Reklama

W tamten poranek, jak co dzień, nasza mama kręciła po kuchni. Robiła śniadanie – sobie i tacie do pracy, a mnie, Tomkowi i Zuzi do szkoły. Kazała nam się spieszyć, bo za późno wstaliśmy. Popędzała całą naszą trójkę, wykonując jednocześnie mnóstwo czynności. Byłam pod wrażeniem, że daje radę w tym samym momencie robić kanapki, nalewać młodszej siostrze herbatę do kubka i zaplatać jej włosy. Ja bym tak nie potrafiła! Ledwo zdążyłam wrzucić na siebie ciuchy i pociągnąć szminką po ustach, a mama zdołała już ogarnąć nie tylko siebie, ale też Zosię i kanapki dla nas wszystkich. A jakby tego było mało, to jeszcze zabrała się za doprawianie mięsa na późniejszy obiad dla całej rodziny.

Reklama

Następnie cała nasza piątka upchnęła się do leciwego auta naszych rodziców i ruszyliśmy w stronę szkoły. Na początku podrzuciliśmy Zuzię, później mnie i Tomka. Rodzice ruszyli dalej, do pracy. Pracowali w tej samej firmie, od lat. Chyba od zawsze.

Mama żartowała sobie, że zostaną tam do śmierci

No i faktycznie, miała rację. Z tym, że nikt z naszej rodziny nawet przez myśl nie przypuszczał, że ta śmierć nadejdzie tak szybko i niespodziewanie. Tamtego dnia. Wszędzie było ślisko, a z nieba lał się deszcz. Tata zapewne gnał jak szalony, w końcu bardzo im się spieszyło.

Ciężko powiedzieć, co dokładnie zaszło – może samochód wpadł w poślizg i tata przestał panować nad kierownicą, a może przez sekundę stracił czujność albo też coś go na moment oślepiło? Tego nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Nikt tego nie widział na własne oczy. W każdym razie samochód zjechał z szosy, najpierw walnął w drzewo przy drodze, a później dachował na polu.

Nie mieli żadnych szans, zginęli na miejscu.

Zobacz także

To musi być jakaś pomyłka albo tylko zły sen

Trudno zapomnieć minę pani dyrektor, kiedy weszła na matematykę i zaprosiła mnie oraz Tomka do swojego gabinetu. Zupełnie nie mieliśmy pojęcia, co się wydarzyło. Totalnie nas zamurowało! Spoglądaliśmy po sobie, próbując w milczeniu się porozumieć, o co może być ten cały cyrk. Ale gdzie tam, nic nam nie świtało. W środku czekali już szkolny psycholog i policjant. Aż mnie zmroziło. Bardziej jednak zastanawiałam się, czy Tomek czegoś nie przeskrobał i boi się przyznać, albo czy ktoś nas w jakieś kłopoty nie wpakował.

Nawet przez moment nie pomyślałam, że chodzi o rodziców! Choć w sumie zastanawiałam się, jak zareagują, i czy ktoś ich już o wszystkim poinformował. Sama do końca nie wiedziałam o co chodzi. Ale jak tylko usłyszałam od pedagoga, żebyśmy zachowali spokój, że dostaniemy pomoc i wsparcie, a potem poprosił o kontakt do jakiegoś dorosłego członka naszej rodziny, zaczęłam mieć wątpliwości.

– No ale przecież znacie numery telefonów naszych rodziców – stwierdziłam.

– Owszem, jednak... – pedagog urwał w pół zdania.

– Chodzi o to, że musimy skontaktować się z kimś innym. Może babcia albo dziadek? Ewentualnie jakaś ciocia? – dodał policjant.

Byłam skołowana, czemu numer do rodziców to za mało? Po co potrzebują kontaktu do jeszcze kogoś? Stresowałam się, Tomek również. Zaczął żądać, żeby mu wytłumaczyli, o co w tym wszystkim chodzi. W końcu sięgnął po telefon i oznajmił, że samemu zadzwoni do mamy i taty.

– To niemożliwie – odparł wtedy policjant. – Oni mieli wypadek.

Doszły do mnie później jakieś dźwięki, ale nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, łapałam tylko strzępki informacji. Wypadek? O jakim wypadku oni mówią? Co oni wygadują? Dopiero po chwili sens ich słów w pełni do mnie dotarł i zaczęłam główkować, czy rodzicom coś się stało. No bo jak wylądowali w szpitalu, to przecież ja będę musiała odebrać Zuzię po szkole. W końcu to zawsze mama z tatą ją zabierali, jak wracali z pracy. Zupełnie zmroziła mnie wiadomość o wypadku. Naprawdę nie mam pojęcia, kto nam ją przekazał i w jaki sposób nas o tym poinformowano i że niestety, rodzice nie przeżyli tej tragedii.

Trudno mi określić moment, w którym w pełni zdałam sobie z tego sprawę. Może wtedy, gdy z płaczem wybiegłam z gabinetu dyrektorki? Albo gdy złapano mnie, kiedy szarpałam się na korytarzu, próbując zadzwonić do mamy? A może jeszcze później? Nie mam zielonego pojęcia... Policjant nie wyraził zgody na to, żebyśmy sami wyszli ze szkoły.

– Ale przecież muszę odebrać siostrę. I muszę jechać do rodziców... Gdzie oni w ogóle teraz są...? Co ja mam teraz zrobić? – chyba właśnie wtedy poczułam, jakby mój świat rozsypał się na milion małych kawałeczków.

Tomek zbliżył się do mnie i mocno przytulił. Po jego policzkach również spływały łzy. Ta sytuacja kompletnie mnie przerastała. Mieliśmy raptem szesnaście lat! Praktycznie nadal byliśmy dziećmi! A mała Zuzia? O rany, dziesięć lat młodsza, taka kruszynka! Dopiero co zaczęła podstawówkę!

Nie mogłam się zdecydować, czyj numer przekazać

W gruncie rzeczy nie mieliśmy nikogo w tym mieście… Rodzice poznali się, gdy rozpoczynali naukę na tutejszej uczelni i od tamtej pory tu mieszkają. Cała nasza rodzina była oddalona o ponad setkę kilometrów!

– Może jakaś sąsiadka albo koleżanka rodziców? No bo nie mamy w Poznaniu żadnych bliskich… – wykrztusiłam przez łzy.

– Jasne, ważne, żeby to był ktoś dorosły.

Nasza sąsiadka, pani Krystyna, zjawiła się, żeby nas odebrać. Zaopiekowała się nami do momentu przybycia naszej rodziny. Wspomnienie tych okropnych chwil sprawia mi ból, wolę do nich nie wracać. Czułam się fatalnie. Jednak wydaje mi się, że Zuzia przeżyła to najmocniej. Była zalana łzami, bez przerwy tęskniła za mamą...

Sama ceremonia pogrzebowa okazała się dla niej tak traumatycznym przeżyciem, że teraz mam wyrzuty sumienia, że ją tam zabraliśmy. Lepiej byłoby, gdyby została w domu pod czyjąś opieką.

Po stracie rodziców myśleliśmy, że to już szczyt nieszczęścia, ale szybko przekonaliśmy się, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Jako nieletni potrzebowaliśmy kogoś, kto przejąłby nad nami opiekę w sensie prawnym. I tu zaczęły się schody... Kiedy po uroczystościach pogrzebowych leżałam już w łóżku, z salonu dobiegły mnie głosy ożywionej dyskusji. Dziadkowie ze strony ojca, jak zwykle zresztą, nie palili się specjalnie do niesienia pomocy.

Kłótnię słyszałam dość wyraźnie

– Domek niewielki, tłoczno u nas ostatnio. Renia z Mietkiem i dzieciarnią gnieżdżą się z nami pod jednym dachem. Ciężko się pozbierać w takiej sytuacji – poskarżyła się ciocia Jola.

Nam też brakuje wolnej przestrzeni, a jakby tego było mało… Okazało się, że spodziewam się kolejnego dziecka – wyznała ciocia Ania.

– Ja może i bym przygarnęła, ale nie dam rady w moim wieku – westchnęła ciotka Mania, moja chrzestna. – Lata lecą, siły już nie te…

W duchu parsknęłam śmiechem. Faktycznie, czterdzieści parę lat to niby taki podeszły wiek, dobre sobie! Nie ma nawet pięćdziesiątki!

– Dzieci są już przecież spore! – zauważyła babcia Krysia. – Czemu twierdzisz, że nie dasz rady? Mieszkasz samotnie w domu na wsi, masz przestronny ogród, a i z finansami u ciebie w porządku – o co chodzi?

– Mam swój utarty tryb życia, a zajmowanie się nastolatkami to spore wyzwanie! Zuzia to wciąż mała dziewczynka, trzeba jej wytłumaczyć tak wiele rzeczy, pokazać jak żyć. Nie dam się w to wciągnąć! Jakbym pragnęła mieć potomstwo, to sama bym je miała!

No i później było już tylko gorzej. Ostatecznie omal nas nie rozbili na dwie osobne rodziny!

– Może wy zajmiecie się Tomkiem i Kasią, a my z Romkiem przygarnęlibyśmy Zuzię pod nasz dach – zaproponowała jakby niepewnie ciotka Jola, siostra taty. – Damy radę ogarnąć tę przeprowadzkę, na pewno i tu uda nam się znaleźć robotę – kontynuowała, ale ciocia Ania zaraz jej przerwała:

– Coś ty sobie ubzdurała? Myślisz, że ot tak sobie przywłaszczysz ten dom? Mój Tadek harował przy stawianiu go, a wy nawet palcem nie kiwnęliście, dopiero jak wszystko było gotowe, to się zjawiliście!

Kłótnia rozpętała się w najlepsze. Byłam totalnie zaskoczona. Jak to możliwe, żeby osoby, które dopiero co wróciły z ostatniego pożegnania bliskich osób, teraz wykłócały się o mieszkanie i forsę? Miałam już zamiar wkroczyć do pokoju dziennego i kazać im wszystkim się wynosić, gdy nagle odezwał się mój dziadziuś, tata mamy. Zrobił to pierwszy raz podczas tej afery.

– Czy wam kompletnie odbiło? Przecież stało się coś potwornego! – ryknął głucho. – Dla nas wszystkich, ale najbardziej dla tych dzieciaków! Zostały kompletnie same, bez rodziców, a wy chcecie je od siebie odseparować? Kłócicie się o kasę? Wstydu nie macie!

Doszły mnie odgłosy jego płaczu. Nie mogłam się powstrzymać i również się rozpłakałam, chowając twarz w poduszce.

– Moja Basieńka pewnie przewraca się teraz w grobie, widząc to wszystko. Justynka i Mateusz z resztą też! W pokoju dziennym nagle zrobiło się bardzo cicho. – Ja się nimi zaopiekuję – odezwał się po chwili dziadek. – Jestem już na emeryturze, nie mam zbyt wielu zajęć. Damy sobie radę. To dzieciaki zadecydują, czy chcą tu zostać, czy może wolą zamieszkać ze mną. Ale bez względu na to, jak postanowią – ten dom jest własnością dzieci! I nikt z nas nie może sobie rościć nawet najmniejszego prawa, żeby nim rozporządzać! Czy to jasne?

Minęły dwa lata, teraz jest nam już dużo łatwiej

Słowa dziadka okazały się prorocze. Nikt nas nie wtajemniczał w szczegóły ich dyskusji, ale rankiem dowiedzieliśmy się jedynie tyle, że od teraz dziadek Henio będzie sprawował nad nami opiekę prawną. Mieliśmy sami zadecydować – przeprowadzić się do dziadka czy może on ma zamieszkać z nami w Poznaniu. Cała nasza trójka była jednomyślna – nie wyobrażaliśmy sobie opuszczenia rodzinnego domu, zmiany szkoły, zostawienia przyjaciół. No i w dodatku tutaj spoczywali rodzice...

Przeprowadzka i dopełnienie wszystkich formalności zajęło nam raptem miesiąc. Zdawałam sobie sprawę, że dziadka sporo to kosztowało. Od niepamiętnych czasów żył na wsi, pracując fizycznie. Jeszcze do niedawna pewnie jak co dzień wstawał skoro świt, szedł po pieczywo do osiedlowego sklepiku, witając się po drodze ze znajomymi, zamieniając z nimi parę słów... Przystając na pogawędkę, a potem wracając do siebie. Przez cały dzień zaglądali do niego sąsiedzi. A tu nagle przyszło mu się odnaleźć w dużym mieście. W mieście, gdzie był obcy, gdzie nic mu nie było znane. Gdzie życie toczyło się w przyspieszonym tempie, a sąsiadów w większości znało się tylko z widzenia. Ale poradził sobie.

Jestem ci niezmiernie wdzięczna, dziadziusiu – oznajmiłam parę tygodni po tym, jak zamieszkał z nami. Siedzieliśmy wieczorową porą w kuchni, popijając ciepłą herbatę.

– Ależ nie ma o czym mówić, kochanie. Podjęliśmy taką decyzję wspólnie, a dla mnie było to najłatwiejsze wyjście. Ani praca mnie nie trzymała, ani żadne szczególne zobowiązania...

– Dziadku – weszłam mu w słowo. – Doskonale wiem, o czym wtedy rozmawialiście, nie musisz mnie okłamywać...

Skierował na mnie nieco przestraszone spojrzenie, na co zareagowałam słowami:

– Nikt nie był skory do wzięcia na barki takiej odpowiedzialności. A jeśli nawet, to wiązało się to z jakimiś profitami… Gdyby nie ty, los mógłby nas rozdzielić, a członkowie rodziny kłóciliby się o to, komu przypadnie dom…

– Daj spokój, Kasieńko, szkoda gadać. Postąpiłbym niegodziwie, gdybym zachował się inaczej. Justyna była przecież moim jedynym dzieckiem… Najpierw odeszła ukochana żona, potem córka, zostaliście mi tylko wy – wnuczęta. Jak miałbym się wami nie zaopiekować?

Objęłam go ramionami i wyczułam, jak po jego twarzy spływają łzy. Każde z nas przechodziło trudne chwile. Byłam zmuszona całkowicie odmienić swoje dotychczasowe życie. Dziadek starał się nam pomagać, jak tylko mógł, ale jako podstarzały już mężczyzna nie dawał rady ze wszystkim. Musiałam błyskawicznie wydorośleć. Rozdzieliliśmy między siebie domowe zajęcia. Faceci odpowiadali za śmieci, zakupy, sprzątanie odkurzanie i pielęgnację ogródka. Ja z kolei prałam, prasowałam ciuchy i pomagałam Zuzi w nauce.

Śniadania i kolacje przygotowywaliśmy naprzemiennie, a obiady jedliśmy w stołówce. Początkowo sprawiało nam to sporo trudności, ale poradziliśmy sobie. Działaliśmy razem. W pełni zasłużyliśmy na medal! Aktualnie, po dwóch latach, jest już zdecydowanie prościej. Poukładaliśmy nasze życie i odnaleźliśmy w nim swoje miejsce. Nigdy nie zapomnę tego, co dziadek dla nas zrobił. Bez jego pomocy, trudno powiedzieć, czy wciąż moglibyśmy być razem.

Reklama

Katarzyna, 18 lat

Reklama
Reklama
Reklama