Reklama

Lubiłam myśleć o sobie jako o kobiecie samowystarczalnej. Wiecie, takiej, co nie musi nikogo o nic prosić, bo sobie ze wszystkim poradzi sama. Przez większość życia naprawdę tak było. Praca, dom, rachunki, wakacje – wszystko ogarniałam bez problemu. Nie potrzebowałam żadnych rycerzy na białych koniach. No może z wyjątkiem hydraulika, kiedy pękła mi rura pod zlewem, ale umówmy się – to się każdemu może zdarzyć. Tyle że pewnego dnia wszystko się posypało. Zwolnienie z pracy przyszło nagle. Z dnia na dzień zostałam z niczym. Bez pracy, bez oszczędności, z kontem, które świeciło pustkami.

Reklama

Spojrzałam na niego z ukosa

Siedziałam na ławce w parku, owinięta w swój stary płaszcz, który znał już lepsze czasy. Zimny wiatr przewiewał mi przez mankiety, a w torbie miałam ostatnią bułkę z wczoraj. Zabrakło mi nawet na kawę na wynos.

– Przepraszam, czy to miejsce wolne? – usłyszałam męski głos, ciepły i stanowczy.

Uniosłam wzrok. Mężczyzna w płaszczu, z siwą brodą, na oko pięćdziesiątka, może ciut więcej. Elegancki. Rozejrzałam się odruchowo.

– A gdzie pan chciałby usiąść? Na mojej bułce? – rzuciłam, nawet nie patrząc mu prosto w oczy.

– Jeśli bułka jest świeża, to możemy się zamienić. Mam drożdżówkę z serem – powiedział i... naprawdę wyjął ją z papierowej torebki.

Zamrugałam. Żartowniś. Tego mi brakowało.

Nie jestem głodna – skłamałam.

– A bułkę trzymasz jakby była ze złota. Przepraszam, nie chciałem być nieuprzejmy. Po prostu wyglądasz... na zamyśloną.

– Zamyśloną? Świetnie – parsknęłam.

– To miało być życzliwe. Naprawdę.

Usiadł obok, ostrożnie, jakby ławka miała się zaraz rozpaść. Milczeliśmy przez chwilę. Patrzyłam w ziemię. On w niebo.

– Jerzy – powiedział w końcu.

– Renata – odpowiedziałam niechętnie.

– Miło cię poznać. Nawet jeśli mam cię dzielić z bułką.

Spojrzałam na niego z ukosa. I... się uśmiechnęłam.

Przewróciłam oczami

– To pani codzienne miejsce na kontemplację świata? – zagadnął, jakbyśmy znali się od lat, a nie od trzech minut i pół drożdżówki.

– Raczej miejsce, gdzie człowiek może się powkurzać bez towarzystwa – mruknęłam. – Chociaż chyba już nieaktualne, skoro się pan rozsiadł.

– Mów mi Jerzy. Bez „panowania”. Mam dość tego w pracy – rzucił i spojrzał w dal, jakby zaraz miał powiedzieć coś bardzo głębokiego.

– Praca. Świetny temat – przewróciłam oczami. – Jedni mają jej za dużo, inni jednej.

– Straciłaś? – zapytał cicho.

Zawahałam się. Nie miałam ochoty opowiadać swojego życiorysu nieznajomemu, ale z drugiej strony… no właśnie. Nikomu jeszcze nie powiedziałam. Nawet sąsiadka myśli, że „pracuję zdalnie”.

– Tak – przyznałam. – Po piętnastu latach. Z dnia na dzień. Podziękowali mi, bo „nie wpisuję się w nową strategię zespołu”. Cokolwiek to znaczy.

– Znaczy: jesteś za stara, za wygadana albo za mądra – westchnął Jerzy. – Wiem, jak to brzmi po drugiej stronie biurka.

– To może lepiej, żebyś się przesunął – syknęłam. – Bo nie wiem, czy przypadkiem nie mam ochoty rzucić w ciebie tą bułką.

Spojrzał na mnie z uśmiechem, jakby właśnie usłyszał najlepszy komplement.

– To byłby zaszczyt. Zaatakowany bułką przez kobietę, która wie, czego chce. Rzadka sprawa...

– Nie boisz się? – spytałam po chwili. – Siedzieć z wariatką na ławce?

– A kto powiedział, że nie jestem większym wariatem?

Zamilkliśmy znowu.

Wiedziałam, o czym mówi

Słońce przesunęło się nisko nad horyzontem, a park powoli pustoszał. Matki z wózkami zniknęły, dzieciaki też. Zrobiło się cicho.

– To, co teraz robisz teraz? – spytał Jerzy. – Po tym wdrożeniu... „nowej strategii zespołu”?

Udaję, że mam plan. I że nie panikuję – wzruszyłam ramionami. – Przeglądam oferty pracy i próbuję nie ryczeć, kiedy widzę: „szukamy dynamicznej, energicznej osoby z 3-letnim doświadczeniem w branży startupowej”. A ja nawet nie wiem, co to jest ta „branża startupowa”. Brzmi jak jakaś infekcja.

Jerzy się zaśmiał.

– Może masz talent do pisania. Albo do złośliwego felietonu o życiu.

– A, bo złośliwość to jedyna rzecz, której mi jeszcze nie zabrali – odparłam i parsknęłam. – Ale felietony nie płacą rachunków.

– Czasem warto postawić na siebie. Ja na przykład uciekam z korpo. Pracuję do końca roku, potem koniec.

Zamarłam.

– Rezygnujesz? Dobrowolnie?

– Tak. Mam dość. Po trzydziestu latach w garniturze człowiek chce poczuć, że żyje, zanim całkiem przestanie.

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– I co będziesz robić?

– Nie wiem jeszcze. Może po prostu siedzieć w parku. Może malować. Może nauczyć się gotować.

– Brzmi jak kryzys wieku średniego w wersji premium.

– Lepiej tak, niż udawać, że wszystko gra, kiedy człowiek się dusi – odparł spokojnie.

Poczułam dziwny skurcz w gardle. Bo wiedziałam, o czym mówi.

Miałam w oczach łzy

Następnego dnia wróciłam do parku. Nie dlatego, że miałam taką ochotę na zimny spacer. Po prostu nie miałam, dokąd pójść. No i… może, trochę, chciałam zobaczyć Jerzego. Siedział już na ławce. Tym razem z termosem.

– Dzień dobry – przywitał się z uśmiechem. – Przyniosłem kawę. Albo, jak to się teraz mówi, „napój kofeinowy z nutą goryczy i rezygnacji”.

– A w gratisie wspólne milczenie i obserwacja psów biegających bez smyczy? – usiadłam obok.

– No i widzisz? Masz dar. Powinnaś pisać dialogi do seriali. Tylko nie takich głupich, gdzie wszyscy są piękni i żyją w loftach.

– Tylko takich, gdzie główna bohaterka ma stary szalik, przetłuszczone włosy i zaległy czynsz?

– Dokładnie. Autentyczność jest w cenie.

Podał mi kubek. Ciepła kawa uderzyła we mnie jak zastrzyk. Niby nic, ale miałam w oczach łzy.

– Nie wiem, co ty kombinujesz, ale nie mam nic cennego – powiedziałam, próbując się obronić żartem.

Uśmiechnął się niepewnie.

Od dawna tu przychodzisz?

– Od kiedy żona odeszła. Znaczy... nie umarła. Po prostu – spakowała walizkę i powiedziała, że chce „czegoś innego”.

Zamilkłam. Bo teraz to mnie zatkało.

Przepraszam – mruknęłam. – Nie wiedziałam.

– Nie ma za co. Bo to już stare dzieje. Teraz bardziej mnie ciekawi, co zrobisz jutro.

– Może... przyjdę tu z własną kawą? – rzuciłam.

– A może... z planem?

Spojrzałam na niego krzywo. I pierwszy raz pomyślałam, że może warto taki plan mieć.

Zaskoczył mnie

Minął tydzień. Spotykaliśmy się codziennie. Bez umawiania się, bez SMS-ów. Po prostu – ławka, kawa i dwie osoby, które nie miały już siły udawać, że wszystko w porządku.

– Zaczęłam coś pisać – powiedziałam, siadając obok Jerzego i wyciągając z torby notes.

– No proszę. A mówiłaś, że nie masz planu – uniósł brwi.

– Nadal nie mam. Ale przynajmniej przestałam udawać, że czekam na cud z portalu z ogłoszeniami o pracę.

– Co piszesz?

– O kobiecie, która traci wszystko i… nie wie, co dalej.

Czyli o sobie?

– Trochę. Ale ona jej psa. Żeby nie była aż tak żałosna.

Jerzy się roześmiał.

– Mogę być tym psem? Obiecuję nie sikać po kątach.

– Na razie jesteś kawowym dostawcą z wątpliwym poczuciem humoru – mruknęłam.

– Czyli jest postęp.

Zamilkliśmy. Patrzyliśmy, jak dzieciaki grają w piłkę, a starszy pan próbował okiełznać jamnika, który najwyraźniej miał inne plany niż spacer.

– Myślałaś o tym, żeby... zacząć coś nowego? Tak naprawdę? – powiedział nagle Jerzy.

– W jakim sensie? Masz na myśli pieczenie ciastek czy ucieczkę do Tajlandii?

– Mam na myśli... może... kawiarnię. Prowadzoną przez ludzi po przejściach. Takich jak my.

Zamarłam.

– Żartujesz?

– Ani trochę. Mam trochę oszczędności. I ochotę na coś, co ma sens.

– A ja mam... jedną bułkę, stary laptop i kilka pomysłów.

W sam raz na start-up.

Popatrzyłam na niego. I po raz pierwszy pomyślałam, że może to dopiero początek.

Poczułam, że żyję

– Jeszcze dwie kawy z kardamonem i jedna z mlekiem owsianym! – krzyknął Jarek zza ekspresu. – I zrobisz te ciastka z suszoną śliwką jeszcze dziś?

– Może nawet zrobię dwie blachy – mruknęłam, przecierając dłonie o fartuch.

„Ławka” – nasza kawiarnia – miała dwa tygodnie. Pachniała kawą i świeżym ciastem. Jerzy biegał między stolikami z kartką w dłoni, próbując ogarnąć zamówienia. Wyglądał na szczęśliwego.

– Wiesz, że mieliśmy dzisiaj pełen ogródek? – powiedział, siadając obok mnie na chwilę wytchnienia. – Kto by pomyślał, że ławka w parku doprowadzi nas tu.

– A kto by pomyślał, że ty umiesz robić lemoniadę?

– Tylko tę jedną. Ale klienci się nabierają, że to „tajemna receptura z Sycylii”.

Patrzyliśmy, jak ludzie śmieją się przy stolikach.

Udało się nam.

– Tak, a ja w końcu wiem, że żyję.

I to był mój największy sukces.

Renata, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama