„Sprzedałam wszystko, by spłacić długi syna. Byłam damą, a teraz latam ze ścierką i mopem w bloku”
„Grzesiek, przy wsparciu kumpli, którzy tuszowali przede mną jego przekręty, długo grał niewinnego baranka. W przypadku obcej osoby bez wahania zgłosiłabym sprawę na policję i do sądu, ale nie potrafiłam zrujnować życia własnemu dziecku”.
- Listy do redakcji
Kto by pomyślał, że gdy stuknie mi pięćdziesiątka, będę zarządzać kamienicą, w której dorastałam? Że dla wielu osób, które kiedyś znałam, stanę się niewidoczna? Przecież skończyłam renomowaną szkołę, a potem zostałam kobietą interesu, jak się to teraz ładnie nazywa.
Jestem nikim
Przez wiele lat robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby zapewnić byt rodzinie, pomimo nałogu alkoholowego mojego małżonka i późniejszego samodzielnego wychowywania dzieci. Dla każdego potrafiłam znaleźć dobre słowo, poświęcić chwilę, a nawet pożyczyć parę groszy, gdy brakowało im do wypłaty. Obecnie w oczach wielu z nich dostrzegam jedynie litość. Niektórzy udają, że mnie nie rozpoznają. Krępuje ich znajomość z dozorczynią, choć uczciwie zarabiam na swoje minimalne wynagrodzenie.
Mogę się w pewnym stopniu wczuć w ich położenie. Kiedy na początku tego roku przyjęłam tę posadę, przypuszczałam, że gorzej już być nie może, ale stanęłam przed wyborem – albo zamieszkam w przytułku dla osób w kryzysie bezdomności i będę żyła z zapomóg lub okazjonalnych zleceń od samorządu, albo zrobię wszystko, by nie stracić zadłużonego lokum w bloku i resztek szacunku do samej siebie. Postawiłam na drugą opcję, po części dlatego, że nie zdawałam sobie sprawy, w co się pakuję.
Od stycznia budzę się bladym świtem, chwilę po godzinie piątej. Byle jak przekąszam śniadanie, popijając diabelnie mocną kawą, by już sześćdziesiąt minut później rąbać lód i usuwać białe czapy z deptaków, podstawiać śmieciarzom kubły pełne odpadów, zeskrobywać z kontenerów smugi brudu albo pozbierać to, co się wysypie z koszy. Dzień po dniu zmiatam z klatek schodowych nawiany piasek pomieszany z niedopałkami papierosów, a bywa że i czymś obrzydliwszym… Mimo że od samego rana mijają mnie tłumy, żaden człowiek nie zainteresuje się, jak się czuję, ani nie spyta o moje zdrowie.
Od momentu objęcia tego stanowiska na początku roku zdążyłam już nabawić się problemów z barkiem i kręgosłupem. Nikt nie jest zainteresowany tym, co robiłam wieczorem, ani nie wyciąga mnie jak kiedyś na dymka, żeby ponarzekać na swoje problemy czy obgadać koleżanki. Każdego ranka pracuję więc w całkowitej ciszy – czyszczę, szoruję i myję. Zdarza się, że ktoś odpowie mi na przywitanie, a wtedy moje serce prawie wyskakuje z radości. Nigdy nie byłam wymagająca, ale teraz naprawdę niewiele mi potrzeba, żeby poczuć się szczęśliwą.
Zobacz także
Nie miałam wyjścia
Nie myślcie sobie, że byłam zachwycona perspektywą pracy jako gospodyni bloku. Gdzie tam! Po prostu nie miałam innego wyjścia, skoro nikt nie chciał dać roboty babie po pięćdziesiątce. Uwierzycie, że za zajęciem rozglądałam się bite dwa lata? A doświadczenia mam sporo, nie powiem. Przez długi czas prowadziłam własny biznes – szyliśmy firanki i zasłony na zamówienie. Znam się na robocie od podszewki – od faktur, poprzez reklamę, po zarządzanie ekipą i wybieranie tkanin. Ale jak przyszło co do czego, to nie chcieli mnie zatrudnić nawet jako sprzątaczkę w podstawówce.
Jeszcze nie tak dawno temu w mojej książce telefonicznej widniały kontakty do tych osób. Zamawiałam dla nich z innych krajów wyszukane tkaniny, a przy okazji przymierzania firanek i zasłon, uszytych zgodnie z najświeższymi trendami, wysłuchiwałam żalów na temat romansujących facetów albo żon, które przepuszczają pieniądze. Ze wszystkimi byłam po imieniu, dopóki nie popełniłam błędu, który sprawił, że straciłam grunt pod nogami. To właśnie ta nagła zmiana bolała najbardziej.
Wyrzuciłam męża z domu
Niekiedy mam wrażenie, jakbym padła ofiarą klątwy. Niczym jakieś przekleństwo losu, zupełnie jakbym odpowiadała za nie swoje grzechy przez całe życie. Na początku wplątałam się w związek małżeński z nałogowym pijakiem. Mój mąż z początku sprawiał wrażenie zwykłego okazjonalnego pijaczka, który po prostu nie potrafił powiedzieć „nie” kumplom, ale potem chlał już bez konkretnego powodu i towarzystwa, wlewając w siebie wszystko, co miało w sobie procent alkoholu. Wyrzuciłam go z chaty, kiedy rzucił się na naszego starszaka, bo ten nie chciał mu dać kasy, którą zbierał na nowy komputer.
Nasza rodzina nie należała do dysfunkcyjnych, a ja nie jestem osobą, która łatwo się uzewnętrznia. Niełatwo było mi więc wytłumaczyć najbliższym, że ten schludny facet, z którym co tydzień chodziliśmy na niedzielne obiady do restauracji, przeistoczył się w prawdziwego potwora.
Podjęłam decyzję o odejściu, mimo że mąż oraz spora część jego bliskich próbowali mnie przekonać, abym dała mu jeszcze jedną szansę. Wyrzekli się mnie za tę decyzję. Nie przejmowałam się jednak pogłoskami, które jego rodzina zaczęła rozpowszechniać na mój temat. Byłam pewna, że robię dobrze, chroniąc w ten sposób moich chłopców. Poza tym nie potrzebowałam ich – miałam dobrą posadę i oszczędności, więc bez cienia żalu zostawiłam przeszłość za sobą. Sprzedałam nasz wspólny dom, a za połowę uzyskanej kwoty kupiłam duże mieszkanie w nowoczesnym bloku i je wyremontowałam. Byłam szczęśliwa, mogąc w ciszy i spokoju rozkoszować się poranną kawą czy obserwować z okna, jak moi synowie wracają do domu z pobliskiej podstawówki.
Dbałam o synów
Bez względu na ilość obowiązków, które miałam do wykonania, nigdy nie zapominałam o powrocie do mieszkania w porze lunchu, aby spożyć posiłek razem z rodziną. Grześ, mój pierworodny syn, już od najmłodszych lat wykazywał się niezwykłą inteligencją. Belfrzy od przedmiotów ścisłych widzieli w nim duży potencjał i nie szczędzili pochwał. Bez problemu dostał się na wymarzone studia inżynierskie, a następnie trafił do wyśnionej korporacji. Mimo perspektyw na karierę, zdecydował się na powrót w rodzinne kąty i ślub z sympatią z młodzieńczych lat. Doczekałam się pary cudownych wnuków, które dają mi mnóstwo szczęścia.
Mój młodszy syn Nikodem od zawsze sprawiał mi trudności. Nie wykazywał chęci do nauki, a także nie interesował się rozwijaniem swoich zdolności artystycznych. W odróżnieniu ode mnie i starszego syna, brakowało mu ambicji oraz motywacji do zarabiania pieniędzy i samodoskonalenia. Jego jedynym pragnieniem było czerpanie radości z życia. Nieskomplikowanego – pozbawionego własnych czterech kątów, auta czy dalekich podróży. Podejmował się wyłącznie tylu zleceń, ile było konieczne, żeby utrzymać swój jednoosobowy biznes i nie stanowić dla mnie obciążenia finansowego. Denerwował mnie swoim zachowaniem, ale jednocześnie trochę mu tego zazdrościłam. On zawsze sprawiał wrażenie, jakby nic nie mogło go przygnieść. Chyba właśnie przez to tak długo nie zauważyłam, że zmaga się z poważną chorobą.
Gdy ratowałam jednego, drugi mnie okradał
Mój syn bardzo długo lekceważył niepokojące symptomy choroby. Kosztowało mnie sporo wysiłku, aby przekonać go do pójścia do przychodni. Gdy w końcu zdecydował się na konsultację, okazało się, że zdiagnozowano u niego ostrą białaczkę w tak zaawansowanym stadium, że leczenie mogło być nieskuteczne. Wykorzystałam wszystkie możliwe sposoby – szukałam najlepszych lekarzy i zdobywałam najnowocześniejsze medykamenty. Chociaż usłyszałam zapewnienia, że preparaty dostępne w naszym kraju w zupełności wystarczą, postanowiłam wypróbować także niekonwencjonalne terapie.
Niestety, pierwsze leczenie chemią nie dało oczekiwanych rezultatów. Żeby Nikodem mógł nabrać sił, robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby zapewnić mu potrzebne odżywki i kuracje. Zwiedziłam z nim kawał Europy, sprawdzając, czy gdzieś nie ma dostępnej skuteczniejszej metody leczenia. Będąc tak pochłonięta opieką nad młodszym dzieckiem, przestałam interesować się własną działalnością, w której stery przejął mój starszy potomek. Grzegorz zaoferował mi wsparcie, a tymczasem wyczerpał wszystkie fundusze z mojej niewielkiej firmy i wpędził mnie w kłopoty finansowe. Kradł mój dowód osobisty i na moje nazwisko brał wielotysięczne kredyty. Bez mrugnięcia okiem fałszował mój podpis, aby wyciągnąć siebie i swoich bliskich z hazardowej spirali zadłużenia.
Przepuścił kupę kasy
Grzegorz już w czasach studenckich zaczął bywać w kasynach, o czym jego żona, podobnie jak ja, nie miała zielonego pojęcia. Na początku szło mu tak świetnie, że wymyślił nawet własne metody na wygrywanie, ale one dość szybko straciły na skuteczności. Wpadał w coraz większe długi. Ze strachu przed ludźmi, którym był winien pieniądze i w obawie o swoją przyszłość, postanowił wrócić w rodzinne strony. Po tym jak poślubił Izę, przez parę lat wiódł zwyczajne, spokojne życie, ale pewnego dnia zaciekawiony jakąś stroną w internecie, wszedł do wirtualnego kasyna. Potem trafił do zamkniętego klubu dla graczy, później do następnego i tak całkowicie stracił kontrolę nad sobą.
Przepuścił kasę należącą do niego, do mnie i całej naszej familii
Grzesiek aż do samego finału, przy wsparciu kumpli, którzy tuszowali przede mną jego przekręty, grał niewinnego baranka. Prawda wyszła na jaw, kiedy zabrakło mi kasy nawet na wypłaty dla krawcowych. Podobnie jak kiedyś jego stary, błagał o przebaczenie. W przypadku obcej osoby bez wahania zgłosiłabym sprawę na policję i do sądu, ale nie potrafiłam zrujnować życia własnemu dziecku.
Gdyby Nikodem nie zareagował dobrze na kolejną chemię, to chyba bym się załamała. Ale w momencie, kiedy to się stało, wszystkie przykre rzeczy zeszły na dalszy plan. Najważniejsze było tylko to, żeby mój syn przeżył. Podjęłam wtedy decyzję o zamknięciu biznesu i sprzedałam wszystko, żeby choć częściowo uregulować zobowiązania zaciągnięte przez Grześka.
Zamiast firmy mam miotłę
Myślałam, że dam radę to ogarnąć w krótkim czasie. Załatwię pracę na cały etat, a do tego dorobi się na boku, żeby komornik nie wessał mnie i mojemu dziecku tych resztek kasy, ale gdzie tam… Jak wspomniałam wcześniej, przez dwa lata szukałam czegokolwiek do roboty, bo nie docierało do mnie, że nikt nie jest w stanie dać mi chociaż jednej trzeciej etatu albo jakiejś umowy zlecenia, żebym miała przynajmniej pewność, że mam ubezpieczenie zdrowotne.
Moje zobowiązania finansowe, również w stosunku do wspólnoty mieszkaniowej, systematycznie się powiększały. Z ogromną ulgą skorzystałam więc z oferty zatrudnienia przedstawionej przez zarządcę budynku i zaczęłam pracować jako dozorczyni w miejscu swojego zamieszkania. Każdego poranka, bladym świtem, zaczynam harówkę i zasuwam jak dziki osioł, a w zamian słyszę tylko zażalenia lokatorów. Po zakończeniu zmiany, choć ledwo stoję na nogach ze zmęczenia, udzielam jeszcze wsparcia staruszce mieszkającej na pobliskim blokowisku. Mimo to nie załamuję się i próbuję dostrzegać pozytywy obecnego położenia. Grzesiek podjął terapię, Nikoś otrzymał posadę grafika komputerowego, a ja cieszę się z każdej uregulowanej należności.
Karina, 56 lat