„Śmiałam się, kiedy babcia przepowiadała mi męża. 20 lat później okazało się, że we wszystkim miała rację”
„Babcia urządziła mi rytuał tydzień po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Miałam trzynaście lat. Ledwo mogłam powstrzymać śmiech, gdy zazwyczaj skora do żartów seniorka rodu rozsypała przed sobą patyczki i przyglądała się ich układowi z poważną miną, jakby mogła w nich zobaczyć coś innego niż… cóż, patyki”.
- Justyna, 32 lata
Moja rodzina nigdy nie była… normalna. I nie chodzi o to, że mam pięciu braci i trzy siostry – to nie rekord świata, są ludzie, którzy mogą się pochwalić jeszcze liczniejszym rodzeństwem. Ale nie każdy może powiedzieć, że cała jego rodzina wierzy w gusła.
Trudno powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Wiem jedynie, że moja prababcia, jeszcze przed wojną, była wioskową znachorką. Kimś, do kogo kobiety chodziły po napoje miłosne, a mężczyźni po lubczyk na potencję. Wtedy nie było telewizji i internetu, które mogłyby wyśmiać podobne praktyki. Pewne tradycje umarły śmiercią naturalną, a czas zatarł pamięć o nich, ale do dziś żeńską część mojej rodziny uczy się wróżb, właściwości ziół i tym podobnych. Leczymy się naturalnie, przedkładając napary z mięty i złocienia nad aspirynę.
Jednym z obrzędów, które obchodzimy od lat, jest wróżba małżeńska. Trudno powiedzieć, z jakiej wywodzi się kultury i czy jakaś prababka nie wymyśliła jej przypadkiem sama dawno temu. Dość, że każda dziewczyna w naszej rodzinie musi przez nią przejść wkrótce po tym, jak stanie się kobietą. Oszczędzę tu dokładnych szczegółów całego rytuału – raz, że nie zdradzamy ich nikomu spoza rodziny; dwa, że są dość skomplikowane i przynajmniej na jednym etapie wykorzystuje się krew. Elementy wody i ziemi łączą się, by ubłagać Matkę Naturę i przekonać ją do zdradzenia detali przyszłości jednej z jej córek. Wszystkie zamężne kobiety w rodzinie traktują to niezwykle poważnie, zapewniając młodsze pokolenia, że wróżba sprawdziła się w ich przypadku co do joty, ale gdy dorastałyśmy, był to dla nas prostu kolejny przyczynek do żartów.
20 lat po wróżbie babci sięgnęłam miłosnego dna
Babcia urządziła mi rytuał tydzień po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Miałam trzynaście lat. Ledwo mogłam powstrzymać śmiech, gdy zazwyczaj skora do żartów seniorka rodu rozsypała przed sobą patyczki i przyglądała się ich układowi z poważną miną, jakby mogła w nich zobaczyć coś innego niż… cóż, patyki. Po dłuższej chwili jej dłoń chwyciła jeden z nich, tak że pozostałe ani drgnęły. Znowu stłumiłam uśmiech. Za bardzo przypominało to grę w bierki.
– Drzewo wiśniowe, drugie nacięcie, bez pąków – powiedziała babcia, przekazując mi patyczek opatrzony wycięciami. – Spotkasz swojego męża pod drzewem wiśniowym, którego nie ma, wczesnym latem.
Zobacz także
– Będę w takim razie musiała się wybrać do sadu, którego nie ma – żartowałam później ze starszą siostrą. – Albo wyjechać do Japonii. Tam jest dużo wiśni, nie?
Dostałyśmy burę od matki, która nas słuchała; jak zawsze gdy nabijałyśmy się z rodzinnych tradycji.
– Te wróżby nie zawsze znaczą to, co niby znaczą – powiedziała tajemniczo. – Zapamiętajcie to sobie, moje panny, a nie przegapicie okazji.
Siostra spoważniała, ale ja nie potrafiłam uwierzyć na słowo w coś podobnego. Dla mnie był to po prostu patyk, a nie żadna wiadomość od Matki Natury. Wierzyłam, że jeśli kiedyś spotkam miłość swojego życia, odbędzie się to w zupełnie normalny sposób. Bez wróżb, omenów i przepowiedni.
Dwadzieścia lat później znalazłam się na życiowych rozstajach. Wszystkie moje rozpoczęte „w normalny sposób” związki zakończyły się klapą, w tym jeden całkiem serio, o którym myślałam w kategoriach ślubu. Byłam zła, samotna i coraz mocniej przekonana, że zostanę starą panną. Ogólnie rzecz biorąc, sięgnęłam miłosnego dna.
A że tonący brzytwy się chwyta, ja uczepiłam się przepowiedni babci. Seniorce zmarło się dwa lata wcześniej, ale do samego końca trzymała się swoich przekonań. Jedna z moich sióstr – której przepowiedziała, że pozna męża „w cieniu dębu” – wyszła za mężczyznę, którego opatrzyła po tym, jak w czasie bójki w pubie ktoś rozbił mu na głowie butelkę po piwie Dębowe. Na twarzy babci przez całą ceremonię ślubno-weselną gościł uśmiech triumfu. Wtedy uznałam jej trafienie za czysty przypadek, ale teraz nie byłam już taka pewna. Każda kobieta w mojej rodzinie z początku wyśmiewała małżeńskie wróżby, lecz później los pchał je prosto w ramiona odpowiedniej (czytaj: wywróżonej) osoby. Może więc i ja powinnam wreszcie po tylu porażkach zaufać temu, co usłyszałam jako trzynastolatka?
Z pudełek pełnych szpargałów wygrzebałam, kichając od kurzu, starą wiśniową gałązkę i następnego dnia, wychodząc z domu, wsunęłam ją do kieszeni. Starałam się wypędzić z głowy myśli, że to głupie, dziecinne, bez sensu, że nic z tego nie będzie. Ściskałam kciuki i wierzyłam. Jeśli nie Matka Natura, to przynajmniej babcia z pewnością nade mną czuwała.
Zaledwie kilka dni później spotkałam wspaniałego faceta w barze sushi. Nazywał się Michał i wpadliśmy na siebie przypadkiem, kiedy odbierałam przy kasie zamówienie dla szefa (pracuję jako asystentka w dużej firmie i często muszę załatwiać jedzenie grubym rybom). Zderzyliśmy się z Michałem, spojrzeliśmy sobie w oczy i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Okazało się, że on również nie był tu z własnej woli – odbierał zestaw przekąsek na konferencję organizowaną w jego biurowcu. Zaczęliśmy rozmawiać, oboje obciążeni nie swoimi posiłkami, i nawet nie zauważyliśmy, kiedy minął kwadrans. Oboje spóźnieni, wymieniliśmy się numerami i biegiem wróciliśmy do pracy. Nie wiedziałam, jaki los spotkał Michała, ale mnie udało się uniknąć połajanki. Szef później wrócił do biura ze spotkania.
Nie będę go wodzić za nos, obiecywać. Za dobry jest
Kolejne dni upływały mi w rozdarciu. Zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Z jednej strony Michał był całkiem przystojny, szalenie miły i w ciągu kilkunastu minut rozmowy zaimponował mi błyskotliwym poczuciem humoru. W każdej innej sytuacji nie wahałabym się sekundy, żeby pójść z nim na randkę. No ale z drugiej strony była małżeńska przepowiednia. Ile bym nad tym nie myślała, nigdzie w okolicy restauracji sushi nie rosły drzewa wiśniowe – tylko cegły, żelbeton i metal, standardowy krajobraz wielkiego miasta – a co dopiero „drzewa, których nie ma”, cokolwiek to znaczyło. Michał nie mógł być tym jedynym, choćby na głowie stanął. Gdybym się z nim związała, czekałby mnie tylko kolejny zawód.
Kiedy tak zastanawiałam się nad tym, co powinnam zrobić, nadszedł weekend i to Michał skontaktował się ze mną, prosząc o spotkanie. Nie chciałam sama podejmować decyzji. Zdałam się na los i rzuciłam monetą. Fortuna mu sprzyjała. I jak się wkrótce okazało, mnie także.
Wybraliśmy się z Michałem w sumie na trzy randki, wszystkie absolutnie magiczne. Dogadywałam się z nim jak mało z kim, miał dobry gust, jeśli chodzi o filmy i muzykę, a kiedy się śmiał, słodko marszczył mu się nos. Tym trudniej było mi się pogodzić ze świadomością, że nasze spotkania mogą w ogólnym rozrachunku nie mieć żadnego znaczenia. Michał chyba wyczuwał moje wahanie i nie próbował narzucać naszemu związkowi jakiegoś szalonego tempa. W kinie pozwoliłam mu trzymać się za rękę, pocałowaliśmy się, kiedy odprowadził mnie do domu, ale nie naciskał na nic więcej. Był dobrym mężczyzną i zasługiwał na kogoś, kto zostanie z nim na zawsze, bez wątpliwości.
Przed kolejną randką podjęłam decyzję. Nie będę go wodzić za nos, obiecywać czegoś, czego nie mogę mu dać. Wyłożę kawę na ławę – może nie ze szczegółami, ale na tyle klarownie, żeby nie było między nami żadnych nieporozumień. Nie jesteś tym, na którego czekam. Było miło, ale nie możemy być razem. Miałam nadzieję, że nie zranię go zbyt mocno.
Tym razem Michał zabrał mnie w miejsce szczególne – do restauracji sushi, w której się poznaliśmy.
– Pomyślałem, że może choć raz spróbujemy tutejszej kuchni – powiedział przy stoliku.
Zasłoniłam się kartą. Nie wiedziałam, jak długo powinnam zwlekać. Takie wiadomości lepiej przyjmować na pełen żołądek, więc uznałam, że najpierw zamówimy i zjemy.
Po posiłku walczyłam ze sobą, próbując znaleźć odpowiednie słowa. Michał zauważył, że się denerwuję, bo zacząć coś mówić o wystroju restauracji, że nie pasuje do jej nazwy. Dopiero po chwili z siłą gromu dotarło do mnie, że powiedział coś ważnego.
– Powtórzysz?
– No… mówię o tym szyldzie. Sakura Sushi. Mam wrażenie, że niektórzy wybierają losowe japońskie słowa, dodają „sushi” i voila! Sakura to przecież drzewo wiśniowe, a nie widzę żadnego ani w wystroju, ani w logo i… Ej, czemu się śmiejesz?
Poczułam, że nie tylko ja. Niemal słyszałam, jak gdzieś tam w zaświatach babcia śmieje się razem ze mną. Drzewo wiśniowe, którego nie ma! Moje uczucia nie były jednak daremne!
Wyciągnęłam dłoń nad stolikiem i złapałam Michała za rękę.
– Kiedyś ci opowiem – odparłam. – Kiedy już poznasz moją rodzinę.
Odwzajemnił uśmiech i nic już nie mówił. Wystarczało nam, że jesteśmy razem. Dokładnie tak, jak zostało przepowiedziane. Póki śmierć nas nie rozłączy.