Reklama

Tłum zaczął gęstnieć już o siedemnastej, pół godziny później ludzie tupali ze zniecierpliwieniem, komentowali na głos tempo naszej pracy i sarkali ze złością.

Reklama

– Numer sto trzynaście! – zawołałam, kiedy przez dłuższą chwilę nikt nie podchodził do mojego okienka. – Sto czternaście!

Młody mężczyzna ze sto czternastką już stał obok i niemal doskoczył do blatu, kładąc na niego awizo.

– Przepraszam, ja mam sto trzynaście… – usłyszałam słaby głos zza szerokich pleców chłopaka.

– No to za późno! – warknął młodzieniec.

Zobacz także

Zauważyłam, że starszy pan obok niego wyraźnie nie wie, co zrobić. Usłyszałam, jak próbuje tłumaczyć, że on słyszał swój numerek, ale nie mógł wstać z ławki, i kiedy już się podniósł, to wywoływana była sto czternastka. Chłopak rzucił, że go to nie interesuje i przesunął w moją stronę swój dowód osobisty.

Teoretycznie musiałam obsłużyć młodego człowieka, a potem lecieć dalej z numerkami, żeby w kolejce nie wybuchła kłótnia. Tak nam mówili na szkoleniach. Ale było mi naprawdę żal staruszka.

– Obsłużę pana za chwileczkę – uśmiechnęłam się, a on skromnie stanął obok.

Jeśli starszy pan nie zjawi się w ciągu tygodnia, odeślę mu zgubę

Kiedy skończyłam z młodzieńcem, starszy pan podszedł do blatu i zaczął mnie przepraszać, że robi zamieszanie. Zapewniłam go, że to żaden problem i wzięłam od niego książeczkę opłat. Miał do zapłacenia pięćset dwadzieścia osiem złotych i dziesięć groszy. Nie spodziewałam się, że wyjmie plastikowy woreczek… pełen bilonu.

– Przepraszam, ale nie zdążyłem wymienić – był wyraźnie skrępowany. – Ja mam taką pracę, że dostaję w drobniakach…

Widziałam, że ludzie w kolejce głośno wzdychają i szurają nogami ze zniecierpliwienia. Ale zapewniłam go, że wszystko jest w porządku, a potem liczyłam z nim te drobniaki, aż uskładaliśmy całą sumę.

– I jeszcze list polecony – powiedział przepraszającym tonem, podając mi niebieską kopertę.

Kolejka mało nie eksplodowała. Ktoś rzucił nieprzyjemną uwagę. Było mi żal starszego pana i uśmiechałam się do niego, a na koniec życzyłam mu miłego wieczoru. Podziękował mi z wdzięcznością.

Dopiero na koniec pracy zorientowałam się, że staruszek zostawił przy moim stanowisku okulary. Odłożyłam je, sądząc, że zaraz po nie wróci. Pod koniec dnia nadal leżały przy moim monitorze. Przyszło mi do głowy, że biedak nie wie, gdzie je zostawił. Zanim wyszłam, odszukałam niebieską kopertę i spisałam adres nadawcy. Pomyślałam, że jeśli starszy pan nie zjawi się w ciągu tygodnia, to mu te okulary odeślę.

Ale tydzień później uznałam, że jednak mu je odniosę. Mieszkał w naszym rewirze, a więc niedaleko, a ja potrzebowałam spaceru po ciężkim dniu pracy. Kiedy mi otworzył, cały się rozjaśnił. Podałam mu okulary i chciałam iść, ale nalegał, żebym weszła do mieszkania.

– Szymon! Nastaw wodę na herbatę! Mamy gościa! – krzyknął w stronę kuchni, z której wyszedł mężczyzna mniej więcej w moim wieku, z bujną jasną czupryną i oczami w kolorze lodów miętowych.

– Jestem Szymon, a to mój dziadek – uśmiechnął się do mnie i poczułam, że absolutnie nie chcę stamtąd wychodzić.

Po godzinie wiedziałam już wszystko o tych dwóch dżentelmenach. Dziadzio miał na imię Walerian i do skromnej emerytury nauczyciela muzyki dorabiał obecnie sprzedażą pańskiej skórki i obwarzanków na starym mieście. Szymon natomiast miał dwadzieścia osiem lat i był zawodowym muzykiem. Grał na kontrabasie i – jak twierdził – ciężko było z tego wyżyć, ale we dwóch jakoś sobie radzili. Obaj panowie byli tak czarujący, ciepli i życzliwi, że czułam się jakbym trafiła do innego świata.

– Szymon, odprowadź panią Beatkę do domu – polecił pan Walerian i byłam pewna, że uśmiechnął się przy tym jak chochlik. Nim doszliśmy do mojego domu, ustaliliśmy, że następnego dnia pójdziemy na lodowisko, a w sobotę przyjdę posłuchać, jak Szymon gra na basie ze swoją kapelą w klubie jazzowym.

Roztargnienie? Jak ty mnie nie doceniasz, dziecinko!

Kiedy w tym klubie, po koncercie, usiadł obok mnie i otoczył mnie ramieniem, wiedziałam, że odtąd wszystko będzie inaczej. Zaczęłam bywać u pana Waleriana, zostawałam na kolacji, którą gotowaliśmy we trójkę i chłonęłam świat muzyki jazzowej. Byłam szczęśliwa z Szymonem, wcześniej nawet nie sądziłam, że naprawdę można trafić na bratnią duszę.

Już po zaręczynach rzuciłam żartem do dziadka – bo tak już go nazywałam – że wystąpił w roli Kupidyna, bo przecież gdyby nie jego roztargnienie, to nigdy nie zjawiłabym się na jego progu i nie poznała Szymona.

– Roztargnienie? – Zmrużył oczy i znowu wyglądał jak wesoły chochlik. – Jak ty mnie nie doceniasz, dziecinko! Nie przyszło ci do głowy, że chciałem, by mój jedyny wnuk poznał wreszcie dobrą, wartościową dziewczynę? Specjalnie zostawiłem te okulary! Wiedziałem, że mnie znajdziesz i je odniesiesz.

Aż się zakrztusiłam herbatą, kiedy to usłyszałam.

– Ale przecież mogłam je odesłać – zauważyłam. – W końcu pracuję na poczcie.

– Owszem, dziecko, mogłaś – pokiwał głową z uśmiechem. – Ale coś ci powiem. Mam osiemdziesiąt jeden lat i znam się na dwóch rzeczach: na muzyce i na ludziach. Kiedy tylko po raz pierwszy się do mnie odezwałaś, wiedziałem, że dla ciebie nie szkoda zaryzykować stare okulary. Fakt, jestem bez nich prawie ślepy, ale i tak było warto!

Zapytałam narzeczonego, czy wiedział o planie dziadka.

– A skąd! – zaprzeczył. – Owszem, opowiadał mi o ślicznej dziewczynie z poczty, ale to wszystko. W życiu nie wpadłbym na to, że chce mnie potajemnie wyswatać! Ale dziadek zawsze miał pomysły…

Reklama

O tych pomysłach jeszcze na pewno usłyszę. W końcu czeka nas wiele wspólnych, rodzinnych obiadów!

Reklama
Reklama
Reklama