Reklama

Pamiętam jak dziś swoje trzydzieste piąte urodziny. Byłam wtedy przekonana, że moje życie jest już ustabilizowane i niezmienne. W pewnym sensie poczułam nawet dziwny żal na myśl o tym, że największe życiowe decyzje i zmiany mam już za sobą. Miałam męża, dwie córeczki, które chodziły do podstawówki, pracę w miejskim centrum kultury, no i dom. Wolny czas zajmowały mi działania na rzecz lokalnej społeczności. Nie tylko ze względu na miejsce pracy. Lubiłam mieć poczucie, że robię coś dla innych. Rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że dbanie o społeczność, w której się żyje, jest ważne. Starałam się więc, jak mogłam, organizować w naszym miasteczku spotkania autorskie, koncerty i wystawy. Ludzie przywykli do tego, że dużo się u nas dzieje, i chętnie brali udział we wszystkich wydarzeniach.

Reklama

W dniu moich urodzin mąż zamówił w cukierni tort, zaprosił moich rodziców i przyjaciół. Spoglądałam na ten obrazek i czułam satysfakcję, że tak dobrze udało mi się to wszystko poukładać. Wieczór był cudowny. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że to ostatnie urodziny, które spędzam w tym domu.

Kiedy położyłam dziewczynki spać, zaczęło padać. Nie zwróciłam na to uwagi. Zamknęłam okna, pogadałam jeszcze trochę z gośćmi i po godzinie pożegnałam się ze wszystkimi.

– Chyba będzie burza, uciekamy – mama pocałowała mnie i rozłożyła parasol.

Faktycznie. Wiatr zaczął wiać zdecydowanie mocniej. Zamknęłam drzwi, uprzątnęliśmy jeszcze tylko stół i położyliśmy się spać. Grzmoty i błyskawice były już bardzo silne. Nigdy szczególnie nie bałam się burzy. Może właśnie to uśpiło moją czujność. Nie wyjęłam nawet wtyczek z gniazdek. Wydawało mi się, że w domu burza nam niegroźna. Szybko zmorzył mnie sen.

Zobacz także

Patrzyłam, jak tracimy cały nasz dobytek

– Michalina, budź się! – krzyknął Łukasz, gdy spałam już w najlepsze. – Coś się pali!

Otworzyłam oczy i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. W naszej sypialni kłębił się ciemny dym.

– Co się dzieje? – wykaszlałam.

Dym gryzł w gardło i powodował łzawienie oczu. Byłam przerażona. Wstałam i wybiegłam do przedpokoju. Musiałam natychmiast sprawdzić, czy z dziewczynkami wszystko w porządku, i je ewakuować. Tymczasem Łukasz pobiegł rozejrzeć się za źródłem dymu i zadzwonić po straż. Dziewczynki spały. Obudziłam je i kazałam iść za mną na dwór. Pytały, co się dzieje, ale ja nawet nie odpowiadałam, tylko pospieszałam je do wyjścia. Dym robił się coraz gęstszy. Przypomniałam sobie, że lepiej jest pełznąć po ziemi, więc kazałam im wyjść za mną na czworakach.

Nigdy w życiu nie bałam się tak jak wtedy. Zaczęłam się obawiać, że nie dojdziemy do drzwi. Brakowało mi powietrza, bo każdy wdech był jak wciąganie gorącej smoły, więc nie oddychałam. Puściłam dziewczynki przodem, żeby mieć je przed sobą, gdyby któraś zasłabła. Jakimś cudem wydostałyśmy się na dwór. Deszcz wciąż lał. Kaszlałyśmy i wdychałyśmy świeże powietrze. Po chwili pojawił się Łukasz. Wyszedł i natychmiast wziął głęboki oddech. Nasz dom płonął.

– Co się stało? – krzyczałam cała we łzach.

Dziewczynki patrzyły na nas przerażone i tuliły się do mnie. Nie mogłam jednak zdobyć się na żadne słowo pocieszenia. Nie potrafiłam kłamać. Co niby mogłabym w takiej sytuacji powiedzieć? Że nic takiego się nie stało? Bzdura. Stało się! Traciliśmy właśnie cały dorobek życia.

– Instalacja się zapaliła. Musiał walnąć w nas piorun. Ale nic nie słyszałem! – Łukasz mówił zdenerwowany.

– Gdzie ta straż?! Wszystko spłonie! – płakałam.

Łukasz przycupnął przy dziewczynkach i przytulił je. Ja nie mogłam się ruszyć. Wciąż liczyłam na to, że strażacy za chwilę uratują nasz dom. Po chwili usłyszałam syreny. Podjechali i przeprowadzili naprawdę szybką akcję. Było już jednak za późno! Dom płonął żywym ogniem. Nie było szans!

Staliśmy tam i wiedzieliśmy, że właśnie staliśmy się bezdomni. Dziewczynki płakały, a ja czułam obezwładniającą bezsilność. Chciałam, żeby to był tylko zły sen, ale nie był. Nie mogliśmy po prostu wrócić do łóżek i spać dalej. Nie mieliśmy łóżek ani sypialni. Sąsiedzi zbiegli się błyskawicznie. Ktoś podał nam kurtki i koce. Ktoś starał się pocieszać. Ktoś oburzał na opieszałość straży.

Musimy żyć dalej. Tylko jak?

Po dwóch godzinach przyjęliśmy zaproszenie pana Krzyśka, naszego sąsiada z domu obok. Jego żona przygotowała nam łóżka. Byłam jej wdzięczna, choć doskonale wiedziałam, że nie zmrużę oka. Bardzo chciałam wierzyć, że ten problem jakoś się rozwiąże, ale nie byłam w stanie wyobrazić sobie jak.

Następnego dnia zadzwonił do mnie szef. Powiedział, że słyszał o wszystkim i bardzo mi współczuje. Dodał, że w tej sytuacji nie muszę przychodzić do pracy. Jednak ja nie wiedziałam, co miałabym robić! Zostać cały dzień u sąsiadów? Oni też musieli iść do pracy. Ich życie się nie rozpadło na kawałki tak jak nasze. Musiałam zacząć działać. Przytuliłam mocno moje dziewczynki, obiecałam z całego serca, że wszystko jakoś uda się na nowo ułożyć i kazałam im iść do szkoły.

Dzieci sąsiadki pożyczyły im ubrania, bo przecież wszyscy byliśmy w piżamach. Jej ubrania były na mnie za małe, więc poprosiłam koleżankę z pracy, która nosiła podobny rozmiar o pomoc. Oczywiście słyszała już o wszystkim. Przyjechała z ubraniami i uściskała mnie. Nie potrafiłam odwzajemnić tego uścisku, bo za bardzo się bałam, że zupełnie się rozsypię. Musiałam być twarda. W pracy natychmiast otoczył mnie wianuszek współpracowników. Wszyscy bardzo martwili się o nasz los.

– Pani Michalino, zapraszam! – dyrektor zawołał mnie do swojego gabinetu.

Weszłam, zastanawiając się, czy wytrzymam kolejne słowa pocieszenia.

– Organizujemy koncert – oświadczył, jak gdyby nigdy nic.

Byłam zaskoczona, ale uznałam, że skoro jestem w pracy, muszę zająć się sprawami służbowymi.

– Kiedy?

– W przyszłym tygodniu. Będzie tyle gwiazd, ile uda się nam zaprosić. Ogłoszę to na dzisiejszym zebraniu. Chciałem, żeby pani dowiedziała się jako pierwsza.

Myślałam, że to ja jestem odpowiedzialna za zaproszenia, ale dowiedziałam się, że zrobi to Renata, a ja nie muszę nic robić. Dyrektor spojrzał na mnie znacząco i dopiero wtedy dotarło do mnie, co planuje. Po chwili potwierdził moje przypuszczenia.

– Odbudujemy pani dom, pani Michalino.

– Nie… nie mogłabym… To niemożliwe.

– Możliwe. Robię to z egoistycznych pobudek. Bezdomny pracownik jest zbyt słabo zmotywowany.

Roześmiałam się wzruszona do głębi. Nie chciało mi się wierzyć, że to może być prawda.

Zadzwoniłam do męża i powiedziałam mu, co planuje szef. Bardzo go to wzruszyło, choć był przekonany, że nie uda się zebrać takiej kwoty. Mnie samej było trudno w to uwierzyć.

– Może przynajmniej część. Zawsze to jakiś krok do przodu!

Mnóstwo ludzi postanowiło nam pomóc

Po pracy pojechałam do mamy. Wyglądało na to, że kolejnych kilka dni lub tygodni, zanim znajdziemy jakieś mieszkanie do wynajęcia, przekoczujemy u niej. Brakowało nam wszystkiego. Nie mieliśmy dokumentów, ubrań, komórek, naczyń – niczego! To było przerażające uczucie.

Tymczasem w centrum kultury przygotowania do koncertu szły pełną parą. Coraz więcej zespołów potwierdzało swoją obecność. Nie były to oczywiście gwiazdy pierwszego formatu, ale i tak zapowiadało się na sporą imprezę. Dyrektor zarządził wywieszenie plakatów w całym mieście. Zapytał, czy nie będzie mi przeszkadzało, jeśli znajdzie się na nich informacja, że to zbiórka na budowę domu. Oczywiście się zgodziłam.

Wkrótce całe miasto żyło koncertem charytatywnym. Gdziekolwiek się pojawiałam, słyszałam słowa wsparcia i obietnice uczestnictwa w koncercie. Nie spodziewałam się, że ludzie okażą mi aż tyle sympatii i zainteresowania. W końcu nie umierałam. Straciłam tylko dobra materialne. Wraz z nimi jednak zniknęło poczucie bezpieczeństwa moje i rodziny. Dziewczynki często budziły się w nocy z niepokojem. Starałam się je wspierać i zapewniałam, że wszystko w końcu się ułoży.

Dzień przed koncertem napisałam na Facebooku list otwarty opisujący naszą sytuację. Liczyłam, że wzbudzi to zainteresowanie, ale kiedy zobaczyłam, że ponad tysiąc osób udostępniło go dalej, byłam bardzo zaskoczona. Impreza przyciągnęła tłumy. Po mieście chodzili ludzie z puszkami, wszyscy pracownicy centrum kultury agitowali do zbiórki, a po każdym koncercie przypominano, że kwesta jest przeznaczona dla rodziny pogorzelców z naszego miasta. Nie lubiłam tego słowa. Nie miałam jednak wątpliwości, że to przemawia do ludzkiej wyobraźni. Chyba nikt nie chciałby się znaleźć na naszym miejscu.

Przed północą zaproszono nas na scenę i mieliśmy okazję podziękować wszystkim za zaangażowanie. Tuż po mnie wyszedł burmistrz i zobowiązał się dorzucić całkiem sporą kwotę od miasta. Staliśmy z mężem pod sceną, przytuleni i nie mogliśmy uwierzyć, że tylu ludzi zechciało nam pomóc. Po przeliczeniu pieniędzy okazało się, że zebrano ogromną kwotę. Mieliśmy środki na to, by zbudować nowy dom. Może nie tak wielki jak poprzedni, ale to nie miało znaczenia.

Reklama

Uważam, że prawdziwym szczęściem w tym nieszczęściu jest to, że nie ucierpiała nasza rodzina. Zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Wiele osób na naszym miejscu pewnie by się skłóciło lub może nawet rozwiodło. My dawaliśmy sobie nawzajem wsparcie. Dwa lata później na naszej działce stał już nowy, świeżo wybudowany dom. Do tej pory nie mogę uwierzyć, jak wiele zrobili dla nas mieszkańcy naszego miasteczka. Bez nich byśmy sobie nie poradzili.

Reklama
Reklama
Reklama