Reklama

Uczę matematyki w liceum i choć dla wielu ludzi to tylko zawód, dla mnie stał się czymś w rodzaju klatki. Nie dlatego, że nie lubię matematyki – wręcz przeciwnie, cenię jej porządek, chłodną logikę i to, że w świecie równań zawsze można znaleźć jedno poprawne rozwiązanie. Inaczej niż w życiu. Codzienność w szkole jest powtarzalna jak wzór w starym zeszycie. Przychodzę punktualnie, prowadzę lekcje bez zbędnych żartów, sprawdzam klasówki. Uczniowie nazywają mnie „sztywniakiem”. Słyszałem, jak w korytarzu ktoś szepnął: „ten w szarym swetrze, co nigdy się nie uśmiecha”. Nie pomylili się – od lat zakładam ten sam sweter, jakby był moim mundurem. Chroni mnie przed światem, a może bardziej ukrywa to, czego nie chcę pokazać.

Reklama

Po lekcjach wracam do mieszkania, które nie różni się od mojego życia – puste, ciche, pozbawione śladów drugiego człowieka. W kuchni zawsze brzęczy lodówka, a zegar na ścianie bezlitośnie odmierza kolejne godziny samotności. Siadam przy biurku, sprawdzam zeszyty, czasem włączam radio, ale szybko je wyłączam. Dźwięki tylko drażnią. Cisza jest bezpieczniejsza.

Przyzwyczaiłem się do tej pustki. Samotność jest jak drugi skórzany płaszcz – ciężki, ale znajomy, dający wrażenie ochrony. Kiedyś pewnie bolała, teraz jest stanem naturalnym. Nie dzwonię do nikogo, nie chodzę na spotkania nauczycielskie poza obowiązkowymi. Rodzice uczniów mijają mnie z uprzejmym, ale zdystansowanym uśmiechem. Nie wiedzą o mnie nic, ja nie chcę wiedzieć nic o nich.

A jednak... czasem, wieczorami, gdy siedzę w pustym pokoju, nachodzi mnie myśl, że coś zostało we mnie uśpione. Jakby istniała wewnętrzna historia, której nie opowiadam nikomu. Tajemnica, która każe mi unikać ludzi i udawać, że tak właśnie chciałem żyć. I wtedy pytam sam siebie, czy naprawdę się przyzwyczaiłem, czy tylko pogodziłem się z tym, że już nic się nie zmieni?

Zauważyłem ją od razu

Do pokoju nauczycielskiego wszedłem jak zwykle w przerwie między lekcjami. Ten sam zapach kawy, ten sam szmer rozmów, ten sam widok nauczycieli pochylonych nad dziennikami. Byłem niemal pewien, że nic mnie tu nie zaskoczy. A jednak zauważyłem ją od razu. Siedziała przy stole, gestykulując żywo, jakby znała wszystkich od lat, choć przecież pojawiła się w szkole dopiero tego dnia. Miała w sobie lekkość, której nie spotyka się często. Uśmiechała się tak, jakby każde słowo było początkiem przyjaznej rozmowy, a nie tylko wymianą informacji o planie zajęć.

Patrzyłem na nią z dystansu, nie zamierzając włączać się do rozmowy. Wydawało mi się, że nikt taki nie mógłby się ze mną dogadać – ja, ze swoją szarością i zamknięciem. Jednak Lena – tak się przedstawiła – nagle spojrzała w moją stronę. I zamiast zwyczajowego chłodnego „dzień dobry”, jakiego zawsze oczekuję od nowych nauczycieli, uśmiechnęła się do mnie, jakbyśmy już dawno się znali.

– Pan uczy matematyki, prawda? – zapytała lekko, a ja skinąłem głową. – To wspaniale, bo ja do dziś mam problem z tabliczką mnożenia.

Zaśmiała się krótko, a ja poczułem, że coś mnie wytrąciło z równowagi. Nie wiedziałem, czy to miał być żart, czy szczere wyznanie.

– Naprawdę? – wydusiłem. – To trudny przypadek.

– O tak – odpowiedziała z udawaną powagą. – Do dziesięciu jeszcze jakoś liczę, ale jak mam pomnożyć siedem razy osiem, to wolę spojrzeć w sufit i liczyć na cud.

Niespodziewanie poczułem, że kąciki moich ust drgnęły. To był pierwszy uśmiech, którego nie musiałem wymuszać od bardzo dawna.

– W takim razie, proszę uważać – odparłem. – Może kiedyś będę musiał zrobić dla pani dodatkową lekcję wyrównawczą.

– Świetnie! – roześmiała się. – Ale proszę mi obiecać, że nie będzie kartkówki.

Ta cała scena wydawała mi się czymś dziwnym, jakby nie na miejscu, a jednocześnie czymś przyjemnym. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz ktoś rozmawiał ze mną bez dystansu, jak z równym sobie, a nie z tym szarym nauczycielem matematyki, którego wszyscy omijają. Wróciłem na swoją lekcję z poczuciem, że coś się przesunęło. Niewiele, ledwie o milimetr, ale jednak. W moim uporządkowanym świecie pojawił się ślad koloru.

Cieszyłem się, że ją zobaczę

Następnego dnia, kiedy wszedłem do pokoju nauczycielskiego, zobaczyłem ją przy ekspresie do kawy. Rozmawiała z polonistką, ale kiedy mnie dostrzegła, natychmiast się odezwała:

– Panie Marku, kawa? Podobno matematycy piją jej najwięcej.

Zaskoczyło mnie, że zapamiętała moje imię. Kiwnąłem głową i podszedłem bliżej. Polonistka zaraz się ulotniła, a Lena nalała mi kawy tak, jakbyśmy znali się od dawna.

– Ma pan uczniów, którzy nieustannie pytają: „Po co mi to w życiu”? – zagadnęła. – Bo ja już mam takich. Dziś jeden spytał, czy wiedza o fotosyntezie przyda mu się, gdy zostanie mechanikiem samochodowym.

– Codziennie to słyszę – odparłem. – Zwykle odpowiadam, że matematyka uczy logicznego myślenia, a ono przydaje się wszędzie.

– I działa ta odpowiedź?

– Nie – przyznałem i po raz pierwszy od dawna sam się lekko uśmiechnąłem. – Ale zawsze próbuję.

– Może trzeba im mówić prościej – stwierdziła. – Na przykład: „To przyda się wam, gdy będziecie chcieli podzielić rachunek za pizzę na siedem osób”.

Prawie się zaśmiałem, a to w moim przypadku graniczyło z cudem.

– Pani chyba lubi prowokować – rzuciłem.

– Lubię rozmawiać – poprawiła mnie z uśmiechem. – A pan?

Poczułem, że pytanie nie jest banalne. Odpowiedziałem zdawkowo:

– Raczej rzadko.

Przez chwilę w jej oczach dostrzegłem coś, co przypominało ciekawość, ale nie naciskała. Zamiast tego zaczęła opowiadać o uczniach, o ich żartach i trudnościach. Zaskoczyło mnie, że w tej rozmowie znalazłem przestrzeń, by samemu coś dodać – wspomniałem o chłopaku z mojej klasy, który rozwiązuje zadania szybciej niż ja zdążę je zapisać na tablicy.

Kiedy Lena posłuchała z uwagą i roześmiała się, poczułem coś dziwnego. Jakby na chwilę mój codzienny ciężar był lżejszy. Tego ranka zamiast zwyczajowej pustki odczułem coś nowego – lekkie oczekiwanie. Wiedziałem, że jutro znów będzie przerwa na kawę. Wiedziałem, że ona znów tam będzie. A ja, ku własnemu zdziwieniu, cieszyłem się na to.

Coś we mnie drgnęło

To był zwyczajny dzień, taki jak wszystkie inne. W pokoju nauczycielskim panował gwar, ktoś narzekał na klasówki, ktoś inny na dyrektora. Lena usiadła obok mnie z kubkiem herbaty. Była pogodna, jak zawsze, ale w jej spojrzeniu wyczułem coś więcej niż tylko chęć rozmowy.

– Wie pan, że uczniowie zaczęli o panu mówić inaczej? – zagadnęła. – Już nie tylko „szary sweter”. Podobno ostatnio się pan uśmiechał.

– To musiała być pomyłka – odpowiedziałem półżartem, a jednak coś we mnie drgnęło.

– Nie, widziałam to na własne oczy – uparła się. – I myślę, że to do pana pasuje.

Milczałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chciałem odwrócić uwagę, więc zapytałem o jej zajęcia. Zaczęła opowiadać o klasie, która hoduje rośliny w plastikowych butelkach. Słuchałem, ale nagle, zupełnie niespodziewanie, wyrwało mi się:

– Kiedyś też miałem kogoś, kto wierzył, że się uśmiecham.

Słowa padły, zanim zdążyłem je zatrzymać. Spojrzała na mnie pytająco.

– To ważna osoba? – zapytała delikatnie.

– To było dawno – urwałem. – Nieważne.

– Może właśnie ważne – powiedziała cicho. – Czasem dobrze o tym mówić.

Poczułem, jak ogarnia mnie coś między złością a lękiem. Serce biło szybciej. Nie chciałem, żeby grzebała w mojej przeszłości, w tym, czego tak starannie unikałem przez lata.

– Proszę, niech pani nie pyta – przerwałem ostro. – To nie jest temat do rozmowy.

Zamilkła natychmiast, a w jej oczach pojawiło się zdziwienie. Nie złość, nie urażona duma, tylko cisza, która nagle zrobiła się ciężka. Podniosłem się gwałtownie i wyszedłem z pokoju, zostawiając kubek na stole. Szukałem powietrza, bo czułem się, jakby ktoś otworzył drzwi do pokoju, który od lat trzymałem zamknięty na klucz.

Wiedziałem, że to nie jej wina. A jednak poczułem się odsłonięty, zagrożony. Bliskość, której zaczynałem pragnąć, nagle mnie przeraziła. W drodze na lekcję pomyślałem, że to wszystko jest niebezpieczne. Że łatwo przyzwyczaić się do czyjejś obecności, a potem stracić ją tak samo jak kiedyś. A ja nie byłem pewien, czy miałem w sobie siłę, by przeżyć to drugi raz.

Czułem pustkę, ale i ulgę

Unikałem jej przez kilka dni. Wchodziłem do pokoju nauczycielskiego tylko wtedy, gdy miałem pewność, że jej tam nie będzie. Z kawy zrezygnowałem całkiem. Nawet uczniowie zauważyli, że znów zrobiłem się bardziej ponury. Jeden z nich mruknął na korytarzu: „Wraca stary Marek”. Może miał rację. Sam w sobie czułem pustkę, ale i ulgę. Powtarzałem, że tak będzie bezpieczniej. Że nie ma sensu dopuszczać do siebie kogoś, kto prędzej czy później zapyta o sprawy, których nie potrafię unieść. A jednak każdego ranka, kiedy przekraczałem próg szkoły, czułem ukłucie zawodu, że jej nie zobaczę. Któregoś popołudnia wyszedłem szybciej z lekcji i niemal zderzyłem się z nią na korytarzu. Nie było dokąd uciec. Stała przede mną, trzymając w rękach stos zeszytów i patrzyła prosto w oczy.

– Marek – zaczęła spokojnie – czemu przestałeś ze mną rozmawiać?

Mogłem udawać, że się śpieszę, ale nie miałem siły na kolejne kłamstwo. Stałem, milczałem, aż wreszcie słowa same się wyrwały:

– Bo ja… ja nie umiem. Nie umiem być taki jak inni.

– Nie prosiłam, żebyś był jak inni – odpowiedziała. – Tylko żebyś był sobą.

– Sobą? – roześmiałem się gorzko. – Sobą znaczy samotny, zamknięty, bez niczego do zaoferowania. Tak wygląda prawda.

Przez chwilę żadne z nas się nie odezwało. Słyszałem tylko stukot butów uczniów na drugim końcu korytarza.

– Wiesz – powiedziała cicho – samotność to nie choroba. Ale można się w niej zatrzasnąć na zawsze.

– Właśnie o to chodzi – odpowiedziałem bez zastanowienia. – Ja już dawno się zatrzasnąłem.

Widziałem, jak chciała coś dodać, ale się powstrzymała. Pokiwała głową, jakby przyjęła do wiadomości moją wersję świata.

– Rozumiem – rzuciła i odeszła, nie odwracając się.

Patrzyłem za nią, a w środku miałem dziwną mieszaninę ulgi i żalu. Wiedziałem, że powiedziałem więcej, niż zamierzałem. Wiedziałem też, że nie da się już wrócić do obojętności, którą pielęgnowałem przez lata. I wtedy dotarło do mnie, że samotność była moim wyborem, ale też moją klatką. A Lena właśnie pokazała mi, jak bardzo ciasną.

Nie wiedziałem, co dalej

Od tamtej rozmowy minęło kilka dni. Nie szukałem jej towarzystwa, ale też przestałem uciekać. Kiedy wchodziłem do pokoju nauczycielskiego i widziałem ją przy stole, nie zawracałem już z progu. Siadałem naprzeciwko, czasem obok, i czekałem, aż sama coś powie. Któregoś ranka nalała mi kawy, jakby nic się nie wydarzyło. Postawiła kubek przed moimi rękami i usiadła bez słowa. Przez chwilę piliśmy w ciszy, a potem odezwała się lekko, jak dawniej:

– Moi uczniowie wczoraj przynieśli hodowlę fasoli. Tyle ziemi rozsypali, że woźna powiedziała, że jeszcze trochę i będziemy tu mieć pole uprawne.

– Lepsza fasola niż petardy – mruknąłem. – Moi chłopcy ostatnio próbowali zrobić własną rakietę. Prawie spalili kosz na śmieci.

Zaśmiała się, a ja poczułem, że rozmowa wróciła na znajomy tor. Mówiliśmy o uczniach, o ich pomysłach, o tym, jak czasem trudno ich zrozumieć. Było w tym coś nowego – nie tyle temat, co ton. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że za tą codzienną wymianą kryje się coś więcej, ale nikt z nas nie próbował tego nazwać. W mojej głowie pojawiały się myśli, których dawno nie znałem. Rano, kiedy zakładałem swój szary sweter, nie myślałem już tylko o tym, by przetrwać dzień. Była we mnie ciekawość, co powie, jak się uśmiechnie, czy znów usiądziemy obok siebie przy stole. Nie dawało mi to poczucia szczęścia, raczej ostrożnej nadziei.

Wieczorem, wracając do pustego mieszkania, pierwszy raz od lat poczułem, że nie jest ono tylko miejscem ciszy i samotności. Stało się przestrzenią, z której mogę wyjść, jeśli tylko będę chciał. Może nie od razu, może powoli, ale wiedziałem, że to możliwe. Nie miałem pojęcia, co będzie dalej. Czy ta znajomość przetrwa, czy rozpadnie się jak wiele innych rzeczy w moim życiu. Ale po raz pierwszy od dawna nie bałem się tego, co przyniesie jutro.

Marek, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama