„Spadłem z krzesła, gdy syn oznajmił, że chce zostać księdzem. Jak dla mnie, jego powołanie to ściema”
„Marzyłem przecież o wnukach, więc wiadomość o wyborze drogi kapłańskiej przez syna mocno mnie zatroskała. Dzisiaj żałuję swojej reakcji, ale w tamtym momencie nie mogłem pogodzić się z jego wyborem. Pamiętam, że wprost sprzeciwiłem się jego planom związanym z seminarium”.
- Listy do redakcji
Na naszym osiedlu było sporo dzieciaków – około dwudziestu chłopaków. Wśród nich był Maciek, taki trochę inny od reszty. Kiedy my wszyscy robiliśmy różne psoty, on trzymał się na uboczu. Wspólnie szwendaliśmy się po okolicy, kradliśmy owoce z działek, urządzaliśmy walki na patyki, pedałowaliśmy rowerami do małpiego gaju szukać niemieckich skarbów. Spędzaliśmy też czas na trzepaku i kopaniu piłki. Maciek wyróżniał się tym, że był niezwykle spokojnym dzieciakiem, stroniącym od typowych dziecięcych wybryków. Do tego świetnie radził sobie na boisku, ale nigdy nie faulował – grał fair i czysto.
Ten facet był dla mnie naprawdę wyjątkowy
Będąc małym dzieckiem, pełnym lęków i niepewności, znajdowałem przy nim ukojenie. Po prostu dobrze się czułem, kiedy był obok. Nie należał do osób głośnych czy zabiegających o atencję, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. To, że miał problemy ze wzrokiem i dziwnie mrugał, w ogóle mnie nie obchodziło. Choć inni mogli nazwać go grzeczniutkim chłopczykiem, zdobył uznanie kolegów, bo nie stronił od naszych wspólnych szaleństw. Razem z nami biegał, brał udział w wyścigach i nie bał się włazić na drzewa.
Kiedy rozpoczęliśmy naukę w liceum, wszystko zaczęło się powoli zmieniać. Nie chodziło wyłącznie o moją relację z Maćkiem – cała paczka znajomych z czasem przestała być tak zgrana jak dawniej. Wprawdzie wciąż zdarzało nam się przesiadywać razem pod blokiem, ale znacznie rzadziej niż kiedyś. Na podwórku najczęściej można było spotkać tych, którzy mieli raczej luźne podejście do szkolnych obowiązków. Ich życie wciąż koncentrowało się wokół osiedla, jednak zamiast dziecięcych wygłupów, coraz częściej wpadali w poważniejsze tarapaty.
Trudno ich nazwać przestępcami czy bandytami, choć nie wybrali najlepszej drogi w życiu. Zamiast konstruktywnie wykorzystywać wolny czas, głównie popijali piwko, jarali szlugi i wiecznie szukali okazji, żeby kogoś wkurzyć albo szybko dorobić się kasy. Z biegiem czasu nasze ścieżki życiowe coraz bardziej się rozjeżdżały. Z ekipą okupującą osiedlową ławkę widywałem się już tylko przelotnie. Czasami, wracając z wykładów, zamieniałem z nimi parę słów. Były to jednak bardzo krótkie pogawędki.
– Siema Lolo, jak życie? – zagadnąłem do najbardziej zaufanego ziomka z całej tej dziesięcioosobowej ekipy z naszego podwórka.
– Eee, Pielucha, nudy normalnie – odpowiedział.
Wszyscy od dziecka mówili do mnie „Pieluszka”. Każdy wiedział, jak bardzo byłem zżyty z moją mamą. Ta ksywa w ogóle mi nie przeszkadzała, po prostu się do niej przyzwyczaiłem. Oni też traktowali to naturalnie – dobrze się dogadywaliśmy.
– Człowieku, kaszlesz gorzej niż dziadek z hospicjum przez te fajki. Rzuć to wreszcie – żartowałem sobie.
– No wiesz, co mówią – kto pali i pije, ten zdrowo żyje.
– Tylko że twoje nocne pokasływanie nie daje mojej matce spać. Jak się dusisz, to słychać aż na czwartym piętrze – odpowiedziałem z przekąsem, a koledzy parsknęli śmiechem.
Nasze drogi się rozeszły
Po krótkiej rozmowie z nimi skierowałem się do swojego mieszkania. Widywaliśmy się niemal codziennie po szkole. Nadal mieszkałem w tej samej okolicy. Nie było możliwości ich wyminąć, bo regularnie okupowali tę samą ławeczkę. Co innego z Maćkiem – jego można było spotkać tylko czasami, ponieważ... zdecydował się wstąpić do seminarium. Jak się domyślacie, stało się to powodem do żartów. Dokładnie pamiętam dzień, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy go ubranego w sutannę. Przypadkiem akurat byłem wtedy z ekipą. Gdy Maciek się do nas zbliżył, kumple jakby zesztywnieli. Owszem, żartowali, ale czuć było sztuczność – takie dziwne skrępowanie. Dopiero jak się oddalił, wrócili do normy i wtedy się rozpoczęło:
– O, czyli Maciusia od zawsze ciągnęło go do facetów – zarechotał Lolo.
– Co ty pleciesz? – zdziwiłem się kompletnie.
– No przecież widać, jaki jest... miły. Pewnie dlatego poszedł do seminarium, żeby mieć więcej kolegów wokół siebie – parsknął śmiechem. Wtedy dotarło do mnie, że różni nas absolutnie wszystko.
Dopiero po kilku miesiącach dotarło do mnie, jak bardzo różnili się od Maćka. Tego dnia, po powrocie z uczelni i zjedzeniu obiadu, siedziałem spokojnie przy oknie. Mam taki zwyczaj, że czasem obserwuję życie na osiedlu. Akurat zobaczyłem, jak Lolo ze swoją paczką wraca z pobliskiego monopolowego. Pech chciał, że natknęli się na panią Grażynę, którą wszyscy w okolicy nazywali „szaloną”. Ta kobieta miała w zwyczaju wpadać w furię i krzyczeć to na władze, to na policjantów, to znowu na własnego syna, albo na młodych chłopaków z osiedla.
Teraz nie nucąc nic pod nosem, przemierzała ulicę, lecz to nie powstrzymało grupy chłopaków przed drwinami. Otoczyli ją kręgiem i popychali na boki, co chwila rechocząc. Stałem za daleko, żeby wyłapać ich słowa, ale nie miałem wątpliwości, że mocno jej dokuczają. Nikt z mijających ich ludzi nie odważył się zareagować. Każdy wiedział, że ekipa Lola potrafi być groźna, a sama pani Grażyna przysporzyła już wielu kłopotów okolicznym mieszkańcom.
Miałem właśnie ruszyć na parter, gdy dostrzegłem, jak Maciek pewnie podąża w stronę tej grupy. Jego energiczny chód sprawiał, że habit powiewał na wietrze. Bez wahania wszedł między nich i odepchnął Lola od pani Grażyny. Początkowo Lolo wyglądał na zaskoczonego, ale po chwili spróbował się zbliżyć do Maćka. Ten pozostał niewzruszony, co chyba uświadomiło Lolo powagę sytuacji. Trudno powiedzieć, czy powstrzymała go dawna przyjaźń, czy może respekt wobec osoby duchownej – w końcu gdzieś w głębi wciąż miał jakiś szacunek do kościoła.
Ostatecznie Lolo odpuścił i razem ze swoją ekipą przeniósł się na pobliską ławkę. Maciek zaopiekował się panią Grażyną, odprowadzając ją do sklepiku. Następnie skierował się do kamienicy, w której mieszkali jego bliscy. W tym momencie przyszło mi do głowy, że on naprawdę urodził się do tej roli – będzie wspaniałym księdzem.
Mogłem na niego liczyć
Po wielu latach znów dane mi było zobaczyć Maćka. Stało się to całkiem niedawno, kiedy mój dorosły syn postanowił rozpocząć naukę w seminarium duchownym. Do dziś nie jestem przekonany, czy to była dobra decyzja. Marzyłem przecież o wnukach, więc wiadomość o wyborze drogi kapłańskiej przez syna mocno mnie zatroskała. Dzisiaj żałuję swojej reakcji, ale w tamtym momencie nie mogłem pogodzić się z jego wyborem. Pamiętam, że wprost sprzeciwiłem się jego planom związanym z seminarium. Przez kolejne dwa dni panowała między nami cisza. Po przemyśleniu sprawy oznajmiłem mu, że choć nie popieram tego pomysłu, to ma wolną rękę w podejmowaniu decyzji.
Los bywa przewrotny – akurat wtedy spotkałem Maćka. To ten sam kumpel, z którym w młodości spędzałem czas na działkach, a teraz został wykładowcą w seminarium. Miał właśnie uczyć studentów, do których należał także mój syn. Natknąłem się na niego w szkole, gdzie był w otoczeniu swoich studentów.
– Cześć... znaczy, proszę księdza Maćku... – odezwałem się wahając się.
– Romek, ale niespodzianka! – uścisnął mi dłoń. – Skąd się tu wziąłeś?
– Wiesz, moje dziecko jest twoim uczniem. Chodzi do twojej grupy...
– Naprawdę?
– No, to ten właśnie – kiwnąłem w jego stronę.
Maciek spojrzał na mnie badawczo.
– Chyba nie cieszy cię ta sytuacja?
– Wiesz... myślałem, że kiedyś stworzy własną rodzinę... – trudno było mi wyznać księdzu, że nie chcę, by mój syn został duchownym.
– Tak, wiem, o co chodzi. Posłuchaj. Obiecuję zrobić co w mojej mocy, żeby się rozmyślił.
– W jaki sposób?
– Będziemy testować jego powołanie. Jeżeli jest autentyczne, to się obroni. Jak nie, to wróci. Właśnie taki jest cel.
Obserwując mojego starego przyjaciela, dotarło do mnie nagle, że wybór drogi kapłańskiej to dopiero początek. Można przecież dokonać wielu wspaniałych rzeczy i sprawić, że rodzice będą z ciebie zadowoleni, podążając taką ścieżką jak on. Pomyślałem wtedy, że byłbym szczęśliwy, gdyby mój syn został księdzem podobnym do Maćka. Kimś odważnym, uczciwym i pełnym godności. Po prostu prawdziwym człowiekiem.
– Weź go pod swoje skrzydła. Niech Pan Bóg czuwa...
Posłał mi uśmiech, i jeszcze przez moment wspominaliśmy dawne czasy. W drodze powrotnej czułem wewnętrzny spokój. Wszystko dzięki spotkaniu z Maćkiem. Właściwie to uświadomił mi, jak istotni są ludzie tacy jak on. No i że mój chłopak też może w przyszłości zrobić coś ważnego dla innych.
Romek, 48 lat