Reklama

Nigdy nie lubiłam Wigilii u babci. Nie to, żebym nie kochała tej kobiety – kocham, jak każda wnuczka powinna. Tylko że u niej święta zawsze były pełne napięcia, jakby zaraz coś miało wybuchnąć. Babcia zawsze udawała, że wszystko jest idealnie, nakrywała stół białym obrusem, układała dwa rodzaje śledzi i wypolerowane do granic możliwości sztućce. Za tym całym świątecznym blichtrem kryło się coś, czego nie dało się nie czuć – wieczna nadzieja. Że może w tym roku wróci wujek Marek.

Brat mamy zniknął dwadzieścia lat temu. Nie dzwonił, nie pisał, nie przysyłał nawet kartek na imieniny. A mimo to babcia co roku zostawiała mu wolne miejsce przy stole. W tym samym miejscu. Zawsze. Mama mówiła, że babcia „już nie jest najmłodsza” i „nie wolno jej niczego wypominać”. Tata tylko przewracał oczami, ale w milczeniu znosił tę maskaradę. Ja? Byłam dzieckiem, które z wiekiem przestało zadawać pytania, tylko obserwowało, jak święta zamieniają się w teatr. A w tym roku napięcie było większe niż zwykle. Bo babcia dodała coś nowego: „Nie ruszamy jedzenia, dopóki nie przyjdzie Marek”. Wujek Marek. Syn marnotrawny. A my czekaliśmy na cud.

Miałam wątpliwości

– Usiądźcie, dzieci, zaraz przeczytam Ewangelię – powiedziała babcia z powagą, której nie powstydziłby się sam papież.

Usiedliśmy. Ja, mama, tata, ciocia Basia z wujkiem Romkiem i kuzyni, którzy ledwo się pomieścili przy stole. Stół wyglądał jak z reklamy – karp, pierogi, kompot z suszu, uszka. Wszystko pachniało tak, że ślinka ciekła.

– A kiedy kolacja? – jęknął Kuba, mój dziesięcioletni kuzyn, z rozpaczą patrząc na makowca.

Jak Marek przyjdzie – odpowiedziała babcia, bez drgnięcia powieki.

Wszyscy zamarli. Marek. To było to imię, które działało jak zaklęcie. Albo raczej – jak przekleństwo.

– Mamo, naprawdę uważasz, że on się pojawi? – spytała ciocia Basia cicho, z nutą nieśmiałości.

– Dzisiaj są święta. A w święta się wraca.

Babcia spojrzała gdzieś za okno, jakby spodziewała się ujrzeć go za bramką, z walizką i uśmiechem. Tata oparł głowę na dłoni i westchnął. Mama ścisnęła moje ramię pod stołem.

– Przynajmniej opłatek połammy, niech dzieci coś zjedzą – rzucił wujek Romek, próbując zachować rozsądek.

– Nie. Marek zawsze łamał pierwszy. Nie będziemy zaczynać bez niego.

Babcia mówiła z taką pewnością, że nikt się nie odezwał. Zegar wybił osiemnasta. Nastąpiła minuta ciszy. A potem druga. Napięcie rosło. W końcu odezwałam się ja, z wahaniem:

– Babciu... a jeśli on jednak nie przyjdzie?

Babcia odwróciła się powoli.

– Przyjdzie. Obiecał. I ja mu wierzę.

Siedziałam w ciszy

Minęło dwadzieścia minut. Barszcz wystygł. Kompot z suszu wyglądał jak brudna woda po mopie. Nikt nie miał odwagi nic powiedzieć. Tylko babcia trwała w tej swojej świętej wierze, jakby zaraz miał się dokonać cud.

– Może chociaż dzieciom damy pierogi? – wyszeptała mama do taty.

– Cicho, słyszy wszystko. – Tata rzucił szybkie spojrzenie w stronę babci. – Nie warto teraz robić scen.

Babcia siedziała wyprostowana, z rękami na kolanach. Gdyby nie to, że nie miała różańca w dłoniach, wyglądałaby jak figura w kościele.

– Babciu – zaczęłam ostrożnie – a może on po prostu... nie wie, że czekamy?

– On wie. Wysyłałam mu listy. Pisałam, że jak nie przyjedzie w tym roku, to już się nie doczekam – powiedziała spokojnie, jakby czytała przepis na zupę.

– Może nie dotarły? – próbowała ciocia Basia.

– Dotarły – babcia nie znosiła sprzeciwu. – Marek wie.

Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Wszyscy podskoczyli.

– To on – szepnęła babcia i zerwała się z krzesła.

– Mamo, nie wybiegaj, może to sąsiedzi... – mama próbowała ją powstrzymać, ale już było za późno.

Babcia ruszyła jak burza, a my patrzyliśmy po sobie w napięciu. W korytarzu zapadła cisza. I nagle... odgłos otwieranych drzwi.

Marek?! – krzyknęła babcia, a głos jej się załamał.

I wtedy usłyszeliśmy czyjś głos. Męski. Obcy.

– Dobry wieczór... ja w sprawie wody. Rura pękła piętro niżej.

Miałam nadzieję

– Woda? – powtórzyła babcia, wpatrując się w mężczyznę.

– Tak, sąsiedzi dzwonili. Macie państwo przeciek. Trzeba zakręcić zawór główny, zanim zaleje pół kamienicy – powiedział pan z hydraulicznej interwencji i spojrzał z niepokojem na naszą wyprostowaną jak struna babcię.

– A pan to nie Marek? – zapytała z nadzieją, której nie sposób było nie usłyszeć.

Hydraulik odchrząknął.

– Nie, ale życzę wesołych świąt. Woda nie poczeka, pokażecie państwo, gdzie zawór?

Tata poderwał się i wyszedł z mężczyzną, a za nimi pomaszerował wujek Romek. Reszta została w salonie, trzymając sztućce jak rekwizyty w źle wyreżyserowanym teatrze.

– Babciu... – odezwałam się cicho, ale ona usiadła na swoje miejsce i znowu złożyła dłonie na kolanach.

To nie był on – oznajmiła tylko, jakby wszyscy byli w błędzie, tylko nie ona.

Kuba wzdychał głośno, a ciocia Basia zaczęła stukać palcami o blat, w rytmie jakiejś kolędy, którą chyba tylko ona słyszała.

– Laura – szepnęła mama – idź do kuchni i przynieś wazę z barszczem. Może uda się coś zjeść.

– Ale przecież babcia... – zawahałam się.

– Ona i tak teraz nie zje – powiedziała mama i spojrzała na mnie z bólem w oczach.

Z kuchni wróciłam w samą porę, żeby usłyszeć, jak babcia mówi do pustego miejsca przy stole:

– Jak wrócisz, Mareczku, to wszystko ci opowiem. Wszystko, co przegapiłeś.

Nie wiedziałam, co powiedzieć

Tata wrócił z piwnicy z kroplami potu na czole.

– Załatwione. Przynajmniej nie utoniemy – mruknął i nalał sobie kompotu, ale nawet go nie tknął.

– Może teraz... zaczniemy? – próbowała nieśmiało mama.

Jeszcze nie – powiedziała babcia, nie patrząc na nikogo.

– Mamo, minęła dziewiętnasta. Jest Wigilia. Czy naprawdę chcesz, żeby wnuki zapamiętały te święta jako wieczne czekanie na ducha? – ciocia Basia straciła cierpliwość. – On nie przyjdzie. I nie wróci. Pogódź się z tym.

Nie masz prawa tak mówić! – babcia uderzyła dłonią w stół, aż sztućce podskoczyły.

– Mam prawo być zmęczona tym teatrem! – Basia wstała gwałtownie. – Co roku to samo. Co roku to samo napięcie, milczenie, dramat! Marek odszedł, bo tak wybrał. Nie ma go. I może nigdy już nie będzie. Zbudował sobie życie gdzie indziej. A my tu, jak głupcy, udajemy, że to tylko kwestia czasu!

– Dosyć – powiedziała babcia zimnym tonem. – Jeśli nie wierzysz, to nie siedź przy moim stole.

– Może i nie powinnam – syknęła ciocia i chwyciła płaszcz z krzesła. – Kuba, idziemy.

– Ale... pierogi... – pisnął Kuba.

Zjemy w domu. Przynajmniej ciepłe.

Drzwi trzasnęły. Przez chwilę nikt się nie odezwał.

Próbowałam ją przekonać

Cisza po wyjściu cioci Basi była gęsta jak kutia. Nikt nie chciał się poruszyć.

– Może... po prostu zapalimy świeczki? – zaproponowała mama łagodnie, wstając i sięgając po zapałki.

Jak chcesz – burknęła babcia, wpatrzona w swoje kolana.

Tata przyciągnął do siebie wazę z barszczem i zaczął nalewać. Jedna chochla. Druga. Stół znowu ożył – cicho, sennie, bez radości, ale żył. Każdy dostawał swój talerz, ale nikt nie ruszał łyżki.

– Babciu – odezwałam się cicho, zbierając się na odwagę. – A jeśli on nie chce wrócić?

– Bo? – spytała ostro.

– Bo może się boi. Albo się wstydzi. Albo... wie, że już nie pasuje. – Głos mi zadrżał. – Może po prostu nie potrafi być tu z nami.

Babcia spojrzała na mnie. Pierwszy raz tego wieczoru naprawdę spojrzała mi moje oczy.

– A ty wiesz, dlaczego wyjechał? – zapytała, spokojnie, niemal cicho.

– Nie – przyznałam.

– Bo nie chciał być nikim. Wszyscy ciągle mówili mu, że nic z niego nie będzie. Nawet ja. Może zwiał od tej wersji siebie, którą tu miał. Może naprawdę ją zostawił.

Zamilkła na chwilę. Potem wstała, wolno i z godnością.

– Ale nie wyparował. I dopóki nie usłyszę od niego, że nie wróci – będę na niego czekać.

Podeszła do pustego krzesła i postawiła przed nim talerz z pierogami.

– Marek zawsze lubił te z kapustą. Może dzisiaj wróci. A jak nie... to chociaż nie będzie głodny.

Spojrzała na mnie

Ostatecznie zjedliśmy kolację. Bez cioci Basi, Kuby i bez wujka Marka. Barszcz był ciepły, a pierogi jak zawsze rozpływały się w ustach. Wujek Romek opowiedział jakiś nieśmieszny dowcip, mama uroniła kilka łez nad kompotem. A babcia... Babcia nic nie zjadła. Tylko siedziała i raz po raz zerkała w stronę drzwi. Po kolacji rozdała prezenty. Każde pudełko owinięte w szary papier z czerwonym sznureczkiem. Nawet dla Marka leżał jeden.

Co tam jest? – zapytałam cicho, kiedy zostaliśmy tylko we dwie przy zmywaniu.

– Stary zegarek dziadka. I list. – Spojrzała na mnie. – Nie ważne, czy go przeczyta. Ważne, że jest.

I wtedy...

– Laura! – krzyknęła mama z korytarza. – Chodź szybko!

Wybiegłam boso, serce mi waliło. Babcia stała w przedpokoju, trzymając w ręku kopertę. Biała, z niemieckim znaczkiem.

–Była w skrzynce – wyszeptała. – Nie zauważyłam wcześniej. A może dzisiaj przyniósł ją listonosz...

Rozdarła kopertę i czytała w milczeniu. Potem podała mi kartkę. Przeczytałam tylko ostatnie zdanie:

„Mamo, wiem, że zawiodłem. Myślę o Was. Może za rok... Marek”.

Babcia usiadła na krześle, przy pustym talerzu.

Może za rok – powtórzyła z uśmiechem, pierwszy raz tego wieczoru. – A dzisiaj... dzisiaj chociaż wiem, że pamięta.

Laura, 25 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama