszłam spać. A rano, jak zawsze, zaparzyłam sobie kawę i otworzyłam okno. Powietrze było chłodne, pachniało jesienią. A ja wzięłam głęboki wdech.
Grażyna, 56 lat
Czytaj także:
- „Chciałam być fair, gdy przyłapałam narzeczonego przyjaciółki na zdradzie. Zamiast wesela, odwołała moje zaproszenie”
- „Mój mąż kontrolował mnie jak przedszkolaka. Dopiero przyjaciółka uświadomiła mi, że on wcale nie jest troskliwym misiem”
- „Byłam samotną matką i potrzebowałam towarzystwa. Emerytowany sąsiad dał mi znacznie więcej, niż chciałam”