„Ślub odwołaliśmy 3 dni przed ceremonią. Bez łez i krzyków poczuliśmy, że coś się między nami wypaliło”
„Nazajutrz zadzwoniliśmy do sali, do fotografa, do zespołu. Przepraszaliśmy, tłumaczyliśmy się jak mogliśmy. Jedni byli wyrozumiali, inni mniej. Dzwoniłam też do mamy. Powiedziała tylko: – Dobrze, że powiedzieliście sobie prawdę, zanim stanęliście przed ołtarzem”.

- Redakcja
Wszystko było już dopięte na ostatni guzik – sala, sukienka, zaproszenia, nawet pierwsze nuty naszej piosenki wybrzmiały już w mojej głowie. Mieliśmy się pobrać w sobotę, a dziś była środa. Trzy dni przed ceremonią podjęliśmy decyzję, która na zawsze zmieniła nasze życie. Odwołaliśmy ślub. Bez skandalu, bez trzeciej osoby, bez dramatów, które widzi się w filmach. Po prostu coś w nas pękło, coś przestało działać. Dziś mamy dzieci, rodziny i swoje światy. Ale nie ze sobą. A mimo to nie potrafię zapomnieć tamtego dnia i tego, co wtedy czułam. Bo to była miłość. Ale niewystarczająca.
Przymiarki do wspólnego życia
Poznaliśmy się na studiach. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia – raczej coś, co rosło powoli, bez presji i fajerwerków. On był spokojny, opanowany, zorganizowany. Ja – chaotyczna, emocjonalna, czasem zbyt głośna. Przeciwieństwa, które nie tyle się przyciągały, co próbowały się nawzajem uzupełniać. Mieszkanie razem okazało się zaskakująco łatwe. Lubiłam jego poranne rytuały, to jak robił mi kawę, zanim jeszcze zdążyłam wstać. On twierdził, że kocha mój bałagan, choć z czasem coraz częściej go denerwował.
Planowanie ślubu przyszło naturalnie. Nasi znajomi zaczęli się zaręczać, potem przychodziły zaproszenia, wesela, zdjęcia na Instagramie. Gdzieś w tym wszystkim poczuliśmy, że to „nasz czas”. Oświadczył mi się w lesie, na szlaku, który razem przeszliśmy dziesiątki razy. Powiedziałam „tak”, bo wtedy nie potrafiłam wyobrazić sobie życia bez niego.
– Myślisz, że naprawdę się uda? – zapytałam go kiedyś wieczorem, leżąc obok niego.
– A dlaczego miałoby się nie udać? Przecież się kochamy – odpowiedział, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.
I wtedy też w to wierzyłam. W nasze wspólne „zawsze”, w to, że przetrwamy każdy kryzys. Przymierzaliśmy się do małżeństwa z pewną czułą naiwnością. Jakby to miało nas naprawić, uszczelnić to, co już wtedy czasem przeciekało.
Rysa na idealnym obrazie
Pierwszy raz poczułam, że coś jest nie tak, kiedy wracaliśmy z degustacji menu weselnego. On milczał przez pół drogi. Myślałam, że to przez zmęczenie, ale kiedy zapytałam, co się dzieje, odpowiedział tylko:
– Nie wiem… Jakoś to wszystko mnie przytłacza.
Przytłacza? Przecież sam chciał tego ślubu, razem wszystko planowaliśmy. Przemilczałam to wtedy, nie chciałam robić z tego problemu. Ale od tego momentu coś się zmieniło. Coraz częściej łapałam się na tym, że rozmawiamy tylko o rzeczach praktycznych – lista gości, kolory serwetek, DJ czy zespół. Coraz mniej było między nami czułości. Wieczorami siedzieliśmy obok siebie, ale jakby osobno. On przeglądał coś w telefonie, ja scrollowałam zdjęcia sukienek. Czasem próbowałam coś powiedzieć, ale jego odpowiedzi były krótkie, zdawkowe.
– Może powinniśmy gdzieś wyjechać? Oderwać się trochę? – zaproponowałam raz.
– Teraz? Przecież ślub za chwilę. Nie ma na to czasu – odpowiedział, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że może ślub nas nie uratuje. Że może właśnie on nas zgubi. Ale nadal robiłam wszystko, żeby to zignorować. Przecież kryzysy się zdarzają. Przecież to tylko stres przed wielkim dniem. Tak sobie to tłumaczyłam. Każde jego milczenie, każdą moją łzę, która spływała w nocy po policzku, gdy myślałam, że śpi.
Trzy dni przed
To była środa. Przyszłam wcześniej z pracy, bo musiałam odebrać suknię ślubną z salonu. Wisiała teraz w przedpokoju, okryta folią, błyszcząca jak obietnica, której już nie czułam w sercu. Kiedy wszedł do mieszkania, nie spojrzał na nią nawet na chwilę. Zdjął buty, rzucił torbę na fotel i usiadł przy stole w kuchni, wpatrując się w przestrzeń.
– Dostałam dzisiaj potwierdzenie od florystki – powiedziałam ostrożnie.
– Mhm – mruknął, nie patrząc na mnie.
– Możemy porozmawiać? – zapytałam po chwili ciszy.
Kiwnął głową. Usiadłam naprzeciwko niego. Miałam wrażenie, że słyszę swoje serce, bijące zbyt szybko.
– Czy ty… czy ty nadal tego chcesz? – zapytałam, głosem, który mnie samej wydał się obcy.
Długo milczał. Zbyt długo.
– Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi – powiedział w końcu.
– Ale nie jesteśmy – powiedziałam cicho.
Zamknął oczy i westchnął głęboko. I wtedy to zrozumiałam. On też to czuł. Tę pustkę, która w nas rosła, mimo że robiliśmy wszystko, by ją zagłuszyć.
– Może… powinniśmy się zatrzymać – powiedziałam, nie patrząc mu w oczy.
– Może powinniśmy – odpowiedział, a jego głos był spokojny. Zbyt spokojny.
Nie płakaliśmy. Nie krzyczeliśmy. Po prostu wiedzieliśmy. Po tylu wspólnych latach, właśnie ta rozmowa była najbardziej szczera. I najbardziej bolesna.
Milczenie, które mówiło wszystko
Nazajutrz zadzwoniliśmy do sali, do fotografa, do zespołu. Przepraszaliśmy, tłumaczyliśmy się jak mogliśmy. Jedni byli wyrozumiali, inni mniej. Dzwoniłam też do mamy – przez chwilę myślałam, że się rozpłacze, ale w końcu powiedziała tylko:
– Dobrze, że powiedzieliście sobie prawdę, zanim stanęliście przed ołtarzem.
Nie wróciliśmy do tematu. Nie analizowaliśmy, kto zawinił. Nie obwinialiśmy się. Tego dnia było między nami więcej zrozumienia niż przez ostatnie miesiące. A jednak czuliśmy się obcy. Dwa ciała w tym samym mieszkaniu, zbyt zmęczone, żeby się pożegnać, zbyt przywiązane, żeby zostać. Wieczorem leżeliśmy w ciszy. On z jednej strony łóżka, ja z drugiej. Oczy otwarte, głowy pełne myśli. Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
– Myślisz, że za parę lat będziemy żałować? – zapytałam szeptem.
– Nie wiem – odpowiedział. – Ale chyba lepiej żałować, że się nie pobraliśmy, niż żałować, że się pobraliśmy.
Przytaknęłam, choć łzy cisnęły mi się do oczu. Bo wciąż go kochałam. Ale to już nie była miłość, która daje siłę. Raczej ta, która powoli wypala, zostawiając popiół dawnych marzeń. Zasnęliśmy, nie dotykając się. Rano spakował kilka rzeczy i pojechał do kolegi. Nie rozstaliśmy się tamtego dnia oficjalnie. Po prostu przestaliśmy być razem.
Nowe początki osobno
Przez kilka tygodni unikaliśmy kontaktu. Musieliśmy sobie dać czas – na zrozumienie, na przeżycie żałoby po czymś, co miało trwać wiecznie. Ludzie pytali, znajomi szeptali, mama unikała tematu. W pracy trzymałam się jakoś, chociaż wieczorami rozklejałam się na kawałki. Patrzyłam na tę suknię wiszącą w szafie jak na symbol porażki. W końcu oddałam ją siostrze, która przerobiła ją na coś zupełnie innego. Tak, jak ja próbowałam przerobić swoje życie.
On wyprowadził się na stałe po miesiącu. Zostawił mi klucze na stole, nie napisał żadnej wiadomości. A ja też nie pisałam. I w tym milczeniu, które wcześniej nas dzieliło, teraz odnaleźliśmy rodzaj pokoju. Przestaliśmy być parą, ale nie staliśmy się wrogami. Po prostu zniknęliśmy z życia siebie nawzajem.
Dwa lata później spotkaliśmy się przypadkiem w parku. Siedział z jakąś kobietą na ławce, obok nich biegała mała dziewczynka. Uśmiechnął się do mnie. Podniosłam rękę w geście powitania, krótko i bez słów. Sama byłam wtedy w ciąży z moim obecnym partnerem. Spojrzeliśmy na siebie z odległości kilku metrów – dwoje ludzi, którzy mieli razem iść przez życie, a poszli w dwie różne strony. I może właśnie dlatego udało się nam odnaleźć szczęście.
Bo czasem miłość nie wystarcza. Czasem trzeba odejść, żeby przestać się ranić. A potem zacząć wszystko od nowa – z kimś innym, ale z większym zrozumieniem.
Razem, ale nie ze sobą
Czasami nachodzą mnie myśli, jakby to wszystko wyglądało, gdybyśmy wtedy powiedzieli „tak”. Czy dzisiaj bylibyśmy razem? Czy mielibyśmy dzieci, dom, wspólne wieczory z kubkiem herbaty? A może bylibyśmy tylko zbiorem frustracji, których nie umieliśmy wypowiedzieć na głos? Nie wiem. I chyba już nigdy się nie dowiem.
Oboje ułożyliśmy sobie życie. Mój obecny partner jest ciepły, spokojny i potrafi słuchać. Kocham go, chociaż inaczej. Bardziej świadomie. Bez tej młodzieńczej ekscytacji, ale z poczuciem bezpieczeństwa. Mamy syna i córkę. Czasem patrzę na nich i zastanawiam się, jakie byłyby dzieci, które moglibyśmy mieć razem z tamtym człowiekiem. I wtedy przychodzi refleksja – może właśnie te dzieci miały się urodzić. Te osoby miały wejść w nasze życie, a nie inne.
Czasem dostaję od niego wiadomość z życzeniami. Zawsze krótkie, zawsze grzeczne. I zawsze z czymś, co łapie mnie za gardło, choć już dawno przestało boleć. Może to sentyment, może po prostu ludzka pamięć. Nie jesteśmy razem. Ale w pewien sposób zostaliśmy częścią siebie. Może nawet ważniejszą, niż gdybyśmy się pobrali. Bo nie zniszczyliśmy siebie. Przerwaliśmy coś, co mogło nas wypalić do cna. I za to jestem nam wdzięczna.
Jagoda, 34 lata
Czytaj także:
- „Wakacje z teściową to był najgorszy pomysł na lato. Nasze relacje szybko się popsuły jak czereśnie w upał”
- „Teściowa wprowadziła się i urządziła nas na perłowo. Mąż wolał oglądać z mamunią seriale, niż być głową rodziny”
- „Życie pod jednym dachem z moim ojcem to istny cyrk. Lepiej wyprowadzić się pod most, niż znosić jego ciągłe ględzenie”