„Spotkaliśmy naszego szefa w lesie na grzybach. Po tym, w jakiej sytuacji go zastałam, zmieniłam o nim zdanie”
„Nie widywaliśmy go poza biurem. Nigdy. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby, tak po prostu, pójść na spacer w dresie, albo jeść kebaba w osiedlowej budce. Dla mnie on istniał tylko w 2 odsłonach. W sali konferencyjnej i przy swoim biurku. Jakby na noc chował się z powrotem do szafy obok segregatorów”.

- Redakcja
Od czterech lat pracuję w dziale marketingu w jednej z tych wielkich korporacji, które zajmują pół miasta. Jeśli ktoś by mnie spytał, z czym kojarzy mi się moja praca, odpowiedziałabym bez wahania, że open space, KPI i szef w garniturze, zawsze tak samo poważny, jakby ktoś przykleił mu do twarzy tę minę na stałe.
Nasze biuro wyglądało jak laboratorium. Rzędy biurek, białe ściany, klimatyzacja ustawiona na wieczne dwadzieścia dwa stopnie. Rozmowy tłumił szum komputerów, a wszelkie wybuchy śmiechu szybko cichły, gdy tylko drzwi do sali otwierał on – dyrektor działu, nasz przełożony. Wysoki, elegancki, z zimnym spojrzeniem, które potrafiło zabić każdą wątpliwość w zarodku. Wystarczył jeden jego komentarz, żeby cała kilkutygodniowa praca nad prezentacją nagle straciła sens.
Nie widywaliśmy go poza biurem. Nigdy. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby, tak po prostu, pójść na spacer w dresie, albo jeść kebaba w osiedlowej budce. Dla mnie on istniał tylko w dwóch odsłonach: w sali konferencyjnej i przy swoim biurku. Jakby nie miał żadnego życia prywatnego, jakby na noc chował się z powrotem do szafy obok segregatorów.
– Ciekawe, czy on w ogóle potrafi się uśmiechnąć – mruczała czasem Basia z mojego zespołu, kiedy po raz kolejny gasł nam entuzjazm po spotkaniu.
– Może tylko do lustra – żartował Piotrek, a my szybko milkliśmy, bo przecież ściany w biurze mają uszy.
Życie w korporacji rządziło się swoimi zasadami. Chłodne, formalne, odmierzone jak czas na stoperze. I może właśnie dlatego to, co wydarzyło się pewnego jesiennego weekendu, tak bardzo nami wstrząsnęło. Bo nigdy, przenigdy, nie przyszłoby mi do głowy, że spotkam naszego szefa… w środku lasu.
Serce mi przyspieszyło
Pomysł wyjazdu na grzyby narodził się nagle. Basia rzuciła go w piątek po pracy, kiedy siedzieliśmy jeszcze w kuchni biurowej, kończąc zimną kawę z automatu.
– Słuchajcie, jedźmy jutro do lasu! – powiedziała nagle. – Pogoda zapowiada się świetnie, a ja nie mogę patrzeć już na te wszystkie wykresy i prezentacje.
Piotrek od razu podchwycił temat.
– Jestem za! Tylko błagam, nie róbmy z tego kolejnej firmowej integracji. Zero flipchartów, zero team buildingów. Tylko grzyby i termos z herbatą.
Śmialiśmy się, a ja przytaknęłam. Potrzebowałam odetchnąć od korporacyjnej atmosfery. Następnego dnia wczesnym rankiem wsiedliśmy w dwa samochody i ruszyliśmy w stronę lasu. Jesień była jeszcze ciepła, powietrze pachniało wilgocią i igliwiem, a liście szeleściły pod butami.
– Ciekawe, czy nasz szef też zbiera grzyby – rzuciła półżartem Basia. – Wyobrażacie go sobie z koszykiem?
Piotrek parsknął śmiechem.
– On? Prędzej z laptopem i tabelką z Excela.
Przez chwilę rozmawialiśmy o nim półszeptem, jak zawsze, gdy temat schodził na „górę”. Plotki, domysły, żarty. Aż nagle… go zobaczyliśmy! Stał kilka metrów dalej, w starym dresie, z czapką z daszkiem i gigantycznym koszem pełnym grzybów. Pochylony nad maślakiem wyglądał tak, jakby klęczał przed jakimś skarbem.
– To… to chyba on – wyszeptała Basia.
Serce mi przyspieszyło. Niemożliwe. Ten sam człowiek, który w biurze mierzył nas spojrzeniem ostrym jak nóż, tutaj kucał na mchu, z twarzą rozpromienioną jak u dziecka.
– No nie wierzę! – Piotrek zakrył usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Nie wiedzieliśmy, czy podejść, czy się schować. To było tak absurdalne, że przez chwilę staliśmy nieruchomo, jakbyśmy zobaczyli niedźwiedzia, a nie własnego przełożonego. A on… podniósł wzrok, uśmiechnął się i pomachał do nas ręką, zupełnie jak sąsiad spotkany przypadkiem w lesie.
Zrobił pierwszy krok
Pierwsze sekundy były niezręczne. Staliśmy w milczeniu, a w głowie miałam gonitwę myśli. Co teraz? Przywitać się? Uciec? Udawać, że go nie widzimy? To on zrobił pierwszy krok. Wstał, otrzepał spodnie z igliwia i ruszył w naszą stronę z koszem, który wyglądał, jakby pomieścił pół lasu.
– O, moi ludzie! – zawołał z entuzjazmem, zupełnie innym tonem niż w biurze. – Też na grzyby?
Patrzyliśmy na siebie nawzajem, jakbyśmy sprawdzali, czy to na pewno się dzieje. Basia odzyskała głos jako pierwsza.
– Pan… pan też? – zapytała, jakby to było coś niewiarygodnego.
– A czemu nie? – zaśmiał się. – Grzyby to moja pasja. Zbieram od dziecka. Chodzę tu co tydzień, mam swoje miejscówki.
Piotrek, który zwykle na spotkaniach wolał milczeć, nagle się ośmielił.
– Szefie, muszę przyznać… nie spodziewaliśmy się pana tutaj zobaczyć.
– W garniturze i z prezentacją, co? – odpowiedział rozbawiony. – A tu proszę, stary dres i robaczywe podgrzybki.
Roześmialiśmy się wszyscy. Ten śmiech był jak pęknięcie szyby – rozbił cały formalny dystans, który dzielił nas na co dzień.
– Zobaczcie, jakie dziś piękne maślaki! – powiedział z dumą, pokazując nam zawartość koszyka. – Niektóre to prawdziwe okazy.
Basia pochyliła się nad grzybami.
– Wow, my mamy tylko trzy i to średnio dorodne.
– To nic! – machnął ręką. – Chodźcie, pokażę wam, gdzie rosną najlepsze.
Nie mogłam przestać się w niego wpatrywać. Ten człowiek, który w biurze potrafił skrytykować tygodniową pracę jednym krótkim zdaniem, teraz mówił z pasją o rydzach i podgrzybkach. Patrzyłam na niego i wciąż nie mogłam uwierzyć. To niemożliwe, że to ten sam człowiek!
W biurze musiał grać rolę
Ruszyliśmy za nim gęsiego, jakby był naszym przewodnikiem po nieznanym świecie. Szef szedł pewnym krokiem, co chwilę zatrzymując się i pokazując miejsce, gdzie wystawał brązowy kapelusz spod ściółki.
– O, tu macie całe gniazdo podgrzybków. Zawsze rosną pod sosnami – tłumaczył z entuzjazmem. – A tam, kawałek dalej, znajdziecie rydze.
Piotrek przykucnął i z triumfem uniósł grzyba.
– Szefie, dobrze? – zapytał, jakby od tego zależała jego premia.
– Doskonały! – odparł, klepiąc go po ramieniu. – Widzisz? Talent do grzybów masz wrodzony.
Basia parsknęła śmiechem.
– To może zamiast targetów na kampanię, będziemy mieć targety na koszyk?
– Czemu nie! – zażartował szef, a my po raz pierwszy w życiu usłyszeliśmy, jak głośno się śmieje.
Atmosfera stała się lekka, prawie sielska. Zaczęliśmy wymieniać się historiami – kto kiedy ostatnio się zgubił w lesie, kto pomylił muchomora z kanią, kto uciekał przed dzikiem. Szef opowiadał swoje anegdoty, a każda z nich była pełna autoironii.
– Wiecie, kiedyś zebrałem cały koszyk gołąbków, pewien, że to same jadalne. A potem moja mama zaczęła robić z tego jajecznicę. Do dziś pamiętam jej minę, jak zorientowała się, że połowa jest niejadalna. O mało mnie nie udusiła! – wspominał z rozbawieniem.
Wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Było tak dziwnie… naturalnie.
W pewnym momencie usiedliśmy na pniu, żeby odpocząć. Szef odłożył koszyk i nagle, zupełnie poważnie, powiedział:
– Wiecie, ja zawsze uciekam do lasu, kiedy mam dość wszystkiego. Tylko tu mogę być sobą.
Zapadła cisza. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. Ten chłodny, zdystansowany człowiek, który na co dzień wydawał się nie mieć ani uczuć, ani słabości, właśnie odsłonił kawałek swojej prywatności.
– A w biurze… – dodał, patrząc w bok – no cóż, czasem muszę grać rolę, której wcale nie lubię.
Nikt się nie odezwał. Ale wiedziałam, że każdy z nas poczuł coś w rodzaju solidarności – nagle staliśmy się świadkami prawdziwego wyznania.
Ale jednak czułam lęk
Z koszami pełnymi grzybów wracaliśmy powoli do samochodów. Szef, zamiast żegnać się jak ktoś obcy, zaproponował:
– A może jeszcze chwilę posiedzimy razem? Mam w bagażniku koc, termos z herbatą… i kiełbaski na ognisko.
Basia aż klasnęła w dłonie.
– Serio? Szef z kiełbaskami? Tego jeszcze nie było!
Kilka minut później rozpalaliśmy małe ognisko na skraju polany. Płomienie trzaskały, zapach pieczonych kiełbasek mieszał się z dymem. Siedzieliśmy na rozłożonym kocu, zupełnie jak grupa przyjaciół po udanym wypadzie.
– Zbieram grzyby od dziecka – zaczął szef, wpatrując się w ogień. – Wychowałem się w biednej rodzinie, na wsi. To był nasz sposób na przetrwanie – grzyby, jagody, cokolwiek dało się sprzedać albo zakonserwować na zimę.
Piotrek, który zwykle ironizował, tym razem spytał poważnie:
– Naprawdę? Nigdy bym nie pomyślał.
– Garnitur wiele ukrywa – odpowiedział cicho szef. – A ja… no cóż, nigdy nie lubiłem mówić o tym, skąd jestem. Wstydziłem się. Dopiero teraz myślę, że niepotrzebnie.
Basia podała mu patyk z nadzianą kiełbaską.
– To nie wstyd, szefie. Właściwie… to imponujące.
Uśmiechnął się z wdzięcznością. Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć. Pierwszy raz widziałam go jako człowieka, a nie przełożonego. Był w nim jakiś spokój, którego nigdy nie zauważyłam w biurze. W mojej głowie pojawił się jednak niepokój. Co będzie w poniedziałek? Czy znowu stanie się tym samym chłodnym dyrektorem? Czy będziemy udawać, że ognisko się nie wydarzyło? Śmiechy mieszały się z opowieściami o rodzinie, o dawnych wakacjach, o ulubionych potrawach z grzybów. Była w tym lekkość, której nie doświadczyliśmy na żadnej firmowej integracji. A jednocześnie czułam w sobie lęk – jakby ta bliskość była czymś zakazanym, czymś, co nie powinno się wydarzyć.
Każdy oddychał swobodniej
Poniedziałek przywitał nas typowo: szum klimatyzacji, stukot klawiatur i ciężki zapach kawy z biurowego ekspresu. Wróciliśmy do świata open space’u, a ja, wchodząc do biura, miałam wrażenie, że wszystko, co działo się w lesie, mogło być tylko snem.
– I co teraz? – szepnęła Basia, stawiając kubek na moim biurku. – Jak się przywitać z człowiekiem, z którym wyciągało się podgrzybki z jednego koszyka?
Piotrek tylko się uśmiechnął.
– Może „cześć, grzybiarzu”? – rzucił półgłosem. – Ale chyba by nas wtedy zwolnił.
Kiedy szef wszedł do biura, znowu miał na sobie perfekcyjnie skrojony garnitur i tę samą powagę, którą znaliśmy aż za dobrze. Ale… coś się zmieniło. Zamiast zimnego spojrzenia posłał nam krótki uśmiech, prawie niezauważalny, i powiedział:
– Dzień dobry, jak tam weekend? Udało się coś znaleźć?
Zamarliśmy, a potem wybuchliśmy śmiechem. To było nasze małe, sekretne porozumienie – wiedzieliśmy, że mówił o grzybach, a nie o targetach. Atmosfera w biurze tego dnia była inna. Jakby mniej napięcia, jakby każdy oddychał swobodniej. Szef, choć nadal wymagający, nagle częściej zagadywał, rzucał krótkie żarty, interesował się, jak nam idzie.
Siedząc przy biurku, patrzyłam na niego ukradkiem. To był znów dyrektor – surowy, konkretny, w garniturze. A jednak już nie taki sam. Widziałam w nim tego człowieka z lasu, z kiełbaską nad ogniskiem i błyskiem w oczach, gdy pokazywał nam swoje „miejscówki”. Czy to naprawdę możliwe, żeby jeden weekend tak zmienił naszą relację?
Coś się zmieniło na lepsze
Od tamtego weekendu minęło już kilka tygodni, a ja wciąż mam wrażenie, że jedno spotkanie w lesie zmieniło więcej niż wszystkie oficjalne integracje, szkolenia i firmowe kolacje razem wzięte. Szef pozostał szefem – wymagającym, czasem ostrym, zawsze eleganckim w swoim garniturze. Ale między nami a nim pojawiła się niewidzialna nić. Przestał być tylko twarzą zza biurka, stał się człowiekiem, którego potrafię sobie wyobrazić w dresie, z koszykiem i rękami ubrudzonymi od grzybów. Kilka dni temu spotkaliśmy się w windzie, tylko we dwoje. Zwykle te przejazdy były niezręczne, pełne ciszy i udawanego wpatrywania się w telefon. Tym razem on pierwszy się odezwał.
– Pani Agnieszko, próbowała już pani zrobić sos z rydzów? – zapytał z uśmiechem.
– Jeszcze nie – odpowiedziałam rozbawiona. – Ale podobno świetnie smakują z makaronem.
– Proszę spróbować. A jak nie wyjdzie, to podrzucę swój przepis – mrugnął do mnie, zanim wysiadł na swoim piętrze.
Ta krótka rozmowa wystarczyła, żeby zrozumieć, że granice, które wydawały się nieprzekraczalne, nagle stały się bardziej elastyczne. Nie oznaczało to, że stres w pracy zniknął, ani że nagle zaczęliśmy pić kawę jak przyjaciele. Ale coś się zmieniło. Jego uśmiech w biurze nie był już wyjątkiem, a nasze spojrzenia nie uciekały tak nerwowo jak dawniej.
Nie idealizuję tej sytuacji – wiem, że korporacja pozostanie korporacją, z targetami, presją i bezlitosnym rytmem. Ale kiedy teraz mijam go w korytarzu, przypomina mi się tamten obraz: stary dres, ogień przy ognisku i błysk w oczach, gdy w dłoni trzymał prawdziwego borowika. I nagle czuję, że pracuję z człowiekiem, a nie z maszyną do oceniania prezentacji.
Agnieszka, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój brat ukradł mi kobietę i wije z nią gniazdko. Miała spędzić ze mną jesień życia, a potraktowała mnie jak śmiecia”
- „Jurek nie miał obrączki, co odebrałam jako dobry znak. Po kilku randkach odkryłam jednak jego tajemnicę”
- „Jędzowata bratowa zrobiła ze mnie rodzinną złodziejkę. Brat zamiast mnie bronić, dołożył jeszcze swoje 3 grosze”