Reklama

Historia ta wydarzyła się w latach 70. Opisała ją tylko jedna z lokalnych gazet. Przyjechało kilku dziennikarzy z Warszawy, ale żaden z nich nie napisał o tym tajemniczym przypadku. Dlaczego? Bo wtedy trzeba by było pisać o ludzkiej biedzie i ośrodku pomocy społecznej, który wspiera głodnych i bezdomnych. A przecież Gierek właśnie powiedział w telewizji, że socjalizm ostatecznie wytrzebił nierówności społeczne, i wszystkim w Polsce żyje się dostatnio.

Reklama

Tamtego dnia w komendzie dzielnicowej dostaliśmy telefon z ośrodka pomocy społecznej, że jakiś mężczyzna podszywa się pod osobę, która trzy miesiące wcześniej została uznana za zmarłą i pochowana. Szef naszego wydziału polecił mi wyjaśnienie sprawy. Wsiadłem więc w samochód i pojechałem do ośrodka. Kierowniczka już na mnie czekała w swoim gabinecie.

– Zamknęłam tego fałszywca w składziku – pokazała na drzwi obok.

– Jak się zachowuje?

– Nie jest awanturny. Na początku wołał przez drzwi, że to pomyłka. Ale gdzieś od dwudziestu minut siedzi cicho.

Zobacz także

– A wcześniej?

– Bez problemów. Ale koleżance z socjalnego już od razu wydał się jakiś taki trącony, wie pan, jakby się opił dykty. Ale nie jechało od niego alkoholem. A przyszedł do nas, bo przy wejściu wisi kartka, że rozdajemy potrzebującym ubrania zimowe…

– Skąd wiadomo, że gość próbuje się pod kogoś podszyć?

– W dokumentach mamy akt zgonu. Wcześniej Roman S. brał u nas raz na kwartał 1500 złotych. Tu mam czarno na białym, że ostatnio zapomoga nie została mu wypłacona, gdyż czuć było od niego alkoholem. Poza tym…

– Tak?

– Najpierw pojawił się u socjalnej. Ona znała S., więc jak zobaczyła go w drzwiach, to narobiła krzyku. Bo Roman przecież nie żyje od trzech miesięcy. I z tego strachu wzięła i zamkła się w pokoju kasowym, i stamtąd do mnie zadzwoniła. No to zawołałam dozorcę i żeśmy go razem zamkli w tym składziku na szczotki.

Podszedłem do drzwi i przekręciłem klucz w zamku. W środku, na przewróconym do góry dnem kuble siedział na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna, ubrany w brudną kufajkę. Twarz miał zaczerwienioną, jakby długi czas spędził na mrozie. Chyba drzemał, bo gdy zapaliłem światło, otworzył oczy, a potem przysłonił je dłonią.

– Może pan wyjść – wskazałem na stojące obok mnie krzesło. – Chciałem z panem porozmawiać.

– Kto chce ze mną porozmawiać? – bezdomny spojrzał na mnie nieufnie.

Pokazałem legitymacje milicyjną.

– O co jestem oskarżony?

– Na razie o nic. Chciałbym z panem pogadać. Ma pan jakiś dokument tożsamości?

Wyciągnął z kieszeni spodni dowód osobisty. Wynikało z niego, że przede mną siedzi Roman S., lat czterdzieści dziewięć, oczy piwne, znaki charakterystyczne: szrama na prawym przedramieniu. Twarz na zdjęciu nawet trochę podobna, tyle że ze trzydzieści lat młodsza. Poprosiłem mężczyznę, żeby podwinął rękaw. Znamię długości kilku centymetrów, prawdopodobnie po cięciu nożem, było na swoim miejscu.

– Kto panu to zrobił?

– Lekarz. Jak miałem szesnaście lat. Przedramię złamałem, kości nie chciały się zrastać, więc operacyjnie wzięli je w klamry i od tej pory ręka jest jak nowa.

Niby wszystko się zgadzało. Pochowany trzy miesiące wcześniej Roman S. i od roku miał tylko tymczasowe poświadczenie tożsamości, bo dowód osobisty zgubił. Kiedy zatem umarł, ów dowód nie mógł ulec anulowaniu i – teraz trzymałem go w ręce.

Siedzący naprzeciw mnie bezdomny kategorycznie zaprzeczał, żeby kiedykolwiek znalazł cudzy dokument tożsamości. Kiedy jednak pytałem, co robił dnia poprzedniego, tydzień lub miesiąc wcześniej, potrafił powiedzieć tylko: „nie wiem”. I jak widziałem, sam był wyraźnie przejęty sytuacją, w której się znalazł. Niepokoiła go również dziura w pamięci.

Kogo więc pochowano na koszt państwa? I gdzie jest ciało?!

– A jak sięgnie pan pamięcią wstecz, to coś panu świta? – spytałem z głupia frant.

– To była niedziela szóstego marca 1973 roku – odpowiedział natychmiast. – Dochodziła godzina trzecia po południu. Przez okno wpadały resztki słońca. Jedliśmy wtedy z żoną i córką obiad. A potem to już nic nie pamiętam, czarna dziura.

– Wie pan, który mamy teraz rok?

Rzekomy Roman S. po dłuższym zastanowieniu spojrzał na mnie niepewnie.

– 1973?

– 1978 – uściśliłem.

To gdzie się podziało te pięć lat? – mężczyzna spojrzał na mnie z zaskoczeniem.

– Równie dobrze sam mogę o to spytać.

Wezwałem pogotowie. Wyjaśniłem mężczyźnie, że dobrze będzie, jak da się przebadać lekarzom. Przyjął to dziwnie spokojnie. Nawet jakby się ucieszył, że być może ktoś pomoże mu przypomnieć sobie, co robił przez te wszystkie lata.

Następnego dnia pojechałem do byłej żony pochowanego trzy miesiące wcześniej mężczyzny. Wiedziałem, że kierowniczka uprzedziła ją o mojej wizycie i powiedziała o zmartwychwstałym Romanem S. Jednak kobieta wcale nie była zdziwiona.

– Wie pan, z nim zawsze działo się coś dziwnego – powiedziała. – Jakby siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden był spokojny i taki, o jakim każda kobieta marzy. Drugi, gwałtownik, lubił alkohol i często awanturował się po pijaku. Dwóch w jednym ciele siedziało, ale ten drugi, ten gorszy, gwałtowniejszy, wziął wreszcie górę. Po dwunastu latach małżeństwa pewnego dnia wstał od stołu. Strącił na podłogę talerz z zupą, bez słowa wyszedł z domu i już nie wrócił. Dwa lata później wzięłam z nim rozwód, i to chyba tyle.

– Pamięta pani dzień, kiedy mąż wyszedł z domu?

– To była niedziela, szóstego marca 1973 roku… Z tego, co wiem, to po rozwodzie Romek trafił do więzienia za grożenie komuś nożem.

Uprzedzałam go, że tak wreszcie skończy, jak się nie opanuje

Kilka dni później pojechałem z panią S.do kliniki psychiatrycznej, gdzie prowadzono obserwację Romana S. Z informacji uzyskanych od lekarza wynikało, że nic nie wskazuje na to, żeby dziura w pamięci mogła być wynikiem urazu mechanicznego. Prześwietlenia głowy niczego nie ujawniły.

Ale wróćmy do naszej wizyty z panią S. w szpitalu. Rzekomy pan Roman bardzo ucieszył się na widok żony. To było niesamowite, ale z każdego jego gestu i słowa przebijała radość. Był też niesamowicie delikatny. Widziałem, jakie piorunujące wrażenie sprawił na kobiecie.

– To nieprawdopodobne – powiedziała, gdy wyszliśmy z sali spotkań; jej dłonie drżały. – To jest mój Roman, jakiego zapamiętałam, gdy był łagodnym i kochającym mężem i ojcem. Nie wiem, jak to nazwać. Ale ten zły najwyraźniej gdzieś sobie poszedł i zostawił tylko tego dobrego.

– Dlaczego nie powiedziała mu pani, że jesteście po rozwodzie?

– To dobry człowiek. Dlaczego miałabym się z nim rozwodzić?

Przyznam, że w tamtej chwili zbaraniałem, gdyż rozwód jako taki był przecież sądownie potwierdzonym faktem.

Kolejna niespodzianka czekała mnie po powrocie do komendy. Z informacji otrzymanej z centralnego rejestru daktyloskopijnego wynikało, że odciski pobrane u bezdomnego jednoznacznie wskazują, że mamy do czynienia z Robertem S., człowiekiem, który sześć miesięcy przesiedział w zakładzie karnym, a po rozwodzie mieszkał w różnych melinach, aż do chwili swojej śmierci z powodu zatrucia alkoholowego. Śmierć została stwierdzona przez lekarza sądowego, mężczyznę pochowano na koszt państwa… Pytanie, kim był ten pochowany mężczyzna.

Po przedstawieniu całej sprawy prokuratorowi uzyskałem zgodę na dokonanie ekshumacji i zbadania leżących w trumnie doczesnych szczątków…

Zadzwoniłem do byłej żony pana Romana S. z pytaniem, czy chciałaby wziąć udział w otworzeniu grobu.

– Po co? – zdziwiła się. – Mój Roman żyje i jutro wychodzi ze szpitala. Na grobie tego złego człowieka nigdy nie byłam i nie będę. Logika tej kobiety znów przyprawiła mnie o ból głowy. Odpuściłem.

Reklama

Dwa tygodnie później w obecności prokuratora dokonano ekshumacji. Grabarze wykopali trumnę, okazało się jednak, że nie ma w niej żadnych zwłok. Zarządzono w tej sprawie śledztwo, ale nigdy nie ustaliliśmy, kto mógł wykopać nieboszczyka. Że został pochowany – nie ma wątpliwości, są dokumenty, a nawet zdjęcie zrobione przez właściciela zakładu pogrzebowego. Ale przecież Roman S. żyje, odciski palców nie kłamią, pani S. jest przekonana, że wrócił do niej jej ukochany mąż…

Reklama
Reklama
Reklama