„Spadek otworzył mi oczy i drzwi do kariery. Rozwiodłam się z tym darmozjadem, bo był tylko kulą u nogi”
„Przez chwilę miałam nadzieję, że powie coś więcej. Że zapyta, że chociaż uda, że mu zależy. Ale on tylko wzruszył ramionami i wziął łyk herbaty. Jakby to była rozmowa o zakupach, nie o końcu małżeństwa”.

- Redakcja
Kiedyś myślałam, że życie po prostu takie jest. Że po ślubie wszystko się stabilizuje, wygładza, że ta cała namiętność i ekscytacja muszą gdzieś się podziać, bo dorosłość to przecież obowiązki. Z czasem uznałam, że brak rozmów, czułości, spontaniczności to po prostu naturalna kolej rzeczy. Mój mąż z roku na rok coraz stawał się coraz bardziej nieobecny. Nie pytał, jak się czuję. Nie interesował się moimi planami, marzeniami. Dni mijały w ciszy, którą tylko czasem przerywało pytanie: „Co na obiad?” Każdy poranek wyglądał tak samo. Budzik o szóstej, kawa, prysznic, kilka cichych słów do Piotra, który nawet nie odrywał wzroku od ekranu telefonu. Później praca i powrót do tego samego mieszkania, tego samego wieczoru, tej samej siebie, której z każdym dniem było coraz mniej. Aż pewnego dnia przyszedł list.
Mój daleki wujek z Krakowa, o którym nie słyszałam od lat, zmarł. A ja, jego jedyna krewna, odziedziczyłam po nim mieszkanie w samym sercu Kazimierza – z wysokimi sufitami, skrzypiącym parkietem i starym pianinem pod ścianą. Do tego dochodziła jeszcze niemała suma pieniędzy. Przez kilka dni chodziłam po domu jak w amoku. W końcu pewnego wieczoru usiadłam przy stole, spojrzałam na Piotra, który od godziny gapił się w telewizor, i powiedziałam:
– Odchodzę. Przeprowadzam się do Krakowa.
On nie podniósł wzroku.
– Aha.
– Nie chcesz wiedzieć dlaczego?
– Nie. I tak wiem.
– Wiesz?
– Że już cię to wszystko męczy. Że nic już nas nie trzyma razem.
Przez chwilę miałam nadzieję, że powie coś więcej. Że zapyta, że chociaż uda, że mu zależy. Ale on tylko wzruszył ramionami i wziął łyk herbaty. Jakby to była rozmowa o zakupach, nie o końcu małżeństwa. Tydzień później wsiadłam do pociągu. Z jednym plecakiem, kluczem do nowego życia i drżącym sercem.
Szukałam siebie
Zajechałam pod kamienicę późnym popołudniem. Kazimierz pachniał wilgocią, starym tynkiem i kawą z pobliskich kawiarenek. Mieszkanie mieściło się na trzecim piętrze bez windy. Wciągając walizkę po skrzypiących schodach, miałam ochotę odwrócić się i wrócić do pociągu. Gdy wreszcie otworzyłam drzwi, poczułam zapach kurzu. Przez okna wpadało blade światło. Przez chwilę tylko stałam, słuchając własnego oddechu odbijającego się echem od pustych ścian. Mieszkanie było piękne, ale wymagało pracy. Ściany pokryte łuszczącą się farbą, meble z minionej epoki, gdzieniegdzie kawałki gazet zamiast uszczelek w oknach. A jednak poczułam, że to moje miejsce. Pierwsze, które nie było wspólne z Piotrem. Pierwsze, które mogłam urządzić po swojemu.
Przez pierwsze dni poruszałam się po mieście jak zagubiona turystka. Nie znałam nikogo. Miałam wrażenie, że wszyscy gdzieś pędzą, wiedzą, dokąd idą, a ja stoję w miejscu. Wychodziłam codziennie z aparatem, który zabrałam jeszcze z domu. Fotografowałam bramy, okna, twarze ludzi na przystankach. Nie wiedziałam jeszcze, że próbuję uchwycić coś więcej niż obraz – próbowałam uchwycić siebie. Pewnego dnia, przechodząc obok ogłoszeń na tablicy w jednej z kawiarni, zobaczyłam kartkę: „Kurs fotografii dla początkujących – widzisz więcej niż inni? Naucz się to pokazać”. Zerwałam ją niemal odruchowo i jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam. Zajęcia zaczynały się w przyszłym tygodniu.
Sala była niewielka, z jasnymi ścianami i ogromnym stołem na środku. Ludzie siedzieli w skupieniu, niektórzy wyraźnie pewni siebie, inni – jak ja – z niepokojem malującym się na twarzy. Prowadzący, mężczyzna około pięćdziesiątki, z siwiejącą brodą i wiecznym uśmiechem w oczach, przedstawił się jako Adam.
– Fotografia nie polega na naciskaniu spustu migawki – powiedział na powitanie. – Ona zaczyna się dużo wcześniej. W spojrzeniu. W emocji. Pokażcie mi to, co czujecie, nie to, co widzicie.
Złapałam jego spojrzenie i przez chwilę miałam wrażenie, że mówi to właśnie do mnie. Pierwszy raz od bardzo dawna ktoś nie mówił mi, co mam robić. Zamiast tego – zachęcał, bym sama odkryła, czego chcę. Po zajęciach zostałam chwilę, żeby zapytać o coś technicznego. Adam spojrzał na mnie z łagodnym uśmiechem.
– A ty czego szukasz w fotografii? – zapytał.
Zaskoczył mnie.
– Nie wiem... może siebie?
– To zacznij patrzeć sercem. Technika to tylko narzędzie. Ale emocje – one robią zdjęcia, które zostają w pamięci.
Uśmiechnęłam się nieśmiało i pierwszy raz od miesięcy poczułam coś na kształt nadziei. Byłam sama w nowym mieście. Ale może nie do końca zagubiona.
Czułam radość
Z tygodnia na tydzień czułam, że robię coś, co naprawdę mnie porusza. Przestałam chować się za obiektywem – zaczęłam szukać kadrów z rozmachem. W swoich mediach społecznościowych wrzucałam zdjęcia, które wcześniej odrzuciłabym jako zbyt osobiste: popękana szyba, staruszka z torbą foliową, chłopak oparty o murek z papierosem w ustach. Zamiast lajków szukałam spojrzeń. I one przychodziły. Na kursie poznałam Hanię – szczupłą brunetkę z wielkimi oczami i ostrym językiem. Po jednej z sesji zdjęciowych poszłyśmy na kawę i wtedy po raz pierwszy usłyszałam coś, co mnie dotknęło.
– Twój eks to był taki typ, co cię gasił, co?
– Skąd wiesz?
– Bo dopiero teraz się rozpalasz. Widzę to po twoich zdjęciach. Są jak zrzucenie pancerza.
Zamilkłam, bo miała rację. Nie próbowałam już być nijaka, by nie przeszkadzać. Hania zaproponowała, byśmy jutro poszły razem na plener. Zgodziłam się bez wahania. Zaczynałam żyć na własnych zasadach. A świat, który jeszcze niedawno mnie przerażał, zaczął odpowiadać mi uśmiechem.
Ktoś mnie docenił
Wystawa miała być skromna – kilka zdjęć kursantów w małej galerii na Podgórzu. A jednak dla mnie to był wielki dzień. Wybrałam czarno-białą serię i zatytułowałam ją „Między światłem a cieniem”. Hania pomogła mi wydrukować zdjęcia i przekonała, że nie muszę wszystkiego tłumaczyć. Wystarczy sam podpis. Na wernisaż przyszło zaskakująco dużo osób. Przechadzali się między fotografiami, sączyli wino, rozmawiali. Stałam przy ścianie, z kieliszkiem w dłoni, czując się trochę jak podmieniona wersja samej siebie. Kiedy podszedł do mnie mężczyzna w szarym płaszczu.
– To pani zdjęcia? – zapytał, wskazując jedno z moich ulubionych – To z ujęciem pustej huśtawki o zachodzie.
– Tak. – Uśmiechnęłam się niepewnie. – Trochę smutne, wiem.
– Wcale nie. Raczej... czułe. Takie o ciszy, która coś mówi.
Miał ciepły głos. Przedstawił się: Michał. Niedawno wrócił do Krakowa po rozwodzie. Zostawił korporację, zaczął pracować jako freelancer. Przeszliśmy przez pół galerii, rozmawiając o zdjęciach. O życiu. Miał w sobie spokój, który mnie nie rozpraszał, tylko koił.
– Ten kadr to nadzieja – powiedział, patrząc na moją fotografię z dziewczynką przy ogrodzeniu. – Jakby za chwilę ktoś miał ją zawołać po imieniu.
Chciałam zapytać, skąd to wie. Ale ktoś go zawołał i zniknął w tłumie. Zostałam sama, z dziwnym uczuciem, że właśnie zaczęło się coś ważnego.
Poczułam się wyjątkowa
Spotkaliśmy się kilka dni później. Michał zaprosił mnie do kawiarni w starym młynie, gdzie pachniało kawą i świeżym drewnem. Usiedliśmy przy oknie, patrząc na spokojny nurt Wisły. Rozmawialiśmy długo – o tym, jak się gubiliśmy w życiu, o rzeczach, które zostawia się po drodze, i tych, których nigdy się nie miało.
– Wiesz, po rozwodzie najtrudniejsze nie było to, że byłem sam – powiedział Michał, kręcąc łyżeczką w filiżance – tylko to, że nikt mnie nie słuchał. Miałem poczucie, że moje słowa nie mają już znaczenia.
Pokiwałam głową. Rozumiałam to lepiej, niż bym chciała.
– A ty? Dlaczego odeszłaś?
Zamilkłam na chwilę. Patrzyłam, jak dzieci bawią się na zewnątrz, zanim odpowiedziałam.
– Bo nikt mnie nie widział. Przez lata. Byłam dla niego... tłem. Jak mebel, który stoi zawsze w tym samym miejscu.
Michał spojrzał na mnie uważnie. Nie współczująco, tylko tak, jakby naprawdę słuchał.
– Po raz pierwszy od lat ktoś naprawdę mnie słucha – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział nic. I dobrze. Nie potrzebowałam komentarza. Tylko obecności. Po wyjściu długo szliśmy razem w ciszy. A ta cisza nie była już samotna.
Aga, 37 lat
Czytaj także:
- „Rodzice chcieli mnie wydziedziczyć, bo żyłam w grzechu. Nie zamierzałam brać ślubu, bo po co mi ten papierek”
- „Staraliśmy się o dziecko, ale Leon urodził się, gdy byłam wdową. Los jeszcze nie raz ze mnie zadrwił”
- „Matka zamiast zdrowych pleców, przywiozła z sanatorium kochanka. Na stare lata babie zachciało się figli”