Reklama

Nie wiem, skąd we mnie ta potrzeba, żeby wszystko było zawsze dopięte na ostatni guzik. Może to przez moją mamę, która potrafiła z wyprzedzeniem zaplanować każdą minutę świąt. Może przez to, że w dzieciństwie czułam się niewidzialna i teraz łaknę uwagi, pochwały, uznania. A może po prostu – lubię, gdy jest pięknie. Estetycznie. Głęboko w środku wierzę, że taka świąteczna magia zostanie w sercach moich dzieci na zawsze. Że kiedyś będą wspominać te chwile: zapach mazurka z pomarańczą i wspólne malowanie pisanek. I że poczują, że były kochane.

Reklama

Dlatego od kilku tygodni przygotowywałam się do Wielkanocy. Lista zakupów miała trzy strony. Odwiedziłam trzy markety, rynek i dwa sklepy z dekoracjami. W pracy brałam nadgodziny, żeby móc pozwolić sobie na więcej – na te haftowane serwetki z zajączkami, świeże kwiaty do wazonów, ręcznie robione czekoladowe jajka dla dzieci. Wydałam na to wszystko ponad połowę swojej pensji. Ale miałam w głowie obraz – rodzina przy stole, radosne śmiechy, dzieciaki biegające z koszyczkami, teściowa wpatrzona w pięknie podane dania i mówiąca z uznaniem:

Naprawdę się postarałaś.

Bo tak, wciąż miałam tę cichą nadzieję, że teściowa, w końcu to powie. Że może tym razem dostrzega mój wysiłek. Że może chociaż raz usłyszę od niej miłe słowo.

Z emocji nie mogłam usiedzieć

Wszystko było gotowe. Obrus wyprasowany, serwetki złożone, na środku stołu stał wianek z jajkami i gałązkami bazi, a obok barszcz, biała kiełbasa, pasztet, sałatka jarzynowa, dwa mazurki, sernik, żurek. Dzieciaki biegały po mieszkaniu z pisankami, a ja zerkałam na zegarek. Z emocji nie mogłam usiedzieć. Usłyszałam dzwonek do drzwi – to oni. Teściowa weszła pierwsza. Miała na sobie beżowy płaszcz, elegancki szal i… w ręku reklamówkę z marketu. Zajrzałam do środka. Babka piaskowa. Jedna.

– Wesołych świąt – powiedziała chłodno, rozglądając się po mieszkaniu.

– Rozgośćcie się. Michał, weź jej płaszcz – uśmiechnęłam się, mimo że serce zabiło mi szybciej.

Teściowa stanęła przy stole, spojrzała na wszystkie potrawy i zmarszczyła brwi.

To wszystko? Tylko tyle?

– Tylko tyle? Jest jeszcze barszcz, pasztet, mazurek, sernik… – wyliczałam z coraz większym napięciem.

– No nie wiem… Kiedyś u mojej mamy to wyglądało jakoś bardziej… odświętnie.

Nie odpowiedziałam. Michał przyniósł napoje, dzieci coś krzyczały w tle, a ja poczułam, jak we mnie wrze. Bo ile razy można? Ile razy jeszcze będę udawać, że mnie to nie rusza?

Tylko prychnęłam

Kiedy ostatni gość wyszedł, zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Michał sprzątał naczynia ze stołu, jakby nic się nie stało. Jakby ta cała scena nie miała miejsca.

Wiesz, ile ja wydałam na te święta?– powiedziałam cicho.

– Nie zaczynaj, proszę cię…

– Nie zaczynaj?! – uniosłam głos. – Ja się tu haruję po pracy, a twoja matka przychodzi z jedną babką i jeszcze pyta, czy to wszystko?!

Ona po prostu tak ma. Zawsze była wymagająca… – próbował się bronić, ale mnie już poniosło.

– Wymagająca?! Ona mnie po prostu nie znosi. Nic, co zrobię, nigdy nie będzie wystarczające! Nigdy! A ty co? Milczysz. Jak zawsze.

– Nie chcę, żebyście się kłóciły.

– Ale my się nie kłócimy. Bo ja się nie odzywam! Ja słucham jej złośliwych komentarzy i udaję, że mnie to nie rusza, żeby tobie było wygodnie! Ale mam tego dość. Mam dość!

Stał przy zlewie, ze ściereczką w dłoni. Nie patrzył na mnie.

To może… nie zapraszajmy jej już więcej? – rzucił niepewnie.

Prychnęłam.

– A ty jej to powiesz? Czy znowu ja mam być tą złą?

Nie odpowiedział. I właśnie ta cisza bolała najbardziej.

Pozbyłam się złudzeń

Po trzech dniach w końcu zebrałam się na odwagę. Wsiadłam w autobus i pojechałam do niej. Nie uprzedzałam, nie zapowiadałam. Po prostu weszłam do jej mieszkania, gdy tylko otworzyła drzwi.

– Coś się stało? – zapytała z udawaną troską, ale oczy jak zwykle chłodne.

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Chciałam porozmawiać o świętach.

Usiadła w fotelu, nie proponując nawet herbaty.

Jeśli przyszłaś się poskarżyć, to nie wiem, czy jest sens. Każdy ma swoje zdanie. I oczekiwania.

– Właśnie. Oczekiwania. Ty najwyraźniej masz ich mnóstwo, ale ani grama wdzięczności.

– Uważasz, że mam być wdzięczna za pasztet i mazurki? – uniosła brew.

– Za to, że ktoś się stara. Za to, że spędziłaś święta z rodziną, która cię przyjęła z otwartymi ramionami, mimo że przychodzisz z kwaśną miną i wiecznym fochem.

Westchnęła.

– Święta to święta. Ja po prostu lubię tradycję. A u was… jest inaczej.

– Bo może my nie chcemy żyć według twojej listy zasad. Może chcemy żyć po swojemu. A ja mam dość tego, że ty się rozsiadasz jak królowa i jedyne, co z ciebie wychodzi, to krytyka.

To może nie powinnam przychodzić. Skoro ci tak przeszkadzam.

– Może nie.

Cisza. Przez dłuższą chwilę. Tylko zegar tykał na ścianie.

– Przykro mi – powiedziała w końcu. – Ale ja taka jestem. I nie zamierzam się zmieniać.

Wstałam. To był koniec tej rozmowy. I chyba koniec moich złudzeń.

Musiałam wszystko przemyśleć

Wróciłam pieszo, mimo że było chłodno i siąpił deszcz. W głowie huczało mi tylko jedno zdanie:

„Nie zamierzam się zmieniać”.

No więc dobrze. Niech się nie zmienia. Ale ja też już nie zamierzam. Szłam przez park, mokra od deszczu i zmarznięta, ale wcale nie spieszyło mi się do domu. Czułam się tak, jakbym wracała z pogrzebu. Może nawet tak było – pogrzebu moich oczekiwań. Tych naiwnych marzeń, że może kiedyś teściowa mnie zaakceptuje, pochwali, doceni. Usiadłam na ławce. Patrzyłam w ziemię. Mokre buty, czerwone dłonie. Pomyślałam, wtedy, że może ja naprawdę za bardzo się staram. Może próbuję zbudować rodzinę tam, gdzie nigdy nie było fundamentów? Zawsze chciałam, żeby dzieci miały ciepłe wspomnienia. Może nie trzeba aż tylu dekoracji, ciast, idealnych świąt. Może wystarczy trochę spokoju. I szacunku. Dla siebie. Telefon zawibrował. To SMS od Michała.

„Gdzie jesteś? Martwię się”.

Spojrzałam na ekran, ale nie odpisałam. Potrzebowałam jeszcze chwili. Musiałam odnaleźć w sobie spokój.

Coś we mnie pękło

Wieczorem usiadłam z Michałem w kuchni. Dzieci już spały. On nalał nam herbaty, a ja, z mokrymi włosami, siedziałam owinięta w koc. Przez chwilę milczeliśmy.

Byłaś u niej, prawda? – zapytał cicho.

– Tak.

– I?

– I nic. Ona się nie zmieni. Ale ja zamierzam.

Spojrzał na mnie z napięciem, jakby bał się, że za chwilę powiem coś, co rozbije nas na kawałki.

– Nie chcę więcej robić świąt dla kogoś, kto przychodzi tylko po to, żeby ocenić. Nie chcę robić ich pod linijkę. Chcę je robić dla nas. Dla dzieci. Dla naszej czwórki. Jeśli twoja mama nie potrafi uszanować tego, niech zostanie w domu. I nie, nie będę już więcej się starać, żeby zdobyć jej aprobatę.

– Masz rację – powiedział po dłuższej chwili. – Przepraszam, że nie stanąłem po twojej stronie. Chciałem mieć spokój. Ale jeśli to oznacza, że cię ranię… to nie warto.

Wtedy coś we mnie pękło. I coś się też uleczyło. Poczułam, że mąż w końcu mnie zrozumiał.

– Nie chcę wojny. Chcę, żebyśmy nie byli tłem dla cudzych oczekiwań. I żebyś ty… był po mojej stronie, gdy tego potrzebuję.

– Jestem. Od teraz będę. Obiecuję.

Nie potrzebowałam więcej słów. Tylko tę obietnicę. I poczułam, że może w końcu coś się zmienia. Nie w teściowej. Ale we mnie, w nas.

Katarzyna, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama