Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie poczułam się naprawdę samotna. Może wtedy, gdy po raz kolejny usiadłam przy kuchennym stole i zorientowałam się, że nie mam już komu nalać drugiej filiżanki herbaty. Może wtedy, gdy od wielu miesięcy nie dostałam ani telefonu, ani żadnej nawet kartki na święta od własnej córki. A może wczoraj – gdy znów podlałam grządki na nieistniejącej już działce. Na cudzej ziemi. Bo mojej już nie ma.

Reklama

Moja emerytura z ZUS-u starcza mi na opłaty i podstawowe zakupy. Mieszkam sama, od kiedy Janek – mój mąż – odszedł na zawał pięć lat temu. Zawsze był energiczny, to on robił zakupy, to on naprawiał płot i podlewał pomidory. Po jego śmierci działka była jedynym, co mnie jeszcze trzymało przy życiu. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Siedzenie w domu doprowadza mnie do szału – te same cztery ściany, zegar tykający za głośno, i to uporczywe uczucie, że wszystko, co dobre, już się wydarzyło. Działka była moim azylem, miejscem, gdzie mogłam być potrzebna, choćby przez to, że coś jeszcze rosło. Gdzie mogłam spotkać Zofię – moją sąsiadkę, jedyną duszę, która czasem zaglądała na herbatę i przynosiła ciepły placek drożdżowy.

Z Kamilem… z Kamilem to zawsze była inna historia. Mój wnuk. Taki chłopiec, który potrafił mnie rozczulić jak nikt. Pamiętam, jak wbiegał w błocie do kuchni z bukietem mleczy i mówił: „Babciu, to dla ciebie, bo jesteś królową”. A potem wyrosło z niego coś, czego nie rozumiałam. Agresja. Tajemnice. Chwilówki, długi, ucieczki. Ale mimo wszystko – kochałam go jak własne dziecko.

I to przez tę miłość dziś nie mam już ani działki, ani ziemi, ani... rodziny. Mam tylko wspomnienia. I ten jeden dzień, od którego wszystko się zaczęło.

Mój wnuk wpadł w długi

– Babciu... jesteś w domu?

Prawie wypuściłam kubek z herbatą, tak się przestraszyłam. Kamil. Stał w drzwiach, z twarzą bladą jak prześcieradło, ramiona mu drżały, a kaptur jeszcze nie do końca miał zdjęty z głowy.

– Kamil? Jezus Maryjo, dziecko, co się stało? – rzuciłam się do niego, ale on tylko uśmiechnął się blado i usiadł ciężko na krześle, jakby miał zaraz zemdleć.

– Nic... znaczy... wszystko się sypie, babciu. Nie wiem, co robić. Nie wiem, gdzie iść. Myślałem... że może ty...

Usiadłam naprzeciw niego i złapałam go za rękę. Czułam, że coś jest bardzo nie tak. Jego dłoń była spocona i zimna.

– Mów do mnie, dziecko. Mów, póki jeszcze możemy coś zaradzić.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że miałem chwilówkę? Że to tylko raz? – spojrzał mi prosto w oczy i coś w jego spojrzeniu sprawiło, że serce mi zamarło. – To nie był raz. Wciągnąłem się w to jak głupi. Spłacałem jedno drugim. Teraz... teraz mam do oddania prawie czterdzieści tysięcy. Komornik już się dobija. Babciu... ja nie mam już nikogo, tylko ciebie.

Zaniemówiłam. Czterdzieści tysięcy. Dla mnie to były cztery lata życia. W ustach Kamila – jakby mówił o bilecie do kina.

– Kamil... skąd ja mam tyle wziąć? – spytałam cicho, bo poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.

– Ja wiem, babciu. Wiem, że masz działkę. Tę pod lasem. Tamta ziemia... – przełknął ślinę – ona jest coś warta. Dużo. Słyszałem, że ktoś z gminy chce kupować ziemie pod zabudowę. Gdybyś ją sprzedała...

– Kamil... ta działka to wszystko, co mi zostało po dziadku. Po moim Janku...

– Babciu, ja ci to oddam. Obiecuję. Znajdę robotę. Wszystko się ułoży. Ja się ogarnę, tylko... muszę wyjść na prostą. Tylko teraz, błagam. Zrób to dla mnie. Dla twojego wnuka.

To był jakiś chaos. Rozum krzyczał: „Nie rób tego!”. Serce krzyczało: „Pomóż mu, to twoje dziecko!”. Patrzyłam na Kamila – chłopaka zagubionego, zniszczonego przez własne decyzje, ale wciąż mojego wnuka. Wciąż tego chłopca z bukietem mleczy.

– Dobrze – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Zobaczę, co da się zrobić.

A potem siedziałam jeszcze długo, gdy Kamil już poszedł. Wpatrywałam się w herbatę, która dawno wystygła. Czułam w sercu ciężar większy niż wszystkie długi świata.

Moja córka była wściekła

– Sprzedałaś co?! – Aneta rzuciła to z takim gniewem, że aż drgnęłam. Stała w progu mojej kuchni, w kurtce, której nawet nie zdjęła, i patrzyła na mnie jak na jakąś wariatkę.

– Działkę – powiedziałam, powoli odkładając zlewkę herbaty. – Tę przy lesie. Dobrze za nią dali. Prawie pięćdziesiąt tysięcy.

– I wszystko oddałaś Kamilowi?! – Jej oczy niemal wyszły z orbit. – Mamo, ty się słyszysz?! Przecież on to przepuści w miesiąc! I co, zostaniesz z niczym?

– On miał długi. Komornik już pukał. Musiałam...

– Nie musiałaś! – Aneta podeszła bliżej. – Właśnie że nie musiałaś! Mamo, on jest jak worek bez dna. Dziś spłacisz jedno, jutro zaciągnie nowe. To dorosły facet, nie dziecko. A ty znowu się nad nim litujesz jak nad ośmiolatkiem, co rozbił słoik z ogórkami!

Zamilkłam. Wiedziałam, że mówi w gniewie. Ale każde jej słowo trafiało jak nóż.

– Chciałam mu pomóc. Jesteś jego matką, powinnaś...

– Ja powinnam?! – roześmiała się, ale to był pusty, gorzki śmiech. – Mamo, ja go wychowywałam sama, kiedy Marek miał wszystko gdzieś. I wiesz co? Nauczyłam się jednego – nie ratujesz kogoś, kto sam nie chce się ratować. A ty właśnie mu zrobiłaś krzywdę, rozumiesz?

– Ale to przecież moja sprawa... – próbowałam się bronić.

– Nie! To już nie tylko twoja sprawa! – Aneta w końcu zdjęła kurtkę i rzuciła ją na krzesło, jakby szykowała się do długiej tyrrady. – Wiesz co się stanie, kiedy zabraknie ci tej ziemi? Kiedy przyjdzie ci do głowy, że trzeba będzie coś sprzedać na leki, na opiekę, na godne życie? Co wtedy zrobisz, mamo? Do kogo pójdziesz?

Nie wiedziałam. Milczałam.

– Już ci powiem, do kogo. Do nikogo. Bo Kamil ci nie pomoże. Marek ci nie pomoże. A ja... – urwała. – Ja ci też nie pomogę. Bo ja cię prosiłam, żebyś się nie wtrącała. Żebyś się w to nie angażowała.

– Ale to mój wnuk, Anetko... – wyszeptałam, głos mi drżał.

– A ja jestem twoją córką. I nigdy nie miałam tyle twojej uwagi co on. I wiesz co? Może o to właśnie jestem najbardziej wściekła.

Po tych słowach wcisnęła kurtkę z powrotem na siebie i wyszła, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż zadrżała szyba w kredensie. Zostałam sama, z poczuciem, że nie tylko sprzedałam ziemię. Straciłam coś znacznie cenniejszego.

Chyba popełniłam błąd

– I co, odezwał się chociaż? – Zofia pochyliła się nad kubkiem kawy, który parował na stole między nami. Siedziałyśmy u niej na werandzie, patrząc na ogród, który coraz bardziej przypominał jesień niż lato.

Ani słowa – westchnęłam. – Ani telefonu, ani SMS-a, nic.

Zofia uniosła brwi i potrząsnęła głową.

– To ile już minęło?

– Trzy tygodnie. Ostatni raz widziałam go, jak odbierał pieniądze od notariusza. Powiedział: „Babciu, zobaczysz, wszystko się zmieni. Zadzwonię wieczorem.” I... zniknął.

Zofia milczała przez chwilę. Patrzyła w dal, na rząd drzew przy starej drodze prowadzącej do lasu. Wreszcie odezwała się cicho:

– Może po prostu... nie chce już się pokazywać. Może mu wstyd? Albo...

– Albo co? – spojrzałam na nią ostro. – Że wziął pieniądze i ma mnie gdzieś? Że już mnie nie potrzebuje?

– Jadzia... nie chcę tego mówić, ale to bardzo możliwe. Może uznał, że załatwił swoje i nie musi już...

– Nie mów tak. On nie jest taki – przerwałam jej. – Zawsze był pogubiony, ale miał serce. Może coś się stało. Może... choruje. Może telefon zgubił.

– A może po prostu nie wie, jak ci spojrzeć w oczy.

Zamilkłam. Czułam, że coś we mnie pęka. Że im bardziej próbuję go tłumaczyć, tym bardziej brzmię jak kobieta, która karmi się złudzeniem.

– Myślisz, że popełniłam błąd?

– Ja myślę, że zrobiłaś to z miłości. A miłość... czasem potrafi być głupia. Ale nie ma w niej złej intencji.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy. W tle cykał zegar na werandzie, słychać było cykanie świerszczy i pojedyncze świergoty ptaków.

– Ale boli, Zosiu. Jakby ktoś mi wyrwał coś z serca. Oddałam wszystko i nie mam nic. Nawet dobrego słowa.

Zofia wzięła moją dłoń i ścisnęła ją delikatnie.

– Masz mnie. I masz swoją godność. A to więcej, niż niektórzy mają całe życie.

Uśmiechnęłam się słabo. Ale w środku czułam się jak stara, porzucona łódź – dawno odcumowana, dryfująca po pustym jeziorze.

Czułam się niepotrzebna

Telefon dzwonił długo. Siedziałam przy oknie, wpatrując się w drogę, jakbym mogła zobaczyć Anetę, zanim podniesie słuchawkę. W końcu kliknęło połączenie.

– Tak? – jej głos był chłodny, jak zimna woda w miednicy.

– Anetko, to ja... mama – odezwałam się cicho, próbując nadać głosowi ciepło, ale drżał. – Czy... czy masz może jakiś kontakt do Kamila?

– Po co ci? – zero zaskoczenia, zero troski. Wyłącznie oskarżycielski ton.

– Nie odbiera ode mnie. Od trzech tygodni nic. Martwię się, dziecko. Może coś się stało...

– Nic się nie stało. Po prostu już cię nie potrzebuje – powiedziała z takim spokojem, że zabolało bardziej niż krzyk. – Tak to działa, mamo. Dajesz, dajesz, aż przestajesz być potrzebna.

– Ale ja... ja nie chcę, żeby tak to wyglądało. On zawsze mógł na mnie liczyć. Chciałam tylko pomóc. Ty też kiedyś...

– Nie, mamo – przerwała mi. – Mnie nigdy nie pomagałaś tak, jak jemu. Mnie uczyłaś, żeby nie liczyć na nikogo. Żeby radzić sobie samej. I wiesz co? Dobrze, że mnie tego nauczyłaś, bo dziś też nie mam już nikogo.

– Anetko... proszę cię. Ja już nie wiem, co robić. Czuję się... niepotrzebna. Sama. Czy on naprawdę... już się nie odezwie?

– Może się odezwie. Może nie. Ale ja w to nie wchodzę, mamo. Mam swoje życie. I nie mam siły cię pocieszać.

– To nie chodzi o pocieszenie. Chciałam tylko...

– Wiem, czego chciałaś – znów mi przerwała. – Chciałaś być bohaterką. I wyszło jak zawsze.

Cisza. Nie miałam już słów. Ona też ich nie szukała.

– Dobrze. Żegnaj – powiedziała i rozłączyła się.

Zostawiła mnie w tej samej ciszy, w której żyłam od tygodni. Ale teraz była głośniejsza, jakby nawet ściany powtarzały jej słowa. Wyszłam na zewnątrz. Poszłam do Zofii, ale jej nie było. Weszłam na jej działkę, usiadłam przy starej ławeczce i… płakałam. Nie jak babcia. Nie jak matka. Jak kobieta, która straciła wszystko i nie potrafi już zrozumieć, dlaczego.

Moje serce jest rozbite

Minęło kilka dni od rozmowy z Anetą. Cisza ciążyła mi tak bardzo, że miałam ochotę krzyczeć – albo choćby rzucić talerzem o ścianę. Ale nie miałabym siły po nim sprzątać. Zamiast tego zrobiłam coś, czego nie planowałam. Wzięłam płaszcz, torebkę i poszłam na przystanek. Jeździł tylko jeden autobus do miasta. Tam, gdzie kiedyś Kamil studiował. Gdzie – podobno – jeszcze czasem bywał. Miałam w torebce stary adres, który kiedyś podał na kopercie. Ulica Mickiewicza, numer 17. Poszłam tam.

Klatka schodowa pachniała wilgocią i kapustą. Na tabliczce przy dzwonku widniało jego nazwisko. „Kamil W.” – tylko tyle. Serce mi waliło. Zadzwoniłam raz. Nic. Zadzwoniłam drugi raz. Też nic. Miałam już odejść, gdy nagle drzwi na górze otworzyły się z trzaskiem i pojawił się jakiś chłopak.

– Szuka pani Kamila? – zapytał. Był może w wieku mojego wnuka, miał potargane włosy i bluzę z rozciągniętym kapturem.

– Tak. Ja... jestem jego babcią. Czy on tu mieszka?

Chłopak spojrzał na mnie jak na zjawę. Westchnął.

– Kamil już tu nie mieszka. Wyniósł się jakieś dwa tygodnie temu. Nie mówił, dokąd. Zresztą... on miał różne sprawy, rozumie pani. Długi, jakieś typy pod drzwiami. Myślałem, że może do rodziny wrócił.

Zrobiło mi się słabo. Musiałam złapać się poręczy.

– Rozumiem – szepnęłam.

– Chce pani wody?

– Nie, dziękuję. Do widzenia.

Wyszłam powoli. Czułam się tak, jakby cały świat właśnie znów pokazał mi, że jestem w nim niepotrzebna. Że jestem tylko tłem w cudzych historiach. Czasem idę tą starą drogą prowadzącą do działki. Zatrzymuję się na skraju, tam gdzie jeszcze rośnie dziki bez. Stoję i patrzę. Jakby patrzenie miało moc cofnięcia czasu. Ale czas nie zna litości.

Zosia mówi, że powinnam pójść do gminy, zapisać się do klubu seniora, zająć się sobą. Ale jak się zająć sobą, kiedy serce jest rozbite jak stary gliniany dzbanek? Można je skleić, owszem – ale wciąż będzie przeciekać. Od Kamila nie miałam żadnej wiadomości. Ani słowa. A od Anety? Krótki SMS na Wielkanoc. „Wesołych Świąt. Aneta”. Bez „mamo”, bez „uściski”, bez ciepła. Wciąż zadaję sobie to samo pytanie – czy zrobiłabym to jeszcze raz? Czy sprzedałabym działkę, gdybym wiedziała, jak to się skończy?

Jadwiga, 74 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama