Reklama

Od dziecka marzyłam o tym, aby zostać weterynarzem. Zawsze w domu miałam jakiegoś zwierzaka – myszkę, chomika, kota, aż wreszcie wymarzonego psa – jamnika. Ruduś cztery lata królował w naszym domu. Jest niestety nieco wredny, zwłaszcza jeśli coś dzieje się nie po jego myśli. Krótko mówiąc, jamnik sterroryzował nasz dom, a jeśli ktokolwiek próbował mu się przeciwstawić, ujadał tak głośno, że dla świętego spokoju każdy dawał mu to, czego chciał.

Reklama

W ostatniej klasie liceum, gdy do matury został już zaledwie rok, a mój plan na życie się nie zmieniał, rodzice zaproponowali, żebym zgłosiła się na praktyki do znajdującej się nieopodal naszego domu kliniki dla zwierząt.

– Myślę, że twoje dotychczasowe wyobrażenia – zaczął tata – powinny wreszcie zderzyć się z rzeczywistością.

Nie bardzo wiedziałam, o czym mówi.

Rozpoczęłam pracę w klinice

– Ojciec chciałby – wsparła tatę mama – żebyś zobaczyła, jak to jest, gdy wokół siebie masz chore i cierpiące zwierzęta. To trochę inny świat od tego, który znasz.

Zgodziłam się z ich argumentami. A ponieważ pani Aldona, właścicielka kliniki, była dawną koleżanką ojca z ogólniaka, zgodziła się mnie zatrudnić w godzinach popołudniowych kilka razy w tygodniu. Początkowo to, co zobaczyłam, wystraszyło mnie. Pierwszą asystę (z daleka) w operacji sterylizacji kotki przeżyłam dosyć ciężko. Następnego dnia nie stawiłam się do pracy i byłam pewna, że weterynaria nie jest dla mnie. Kiedy jednak minął pierwszy szok, dawne marzenia wróciły ze zdwojoną siłą. Pani Aldona przyjęła mnie z uśmiechem. Zdradziła, że ona również kiedyś myślała, że weterynaria to jej życiowa pomyłka. Ale potem...

Z tygodnia na tydzień praca wśród zwierząt wciągała mnie coraz bardziej. To niesamowite, kiedy w oczach obcego zwierzęcia dostrzegasz zaufanie, jakby przeczuwało, że możesz przynieść ulgę w jego cierpieniu. A może mi się tylko tak wydawało?

Wierny jak pies

Na początku swojej pracy poznałam pana Wacława. Ten energiczny 60-latek przychodził z pięknym wilczurem, który był wpatrzony w swojego pana niczym w bóstwo. Moje pierwsze spotkanie z Aresem, psem pana Wacława, było dosyć zabawne. Tamtego dnia rozciął sobie łapę szkłem. Dużo krwi, zamieszanie. Ponieważ już coś umiałam, pani Aldona poprosiła mnie o asystę, czyli w naszym slangu: przynieś, podaj, czekaj na kolejne polecenie.

Kiedy miałam podać nici do zszycia rany, Ares nieoczekiwanie warknął na mnie groźnie i wyszczerzył olbrzymie kły. Wtedy pan Wacław, który trzymał go za obrożę, powiedział łagodnym głosem.

– Daj spokój. Po co się denerwujesz. Przecież ona chce ci tylko pomóc. Zobacz, jaka to fajna i miła dziewczyna.

Wilczur podniósł łeb i popatrzył na swojego pana, jakby chciał się przekonać, że to on wypowiedział te słowa. Zatem pan Wacław powtórzył z naciskiem:

– Miła dziewczyna. Możesz jej zaufać.

Od tej chwili nie miałam już najmniejszego problemu ze zbliżeniem się do Aresa. Nawet w pewnym momencie pies wyciągnął mordę w moją stronę. Miałam ochotę odskoczyć, ale szybko przypomniałam sobie radę pani Aldony, że zwierzęta nie powinny widzieć naszego strachu. Zastygłam więc w bezruchu, a w tym czasie Ares obwąchał moją dłoń. Po skończonym zabiegu pomogłam panu Wacławowi zanieść psa do auta, gdyż wilczurowi nie wolno było stawać na chorej łapie, żeby rana się nie otworzyła.

Potem jeszcze dwa razy zetknęłam się z Aresem, gdy pani Aldona poprosiła mnie, żebym poszła i zmieniła mu w domu opatrunek. Wilczur mnie rozpoznał. Usiadłam przy jego legowisku i spytałam, czy pozwoli mi obejrzeć swoją łapę. To niesamowite, ale byłam pewna, że rozumie, co do niego mówię. Ares spojrzał na stojącego obok pana, a ten kiwnął potakująco głową. Wówczas pies dotknął mojej ręki zimnym nosem i mnie po niej polizał.

Co się stanie z Aresem?

Trzy miesiące później prawie zapomniałam o wilczurze. Zaczęłam przygotowania do zbliżającej się próbnej matury i odwiedzałam klinikę tylko raz w tygodniu. W czasie jednego z dyżurów usłyszałam, że pan Wacław w nocy ponoć miał zawał serca i nie żyje. Sąsiadów zaniepokoił skowyt Aresa. Ktoś zapukał do drzwi pana Wacława, wołając, żeby uspokoił zwierzę, ale nie było żadnej odpowiedzi. Wezwano policję. Ta jednak nie mogła dostać się do mieszkania, bo za drzwiami był groźny pies. Wezwano więc specjalistów, którzy mieli obezwładnić zwierzę.

– Skąd wiadomo, że pan Wacław rzeczywiście nie żyje? – spytałam kobietę, która przybiegła do nas z tą informacją.

– Mieszkający obok sąsiad przeszedł na jego balkon i przez szybę zobaczył go leżącego nieruchomo na dywanie. Jednak pies nie dał wejść do środka. Wszyscy wiedzieli, że pan Wacław miał już dwa zawały i musi na siebie bardzo uważać. No i trafiło go po raz trzeci.

Niewiele myśląc, sięgnęłam po kurtkę i pobiegłam do mieszkania pana Wacława. Pod drzwiami stało dwóch policjantów i rakarzy, którzy mieli obezwładnić psa. Poprosiłam, żeby pozwolono mi wejść przez drzwi, w których wyłamano już zamek. Policjanci początkowo nie chcieli się zgodzić, ale gdy wytłumaczyłam, skąd jestem i że swego czasu zajmowałam się Aresem, ulegli. Kazano mi tylko podpisać papiery, że wchodzę na własną odpowiedzialność. Delikatnie nacisnęłam klamkę. Z drugiej strony dobiegło mnie warczenie.

– To ja..., pamiętasz mnie?

Warkot przycichł.

– Chciałabym wejść. Wpuścisz mnie do środka? – uchyliłam nieco szerzej drzwi.

W szparze Ares zobaczył moją twarz.

– To ja... widzisz, pomogłam ci, piesku – powiedziałam. – Tym razem przyszłam do pana Wacława. Wpuścisz mnie?

W spojrzeniu Aresa zobaczyłam rozpacz. Nigdy nie sądziłam, że psy mogą płakać. Ale tym razem mogłabym przysiąc, że oczy zwierzaka się zaszkliły. Otworzyłam szerzej drzwi i weszłam do środka. Wilczur podkulił ogon i poszedł do dużego pokoju. Tam położył się przy swoim panu i zaskomlał boleśnie.

Nie bałam się. Czułam rozpacz psa. Po moich policzkach potoczyły się łzy. Usiadłam obok i głaszcząc Aresa, zaczęłam mu tłumaczyć, że jego pan musiał odejść, że nic na to nie możemy poradzić i że chciałabym, żeby został moim przyjacielem. Leżąc przy swoim panu, Ares patrzył mi w oczy i cicho skamlał. Poszłam po obrożę. Ares pozwolił ją sobie założyć.

– Musimy już iść – pogłaskałam go po łbie. – Wiem, że jest ci ciężko, ale nic na to nie możemy już poradzić.

Ze mną będzie już zawsze

Ares został ze mną. Od tamtego dnia stałam się jego panią, której najchętniej nie odstępowałby na krok. Nasz Ruduś początkowo próbował starej metody ujadania na całego. Wystarczyło jednak, że Ares warknął. Od tej pory Ruduś jest jego najlepszym kumplem, a my jesteśmy wreszcie wolni od jamnikowego terroru.

Jakiś czas temu dowiedziałam się, gdzie znajduje się grób pana Wacława. Pojechałam tam z Aresem. Znaleźliśmy mogiłę. Skąd pies wiedział, kto w niej leży? Kiedy zatrzymaliśmy się przy niej, Ares usiadł, podniósł łeb i zawył żałośnie. W jego oczach znowu zobaczyłam łzy. Przez jakiś czas staliśmy przy grobie jego dawnego pana. Zapaliłam świecę i chwilę się pomodliłam. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do bramy cmentarnej. Kiedy wychodziliśmy na ulicę, Ares jakby głośno westchnął, a potem otarł się łbem o moją nogę.

Niedawno w telewizji słyszałam jakiegoś mądralę, z którego słów wynikało, że zwierzęta muszą polegać na człowieku i jemu służyć, gdyż są od niego głupsze. Siedziałam wówczas na dywanie. Obok mnie leżał Ares.

– Nie sądzisz, że ten facet jest głupi jak but? – powiedziałam do psa.

Reklama

Ares wstał majestatycznie, podszedł do szafki, na której stał telewizor i podniósł nogę, jakby chciał ją obsikać. Zamarłam w bezruchu... Ares jednak się nie załatwił. Ale tym gestem najwyraźniej dał do zrozumienia, że w pełni podziela moje zdanie.

Reklama
Reklama
Reklama