Reklama

Życie na Mokotowie potrafi być zaskakująco ciche. W szczególności wtedy, gdy spędzasz większość dni w mieszkaniu, z laptopem na kolanach i kubkiem kawy w ręce. Tak wyglądała moja codzienność. Praca zdalna, seriale, kot, który zbyt często mnie ignorował. A potem pojawił się on. A właściwie od zawsze tam był. Tomek. Mieszkał drzwi obok, milczący, intrygujący. Wymienialiśmy tylko uprzejme „dzień dobry” na klatce, ale i tak znałam jego głos, rytm kroków i porę, w której zjeżdżał windą. Zawsze o 7:42. Aż pewnego dnia, kiedy staliśmy przy windzie, spojrzał na mnie i zapytał:

Reklama

– Może dasz się zaprosić na kawę?

Zamarłam.

– Słucham?

– Kawa. Dzisiaj wieczorem. Chyba że wolisz herbatę?

Zgodziłam się. Oczywiście, że się zgodziłam. Randka była… prawdziwa. Długa rozmowa, spojrzenia, śmiech. Czułam się przy nim spokojna. A potem... mnie pocałował. Nie nachalnie. Tak delikatnie, jakby sprawdzał, czy nie ucieknę. Następnego dnia zobaczyłam go na klatce. Z siatką z zakupami. Mijając mnie, nawet nie spojrzał. Jakby mnie nie znał. Jakbym była obcą kobietą.

– Tomek! – zawołałam, ale nie zareagował. Zniknął za drzwiami.

Zadzwoniłam do Anki.

– Może się przestraszył. Albo jest żonaty. Albo jest idiotą – rzuciła bez ogródek. – Wiesz co, Marta? Nie daj się tak traktować!

Nie dawało mi to spokoju. Bo ten pocałunek nie był przypadkowy. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Wyłożyłam mu kawę na ławę

Stałam pod jego drzwiami jak idiotka. Może piątą, może dziesiątą minutę. W ręce miałam dłoń zaciśniętą w pięść, gotową do zapukania, ale coś mnie powstrzymywało.

– Nie będziesz się prosić – szepnęłam sama do siebie.

A potem... zapukałam. Najpierw cisza. Potem kroki. I w końcu uchylone drzwi. W nich on. Tomek. Twarz bez emocji.

– Marta?

– Muszę z tobą porozmawiać – powiedziałam cicho.

– Coś się stało?

– Tak. Stało się to, że przestałeś się do mnie odzywać. Że udajesz, że mnie nie znasz. Że nic się nie wydarzyło.

Unikał mojego wzroku. Milczał chwilę, a potem rzucił:

– To był błąd.

– Błąd?

– Nie powinienem był cię zapraszać. Przepraszam, jeśli...

– Jeśli co? – przerwałam. – Jeśli pomyślałam, że może coś się między nami zaczęło? Że ten pocałunek coś znaczył?

Wzruszył ramionami. Chciał się wycofać do mieszkania.

– Tomek, patrz na mnie, kiedy rozmawiamy.

Spojrzał. Szybko, niepewnie.

– Nie jestem gotowy na nic poważnego. To był impuls, głupota.

– To trzeba było to powiedzieć. Napisać. Cokolwiek. A nie chować się po klatce jak jakiś dzieciak.

– Marta...

– Nie. Już wystarczy. Dziękuję za szczerość. Szkoda, że dopiero teraz.

Odwróciłam się. Drzwi zamknęły się za mną cicho. Wróciłam do siebie. Usiadłam na podłodze, plecami do drzwi. I po prostu się popłakałam.

Miał wyfiokowaną blondynę?

Od tamtej rozmowy minęły trzy dni. Na klatce znowu było cicho. Ciszej niż zwykle. Każde jego przejście za drzwiami słyszałam jak uderzenia serca. Nie zaglądał. Nie patrzył. Udawał, że nie istnieje. Zaczęłam analizować tamtą randkę. Każde słowo. Każde spojrzenie.

– Miałaś kiedyś kogoś, kto cię rozumiał bez słów? – zapytał wtedy.

– Myślę, że nie – odpowiedziałam.

Uśmiechnął się wtedy. Delikatnie, z czułością.

– Ja chyba też nie – powiedział cicho.

I to mnie teraz dręczyło. Bo przecież to nie brzmiało jak „nic to nie znaczy”.

Właśnie wtedy, kiedy mieszałam łyżeczką zimną już herbatę, usłyszałam pukanie do drzwi. Zerwałam się z kanapy, serce podeszło mi do gardła. Ale to nie był Tomek. To była... pani Janina.

– Pani Marto... – zaczęła, patrząc na mnie podejrzliwie. – Przepraszam, ale ten Tomek... on jeszcze z tą blondynką się nie rozstał?

– Z jaką blondynką? – zapytałam zaskoczona.

– No z tą, co do niego kiedyś przychodziła. Wysoka, z pieskiem. Myślałam, że już po wszystkim, ale ostatnio znowu ją widziałam. Taka wyfiokowana...

Nie odpowiedziałam nic. Serce mi chyba zamarło. Zamknęłam drzwi, oparta czołem o framugę. Wieczorem zadzwoniłam do Anki.

– On ma jakąś kobietę – powiedziałam.

– Sprawdź go. Zobacz, co ukrywa. Bo coś ukrywa. Tak się nie zachowuje ktoś, kto tylko „nie jest gotowy”.

Zgasiłam światło. I w ciemności poczułam tylko jedno. Chcę znać prawdę. Nawet jeśli zaboli.

Zrobiło mi się słabo

Nie spałam całą noc. Rano, zamiast pracować, siedziałam przy oknie, jakby to było moje główne zajęcie. Czekałam, aż wyjdzie. I wyszedł. Tomek. W granatowej kurtce, z telefonem przy uchu. Ruszył szybkim krokiem. Wzięłam klucze i wyszłam za nim w bezpiecznej odległości. Szliśmy przez osiedle, potem skręcił w stronę kawiarni na rogu. Tam już czekała ona. Wysoka, blond, szczupła. Miała psa, chyba białego maltańczyka. Tomek podszedł, pocałował ją w policzek, usiadł obok. Rozmawiali. Śmiali się. Jakby byli... razem. Zrobiło mi się słabo. Podniosłam kaptur i podeszłam bliżej.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziałam chłodno. – Cześć, Tomek. Nie przedstawisz mnie?

Blondynka spojrzała na mnie zaskoczona.

– To ta twoja sąsiadka? – zapytała.

Tomek otworzył usta, ale nie powiedział nic. Milczał.

– Serio? – parsknęłam. – Więc to był test? Chciałeś sprawdzić, czy głupia sąsiadka da się pocałować?

– Marta, to nie tak...

– A jak? – rzuciłam. – Miałeś dziewczynę i postanowiłeś sobie... odpocząć?

– To się wszystko posypało. Naprawdę... nie planowałem...

– To trzeba było nie zaczynać – przerwałam mu.

Blondynka patrzyła to na mnie, to na niego, z coraz większym niesmakiem. Wstałam. Głos mi drżał, ale mówiłam dalej:

– Wiesz co? Jesteś tchórzem. I kłamcą. I nie zasługujesz na to, żeby ci ktoś ufał. Nie ja. Nie ona.

Odwróciłam się i odeszłam. Szłam, nie oglądając się za siebie. Nie chciałam widzieć jego twarzy. Nie chciałam już nic czuć. Ale czułam. Czułam, że się rozpadam.

Poczułam coś więcej niż wstyd

Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Okna zasłonięte, telefon w trybie samolotowym. Nie odbierałam nawet od Anki. Jadłam byle co, spałam byle jak. Czułam się pusta. W głowie tylko jedno pytanie. Dlaczego mnie tak potraktował? W końcu Anka nie wytrzymała. Przyszła bez zapowiedzi. Zapukała, a potem walnęła pięścią w drzwi.

– Marta, wiem, że tam jesteś. Otwieraj, bo jak nie, to wyważę!

Otworzyłam. W dresie, z włosami związanymi byle jak.

– Boże... – powiedziała tylko. – Ty naprawdę się posypałaś.

Weszła, usiadła na kanapie i patrzyła na mnie, jakbym była z papieru.

– Dlaczego ty zawsze musisz robić z siebie ofiarę? – zapytała ostro.

– Co? – spojrzałam na nią zdziwiona.

– Znasz go tydzień. Cały tydzień! A zachowujesz się, jakbyś przeżyła rozwód po dwudziestu latach małżeństwa.

– Nie rozumiesz. To nie o niego chodzi – wyszeptałam. – Tylko... że znowu coś mi się wydawało. Że znowu ktoś zrobił ze mnie naiwną idiotkę.

Anka zamilkła na chwilę. Potem odezwała się spokojniej:

– Może przestań czekać, aż ktoś cię uratuje. Może sama siebie uratuj?

– Łatwo ci mówić.

– Wcale nie. Ja też kiedyś czekałam. A potem zrozumiałam, że nikt nie przyjdzie. Nikt nie da mi życia, które chcę mieć. Muszę je sobie sama zbudować.

Usiadła obok. Wzięła mnie za rękę.

– Wstań, Marta. Wystarczy tej żałoby po facecie, który nie zna własnych uczuć. Ty jesteś ważniejsza. Nie on.

Zacisnęłam powieki. A potem po raz pierwszy od kilku dni... poczułam coś więcej niż wstyd.

Chciałam odzyskać siebie

Wstałam następnego dnia wcześniej niż zwykle. Otworzyłam okna. Zaparzyłam kawę. Popatrzyłam w lustro – blada, zmęczona, ale jakoś... obecna. Żywa. Zamiast zniknąć w projektach, usiadłam do pisania wiadomości. Pisałam długo. Kasowałam, zaczynałam od nowa. W końcu wysłałam. Nie po to, żeby coś naprawić. Tylko żeby odzyskać kawałek siebie.

„Tomek, nie wiem, co cię przestraszyło. Może ta randka. Może to, że coś poczułeś. A może po prostu nie jesteś gotowy na nic, co wymaga odwagi. Ja jestem. I zasługuję na coś więcej niż milczenie. Życzę ci dobrze, ale nie pozwolę już, żeby ktoś mnie traktował jak chwilówkę. Bo jestem czującym człowiekiem. Marta”.

Przeczytałam to na głos. Brzmiało dojrzale. Mocno. Prawdziwie. Telefon milczał. I dobrze. Nie czekałam już na odpowiedź. Wieczorem poszłam na spacer. Świeże powietrze pachniało późnym latem. Ludzie rozmawiali, biegali, śmiali się. Byłam wśród nich. Nie przez przypadek. Wybrałam to. Potem zadzwoniła moja Anka.

– I?

– Wysłałam mu wiadomość.

– I co odpisał?

– Nic. I nie musi.

– Dobrze zrobiłaś – powiedziała cicho. – Widzisz, że się da?

– Jeszcze wiele się muszę nauczyć – odpowiedziałam. – Ale od tego właśnie zacznę.

Tym razem to ja się uśmiechnęłam. Do siebie. Nie dlatego, że coś się naprawiło. Tylko dlatego, że coś się skończyło – we właściwy sposób.

Marta, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama