„Spędziłam z mężem 25 lat, a teraz życzę mu jak najgorzej. Mam nadzieję, że tego starego capa dopadną wyrzuty sumienia”
„Podniosłam ją i powąchałam. Nie musiałam mówić nic więcej. Widział, że zrozumiałam. – Naprawdę? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Nawet nie próbujesz kłamać? – Nie chciałem tak tego mówić... – spuścił wzrok. – Ale skoro już wiesz”.

- Redakcja
Przez dwadzieścia pięć lat byłam żoną jednego mężczyzny. Wierzyłam, że razem się zestarzejemy, że wszystko, co nas spotkało – dobre i złe – miało nas tylko umocnić. Budowaliśmy życie krok po kroku, cegła po cegle. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, wzięliśmy kredyt na dom, dzieliliśmy troski, radości, a nawet ciszę przy śniadaniu w niedzielne poranki. I może właśnie ta cisza była znakiem ostrzegawczym, który zignorowałam. Przez lata nie zauważałam, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. A może on po prostu przestał mnie kochać? Cokolwiek się wydarzyło – ja dziś nie potrafię mu wybaczyć.
Śniadanie, które zmieniło wszystko
Wydawało się, że to będzie zwykła niedziela. Słońce wpadało przez okno kuchni, pachniało świeżo zaparzoną kawą. Siedział naprzeciwko mnie z gazetą w ręku, jak co tydzień. Ja smarowałam bułki masłem, próbując zagłuszyć ciszę, która między nami od lat już nie była komfortowa, tylko ciężka jak beton. Spojrzałam na niego, próbując dostrzec cokolwiek znajomego. Był tam, fizycznie, ale jakby go nie było.
– Stefan, porozmawiamy? – zapytałam, przerywając tę rutynę, która zamiast dawać poczucie bezpieczeństwa, zaczynała mnie dławić.
– Teraz? – nawet nie podniósł wzroku znad gazety. – Przecież jesz.
– Właśnie. I codziennie jem obok człowieka, którego już prawie nie znam.
Westchnął. Odsunął talerz, złożył gazetę, powoli, ostrożnie – jakby każdy gest miał go ochronić przed tym, co nadchodzi.
– O co ci chodzi?
– O to, że żyję z kimś, kto mnie ignoruje. Od miesięcy, może lat. Że wszystko jest na mojej głowie, a ty tylko istniejesz obok. I że... mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Wtedy po raz pierwszy od dawna spojrzał mi prosto w oczy. Ale nie było w nich ani czułości, ani wyrzutów sumienia. Tylko obojętność.
– Bo może już nie ma nic do ukrywania.
Te słowa we mnie uderzyły. I od tej chwili wiedziałam, że to nie jest tylko kryzys. To był koniec.
Jej perfumy na jego koszuli
Kilka dni po tej rozmowie wrócił później niż zwykle. Nie zdążyłam jeszcze położyć się spać, siedziałam w salonie z kubkiem zimnej herbaty, udając, że czytam książkę. Gdy wszedł, próbował przejść niezauważony, ale zapach, który za nim ciągnął się jak cień, był inny. Nie mój. Słodki, kwiatowy, przesadnie dziewczęcy. Taki, jaki noszą dwudziestokilkulatki.
– Gdzie byłeś? – zapytałam spokojnie, bez krzyku, ale coś już we mnie pękło.
– Przedłużyło się spotkanie – rzucił od niechcenia, zdejmując marynarkę.
Podniosłam ją i powąchałam. Nie musiałam mówić nic więcej. Widział, że zrozumiałam.
– Naprawdę? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Nawet nie próbujesz kłamać?
– Nie chciałem tak tego mówić... – spuścił wzrok. – Ale skoro już wiesz...
– Kto to? – przerwałam mu. – Ile ma lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści?
Nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie długo, jakby ważył, czy warto mówić prawdę.
– Trzydzieści dwa – odparł w końcu. – Pracuje w firmie od dwóch lat. I to nie tak, jak myślisz...
Roześmiałam się gorzko.
– Oczywiście. Bo przecież nigdy „nie jest tak, jak myślę”. Pewnie „to tylko rozmowy”, „przyjaźń”, „wspólna kawa”. A jej perfumy same wskoczyły ci na kołnierz?
Nie odpowiedział. Wyszedł z pokoju, a ja siedziałam dalej w tym samym miejscu, czując, jak kończy się moje małżeństwo. Nie krzykiem, nie dramatem. Tylko zapachem obcej kobiety.
Gra pozorów
Nie wyprowadził się od razu. Przez kilka tygodni żyliśmy pod jednym dachem, udając, że wciąż jesteśmy małżeństwem. Dla dzieci, dla sąsiadów, dla rodziny, której nie chcieliśmy tłumaczyć, dlaczego Stefan nagle przestał siadać ze mną przy stole. Ale to była tylko gra. Codzienność stała się nieznośna. Milczeliśmy przy śniadaniu, mijaliśmy się w korytarzu, unikaliśmy wzroku. A gdy wracał późno, nie pytałam już, gdzie był. Wiedziałam.
Pewnej nocy usłyszałam jego szept przez telefon. Była druga nad ranem, a on rozmawiał w łazience. Nie zamknął drzwi. Myślał, że śpię.
– Też za tobą tęsknię... Wiem, że to trudne... Ona jeszcze się nie ogarnęła... – mówił, cicho, ale wystarczająco głośno, bym mogła usłyszeć każde słowo.
Zacisnęłam dłonie na pościeli. Miałam ochotę wstać, podejść do łazienki, wyrwać mu ten telefon z ręki i roztrzaskać o podłogę. Ale nie zrobiłam tego. Leżałam nieruchomo, pozwalając, by moje serce pękało na kawałki w absolutnej ciszy. Nazajutrz, przy śniadaniu, spojrzałam na niego po raz pierwszy od dni.
– Jak długo planujesz tu jeszcze mieszkać?
– Nie wiem – odparł, nie podnosząc wzroku. – Muszę znaleźć coś odpowiedniego...
– Dla niej? – dodałam z goryczą. – Czy dla ciebie?
Nie odpowiedział. I wtedy dotarło do mnie, że on już dawno odszedł. Fizycznie był jeszcze obecny, ale emocjonalnie zniknął dawno temu. A ja tkwiłam w tej farsie z przyzwyczajenia. Bo bałam się, co będzie dalej. Ale jeszcze bardziej bałam się, że nic już nie będzie.
Coś we mnie pękło
Któregoś dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Miałam w ręku siatki z zakupami, w głowie listę rzeczy do zrobienia. I wtedy go zobaczyłam – siedział w salonie, z laptopem na kolanach, rozmawiał przez kamerę. Nie zauważył mnie od razu.
– Kochanie, myślałem o tym, żebyśmy pojechali gdzieś tylko we dwoje... może Hiszpania? Albo Toskania? Ty i ja, bez tej całej ukrywanej rzeczywistości...
Zamknęłam cicho drzwi wejściowe i oparłam się o ścianę. Słuchałam, jak mój mąż – jeszcze formalnie mój – snuje plany romantycznych wakacji z inną kobietą. Z tym samym tonem, jakim kiedyś mówił do mnie. A może już dawno nie mówił? Zrobiłam kilka kroków w głąb mieszkania. Usłyszał mnie i natychmiast zamknął laptopa.
– Jesteś wcześniej – rzucił nerwowo, jakby złapał mnie na gorącym uczynku, choć to on był winny.
– Tak. I chyba wystarczająco wcześniej, żeby usłyszeć, że już planujesz sobie nowe życie. Z nią.
Zrobił kilka kroków w moją stronę, jakby chciał coś wytłumaczyć, ale zatrzymałam go gestem ręki.
– Nie mów nic. Słyszałam wszystko.
Podszedł do fotela, usiadł ciężko, jakby cała ta sytuacja to jego przytłaczała. A przecież to nie jemu właśnie rozwalił się świat.
– Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć... – szepnął w końcu.
– Więc wybrałeś milczenie. I kłamstwo. A teraz się dziwisz, że coś we mnie pękło?
I rzeczywiście – coś pękło. Jakaś ostatnia nić lojalności, czułości, wiary, że może jeszcze wróci ten człowiek, którego kiedyś kochałam.
Życzenia, których nie wypowiem na głos
Stefan wyprowadził się kilka tygodni później. Spakował swoje rzeczy w ciszy, jak złodziej uciekający nocą, choć była środek dnia. Nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Nie spojrzał mi w oczy. Zostawił klucze na komodzie przy drzwiach i wyszedł, jakby wychodził tylko po chleb. Dzieci były już dorosłe, każde miało swoje życie, swoje zmartwienia. Powiedziałam im wszystko. Nie chciałam ich chronić przed prawdą, bo przez całe życie chroniłam wszystkich poza sobą. Reakcje były różne – córka płakała, syn milczał. Ale oboje wiedzieli, że już nie ma czego ratować.
Zostałam sama w dużym domu, w którym wszystko przypominało mi o nim. O nas. O tym, co miało być na zawsze. Pościel pachniała jego wodą po goleniu, jego ulubiony kubek nadal stał w kuchni, a w szufladzie nocnej tkwiła jego zapalniczka – choć od lat nie palił. Wieczorami łapałam się na tym, że wyobrażam sobie, jak go dopadają wyrzuty sumienia. Jak budzi się w środku nocy, obok tej młodszej, z myślą, że wszystko zniszczył. Że przegrał. Bo ja przynajmniej byłam lojalna. Stałam przy nim, gdy miał problemy, gdy się bał, gdy zawodził. A on – gdy przyszedł czas, by być mężem, wybrał łatwiejszą drogę.
Nie powiedziałam mu nigdy, że mu źle życzę. Ale myśl o tym, że nie zazna spokoju, była jedyną ulgą, jaką miałam.
Staję na nogi
Minął rok. Dwanaście miesięcy bez Stefana, bez jego skarpet rozrzuconych po całym domu, bez jego narzekania na pogodę i komentowania wiadomości, które oglądał każdego wieczoru z pilotem w dłoni. Dwanaście miesięcy z pustką, ale też z czymś, czego nie potrafiłam wcześniej nazwać – spokojem. Cichym, dojrzałym spokojem, który przyszedł, gdy przestałam czekać na przeprosiny, na wyjaśnienia, na cokolwiek z jego strony.
Zrozumiałam, że nie każda rana się goi, ale z każdą da się żyć. Wyszłam z tego silniejsza, choć połamana. I choć czasem, gdy przechodzę obok pary trzymającej się za ręce, ściska mnie w środku – nie dlatego, że zazdroszczę, ale dlatego, że kiedyś wierzyłam w coś podobnego – nie uciekam już przed wspomnieniami. Ostatnio usłyszałam od wspólnej znajomej, że Stefan wygląda na zmęczonego. Że schudł, że dużo pije, że jego nowa miłość chyba nie jest już taka idealna. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie ze złośliwości. Z ulgi. Może jednak dopadły go te wyrzuty sumienia. Może zrozumiał, co stracił.
Nie wiem. I szczerze – już mnie to nie obchodzi. Nie muszę wiedzieć, jak mu się wiedzie. Niech sobie żyje, jak chce. Ja wreszcie żyję po swojemu. Bez niego. I niech mu będzie tak, jak sobie zasłużył. Bo jeśli kiedykolwiek jeszcze usiądzie sam przy kuchennym stole i poczuje pustkę, to niech wie, że sam ją stworzył. I niech pamięta – przez dwadzieścia pięć lat miał wszystko. A teraz nie ma już mnie.
Iwona, 50 lat