„Od lat marzę, by zostać mamą, ale dobiegam już 40-tki. Za straty ciąż obwiniałam siebie, a wina nie była po mojej stronie”
„Pełna niepokoju miotałam się po domu. Wciąż bezmyślnie powtarzałam słowo: klątwa, klątwa, ta cholerna klątwa. Postanowiłam pojechać do ciotki Lucyny. A co tam! Nigdy wcześniej nie chciałam, żeby mi opowiadała o tym zabobonie. Teraz jednak osiągnęłam taki poziom zdenerwowania, że musiałam wiedzieć”.

- Aleksandra, 39 lat
Bardzo to przeżywałam
Kiedy poznałam Anię, a właściwie, gdy o mało jej nie przejechałam, nie byłam w najlepszej formie. Zaledwie dziesięć dni wcześniej poroniłam. I to już po raz drugi. Powoli do mnie docierało, że chyba nigdy nie zostanę matką. Dobiegałam czterdziestki, nie miałam za wiele czasu. Może mój organizm był za stary, żeby podtrzymać ciążę?
Tamtego dnia wciąż miałam lekarskie zwolnienie z pracy, ale Jacek, mój szef, zadzwonił, że jest pilna sprawa i trzeba jechać pod miasto do jednego z naszych strategicznych klientów. Pracuję w dużej kancelarii prawniczej, jestem tam, nie chwaląc się, jednym z najlepszych fachowców. Zamożni klienci, którzy wykupują u nas vipowskie pakiety, często domagają się, bym była obecna przy ważniejszych negocjacjach.
Nie mogłam odmówić. Mimo że byłam cała obolała i skopana psychicznie, wbiłam się w biurowy mundurek, wrzuciłam na bladosine oblicze kilogram tapety i pojechałam.
Kilka godzin słuchania, jak skaczą sobie do oczu rekiny biznesu, było dla mnie prawdziwą mordęgą. Jakoś jednak dałam radę. Jak zwykle.
Jestem perfekcyjnym prawnikiem. Wykształconym, sumiennym, odpowiednio drapieżnym i bystrym. Pewnie dlatego jeszcze na studiach szybko zaczęłam się piąć po szczeblach kariery. Szkoda tylko, że szusując przez życie od jednego do drugiego sukcesu, zapomniałam o tym, co dla kobiety najważniejsze. Miałam dom, lexusa i reprezentacyjnego męża, ale coraz wyraźniej czułam, że przegapiłam to, co nadaje naszemu życiu sens. Chciało mi się płakać na widok młodych mam z rozwrzeszczanymi dziećmi. Ja też tak chciałam!
Dlaczego nie mogę donosić ciąży? – po raz setny zadawałam sobie pytanie, siedząc za kółkiem mojego wielkiego jak czołg auta. Zapłaciłam za badania najlepszym w kraju lekarzom i nic. Żaden nie umiał wskazać bezpośredniej przyczyny. Owszem, brakowało mi tego i owego, jakichś hormonów mogłoby być więcej, a innych mniej, ale tak naprawdę kobiety z dużo gorszymi wynikami rodziły jak króliki. A ja ani rusz.
To mnie dobijało bardziej, niż gdyby medykom udało się wykryć u mnie jakiś problem. Nawet duży. Z problemami nauczyłam się w walczyć. Jestem silną i samodzielną kobietą. Ale jak bić się z przeciwnikiem, którego nie widać? O którym nie wiadomo nawet, czy w ogóle istnieje?
– Czasem tak bywa – skwitował pękatą teczkę wyników badań ostatni z lekarzy. – Niby nie ma żadnych przeszkód, a mimo to kobiety nie są w stanie urodzić. Zalecam odpoczynek, proszę unikać stresu i koniecznie zmienić tryb życia na spokojniejszy.
Dobre sobie! To za to płacę mu kilka stów za kwadrans, żeby facet plótł mi takie androny? Jaka zmiana trybu życia? Miałam dobrą pracę, która wymagała mojej uwagi niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, męża chirurga i życie rozplanowane w terminarzu na pół roku w przód.
Humoru nie poprawiała mi też Lucyna. Stetryczała i złośliwa siostra mojego dziadka Wacława. Wysuszona na wiór i wściekła jak osa staruszka w wieku osiemdziesiąt plus.
– Cała ta twoja bieganina po doktorach jest psu na buty – skrzeczała, odwiedzając nas nieproszona. – Nad rodziną ciąży klątwa i czy chcesz w nią wierzyć, czy nie, to ona sprawia, że nigdy nie będziesz mieć dzieci.
Boże, jakie wredne babsko! Jak można mówić takie rzeczy kobiecie, która dopiero co poroniła?
– Chcesz wiedzieć więcej? – chytre oczka cioci Lucynki niemal przewiercały mnie na wylot.
– Nie. Kompletnie mnie to nie interesuje – odpowiedziałam. – Nie wierzę w takie bzdury.
– Uwierzysz. Jeszcze wspomnisz moje słowa – dodała cioteczka.
Historia rodziny nie była przyjemna
Jej starcze gderanie przypomniało mi się, kiedy wracałam do domu. Lato było suche i gorące, ale wtedy akurat zrobiła się kilkudniowa przerwa w upałach i ciągle lał deszcz. Kompletnie zachmurzone niebo, strugi zacinającego deszczu i miarowe popiskiwanie wycieraczek, przygnębiały mnie jeszcze bardziej. Klątwa. Wiedziałam, skąd wzięła się ta naiwna wiara Lucyny w zabobony.
Historia naszej rodziny faktycznie toczyła się od tragedii do tragedii. Pradziadek Roman, przed wojną majętny doktor mający praktykę lekarską pod W., stracił w czasie wojny niemal wszystko. I majątek, i praktykę, i syna. Tak, dziadek Wacek jeszcze jako bardzo młody chłopak zaraz po spłodzeniu mojego taty, Ryszarda, poległ w czterdziestym trzecim w walkach z Ukraińcami. Ojciec, przez całe życie zawodowy żołnierz, nigdy nie został nawet draśnięty. Fakt, jego kariera przypadła na czasy pokoju, ale na poligonach, na które jeździł czasem i dwa razy do roku, działy się przecież różne rzeczy. Nigdy jednak, nic złego mu się nie przytrafiło.
Aż do dziewięćdziesiątego pierwszego, kiedy jako emeryt postanowił dorabiać jako taksówkarz. Czasy były niespokojne, po ulicach latali gangsterzy P. Jeden z nich, usłyszawszy, że tata był wojskowym, chciał się pochwalić pistoletem. Broń przypadkowo wypaliła. Ojciec jeszcze tej samej nocy zmarł w szpitalu. Miałam niecałe dziesięć lat. Jako najmłodsza z trojga rodzeństwa bardzo przeżyłam jego śmierć. Ale nigdy nie przyszłoby mi na myśl, żeby obwiniać o to jakieś siły nieczyste. Pech, przypadek i kruchość ludzkiego życia. To wszystko.
Nagle przez strugi deszczu na środku drogi ujrzałam skuloną postać. Wdusiłam hamulec, ale lexus wciąż jeszcze sunął siłą bezwładności. Skręciłam kierownicą i wyleciałam na pobocze. Huknęło, zgrzytnęło i wóz się przechylił w płytkim rowie. Wyskoczyłam z kabiny. Na szosie wciąż stała przyczyna całego zamieszania. Młoda, przemoczona do suchej nitki, dziewczyna. Miała skulone plecy, ciało napięte, kurczowo zaciśnięte oczy. Trzęsła się ze strachu.
W mgnieniu oka wyparowała ze mnie cała złość. Objęłam ją ramieniem i pociągnęłam w stronę pobocza. Brakowało tylko, żeby rozjechał ją następny samochód!
– Nic ci nie jest?
Nie otwierając na sekundę oczu, pokręciła nerwowo głową.
– Dlaczego chciałaś się zabić?
Brak odpowiedzi. Ciężko wzdychając, zaproponowałam:
– Wsiadaj. Jeśli moje auto wyjedzie z tego rowu, odwiozę cię do domu.
Dopiero wtedy uniosła powieki. W jej oczach ujrzałam strach.
– Nie! Proszę, tylko nie do domu! Już wolę zostać tutaj.
Zastanowiłam się. Mokre ubranie przywierało mi do ciała, po twarzy spływał makijaż. Chciałam mieć to już za sobą, a ta smarkula nie zamierzała współpracować. Przecież jej nie zostawię samej na tej drodze!
– Wsiadaj – zadecydowałam. – Pojedziemy do mnie, a potem się zobaczy – dodałam.
Mój poczciwy lexus bez trudu wygrzebał się z płytkiego rowu i bez problemów pomknęliśmy w stronę miasta. Na siedzeniu pasażera, z opuszczoną głową siedziała moja młoda pasażerka.
– Jak masz na imię?
– Ania.
– Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Dlaczego boisz się wracać do siebie? – zapytałam.
– Bo ojciec mnie zabije.
– Aż tak narozrabiałaś?
– Aż tak. Właśnie się dowiedział. Ta stara małpa Helenka, nasza sąsiadka, o wszystkim mu doniosła.
– O czym?
– Że jestem w ciąży. I to z Maćkiem.
Chciałam jej jakoś pomóc
Omal nie przydzwoniłam w drzewo z wrażenia. Ciąża. Znowu jakaś dziewucha z brzuchem. Dlaczego los tak uwziął się na mnie? Dlaczego już nie tylko wszędzie widziałam młode mamy albo ciężarne, ale teraz jeszcze jedna z nich wylądowała obok w moim samochodzie?!
– To może odwiozę cię do tego Maćka? – zaproponowałam, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
– To zły pomysł.
– Dlaczego?
– Bo to jeszcze większy pijak niż mój ojciec, a do tego powiedział, że to nie jego bachor, a w ogóle to żebym mu głowy nie zawracała, bo on za młody na siedzenie w pieluchach.
Ciężko westchnęłam, z najwyższym trudem powstrzymując się od komentarza, że skoro z Maćka taki osioł, to po co z nim… Ech, nieważne. Wiadomo, jakie są nastolatki.
I tak Ania wylądowała u nas. Na widok mieszkania z wrażenia opadła jej szczęka. Mężowi na jej widok zresztą też, ale wcale nie z zachwytu. Zwłaszcza kiedy mu powiedziałam o incydencie na drodze. Od razu pobiegł do garażu obejrzeć wóz i wrócił po chwili w jeszcze podlejszym nastroju. Cóż, trudno. Jakoś to wytrzyma.
– Na kilka dni możesz zatrzymać się tutaj – powiedziałam, udając że nie dostrzegam rozpaczliwych gestów Andrzeja. – Rozstawię ci łóżko dla gości w moim gabinecie. To jednak rozwiązanie tymczasowe. Zastanów się nad swoim życiem i zacznij działać. Będziesz matką, musisz ułożyć swoje sprawy.
– Ja już postanowiłam – odpowiedziała ze wzrokiem wbitym w dywan.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Nie chcę tam wracać. Do domu. Poszukam pracy. Gdzieś się zaczepię.
Już miałam wygłosić kwaśną uwagę na temat jej młodego wieku, braku kwalifikacji i błogosławionego wprawdzie, ale jednak uniemożliwiającego podpisanie umowy o pracę stanu, kiedy odezwał się Andrzej.
– Dorota, znajoma lekarka, która otworzyła klinikę kosmetyczno-dermatologiczną, wspominała, że rozgląda się za dziewczyną do sprzątania!
Oboje przenieśliśmy spojrzenia na Anię, a ona z wrażenia omal nie podskoczyła pod sufit.
– Naprawdę? Super! Zawsze marzyłam, żeby być kosmetyczką!
Nie miałam siły tłumaczyć, że do zawodu kosmetyczki brakuje jej lat świetlnych. Byłam zmęczona i przemarznięta. Opuściłam więc towarzystwo, wzięłam gorący prysznic i pół godziny później byłam już w łóżku. Przebudziłam się, kiedy jakiś czas później wślizgnął się do niego mąż.
– Nie zostawiaj mnie więcej z tą smarkulą! – syknął. – Omal mnie nie zamęczyła pytaniami, gdzie pracuję, ile zarabiam i skąd mamy na takie mieszkanie – dodał.
– Po prostu jest ambitna – w odpowiedzi objęłam go ramionami i pocałowałam czule.
A potem, jakoś tak samo wyszło, że zaczęliśmy się kochać. Po raz pierwszy od poronienia.
Ania rzeczywiście okazała się ambitną dziewczyną.
Sprawdzała się w pracy
Dorota mówiła, że tańczy z mopem jak baletnica, stara się, jest pracowita i pojętna. A do tego nie brak jej było przebojowości. Za zaliczkę, którą wyprosiła, kupiła sobie w lumpeksie całkiem niczego sobie ciuszki, a nawet telefon z kartą prepaid. Nic dziwnego, że Dorota zastanawiała się nawet czy nie posadzić jej w recepcji za większe pieniądze.
– Dziękuję pani za wszystko – powiedziała mi dwa tygodnie później Ania, kiedy wróciłam z pracy. – Jak trochę odłożę, oddam za wikt i opierunek – zapowiedziała.
– Nie trzeba! Ale powiedz – zaciekawiłam się – wyprowadzasz się? Wracasz do domu?
Aż pokraśniała z przejęcia.
– Do ojca nie wrócę, już mówiłam, za chińskiego boga – oświadczyła buńczucznie. – Nawet do niego zadzwoniłam i to mu powiedziałam. A potem jeszcze wywaliłam mu prawdę w oczy, że jest ochlej i tyran, a ja teraz jestem miastowa!
– To gdzie idziesz?
– Zgadałam się z kilkoma dziewczynami z pracy, że wspólnie wynajmiemy mieszkanie – odparła.
– Ale możesz nadal mieszkać u nas!
Zamrugała oczami, a mnie się wydało, że powstrzymuje łzy.
– Wiem, pani jest taka dobra. To dzięki pani żyję. I ono też… – musnęła dłonią płaski brzuszek. – Ale chcę iść na swoje. Pokazać, co potrafię, a w przyszłości zarobić na taki sam piękny dom jak ten. Wiem, że nie będzie łatwo, ponieważ jestem tylko prostą wsiową dziewuchą, ale…
Nie dokończyła, bo przerwało jej donośne łomotanie do drzwi. Aż obie podskoczyłyśmy!
– Otwirać! Otwirać, kuśwa, bo wyłamię i was, baby, pozabijam! – ktoś zaczął szarpać klamkę.
Ania zbladła jak kreda i oparła się plecami o ścianę.
– Jejku! – jęknęła. – To ojciec. Chyba niechcący podałam mu ten adres.
Powinnam się była chyba przestraszyć, ale w przeciwieństwie do Ani, nie jestem już młodą gąską. Nie takie batalie w sądzie się toczyło! Zamaszyście otworzyłam drzwi i zanim krępy facet o czerwonej twarzy buldoga zdążył na mnie krzyknąć, oświadczyłam lodowatym tonem:
– Informuję pana, że policja już tutaj jedzie. Ma pan dwie możliwości – albo dalej się awanturować, czekając, aż zamkną pana w areszcie, a potem skażą za napaść, groźby karalne i naruszenie miru domowego, albo – teatralnie zawiesiłam głos, patrząc twardo we wściekłe, rozmydlone alkoholem oczka – zmiatać stąd w podskokach! Ale już!
Tupnęłam nogą, a on mrugnął jeszcze ze trzy razy, sapnął, fuknął, zmełł przekleństwo, po czym potulnie odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia z klatki schodowej. Tak jak się spodziewałam, kolejny domowy despota okazał się śmierdzącym tchórzem, wyładowującym swoje frustracje na tych, którzy bali się mu podskoczyć.
Opowiedziała mi o klątwie
Godzinę później Ania ze swoim skromnym majątkiem spakowanym w reklamówkę, ucałowała mnie po raz setny i wyruszyła na podbój świata. I dopiero wtedy spłynęło ze mnie całe napięcie związane z awanturą z jej ojcem. Nagle poczułam się senna i zmęczona. Postanowiłam więc zrobić sobie kawę. A kiedy tylko po kuchni rozszedł się jej zapach, zwymiotowałam. Ledwie zdążyłam do łazienki! O cholera. Znałam to! Jako tako doprowadziłam się do porządku i ruszyłam do najbliższej apteki. Niedługo później na teście ciążowym wyświetliły mi się dwie kreski.
Ale jakim cudem, do jasnej cholery? Dopiero po chwili przypomniała mi się noc, kiedy przywiozłam do domu Anię. I to, do czego doszło w nocy między mną a Andrzejem.
Nie ucieszyłam się. Tak, wciąż chciałam mieć dziecko. Ale zupełnie nie byłam gotowa na jego kolejną utratę. A przecież od ostatniego poronienia upłynęło tak mało czasu! Nie dość, że mój organizm na pewno nie zdążył się zregenerować, to na dodatek nadal nie wiedziałam, dlaczego wciąż odrzucał kolejne ciąże. Do licha, może jednak faktycznie działa na mnie ta klątwa?
Zadzwoniłam do męża, ale jego komórka była wyłączona. Pewnie znów operował. Pełna niepokoju miotałam się po domu. Nie było mowy, żebym usiedziała w miejscu. Wciąż bezmyślnie powtarzałam słowo: klątwa, klątwa, ta cholerna klątwa. I w końcu postanowiłam pojechać do ciotki Lucyny. A co tam! Nigdy wcześniej nie chciałam, żeby mi opowiadała o tym zabobonie. Teraz jednak osiągnęłam taki poziom zdenerwowania, że musiałam wiedzieć.
– Pewnie uważasz mnie za starą wariatkę, że tak ciągle gadam o tej klątwie? – ciotka powitała mnie nieufnym spojrzeniem.
Trafiła w sedno, ale przecież nie mogłam przyznać jej racji. Dyplomatycznie milczałam.
A ona zaczęła opowiadać. Widać było, że od dawna ma na to ochotę, czekała tylko na odpowiednią chwilę.
– Był trzydziesty ósmy, ale pamiętam te wydarzenia lepiej niż wczorajszą wyprawę do sklepu po maślankę i kilo ziemniaków. Choć miałam wtedy zaledwie pięć lat, to ojciec mnie zabierał ze sobą, a nie Wacława, twojego dziadka. Mawiał, że Wacuś to ladaco i urwis, a jego ukochana najmłodsza córusia Lucynka na pewno wyjdzie na ludzi.
– Ciociu, błagam… – westchnęłam zniecierpliwiona. – Do rzeczy.
Lekko naburmuszona zaczęła opowiadać dalej. O tym, jak pewnej wrześniowej nocy po jej ojca, a mojego pradziadka, przysłano gońca z pobliskiego majątku z wiadomością, że pani dziedziczka Paulina Z. właśnie zaczęła rodzić. Pradziad Roman natychmiast rozkazał zaprzęgać dwukółkę, a w domu zrobiło się tyle zamieszania, że obudziło to śpiącą Lucynę. No i moja przyszła ciotka, która już wtedy miała niezły charakterek, zaczęła mu suszyć głowę, żeby zabrał ją ze sobą. Pięcioletnia smarkula! Roman w końcu machnął ręką i ustąpił.
– Niewiele z tego wszystkiego wtedy rozumiałam, a jeszcze ojciec ciągle posyłał mnie, a to po czyste ręczniki, to znów po wodę, ale nawet ja domyślałam się, że poród idzie ciężko
– opowiadała ciotka.
Mój pradziad rzucał tylko półsłówka: ułożenie pośladkowe, spadek tętna, ryzyko krwotoku.
W końcu Lucyna przysnęła, na sofie w salonie. I nagle ze snu wyrwał ją płacz dziecka. Udało się! Młoda mama była bladozielona, ale Roman od razu kazał przystawić jej do piersi maluszka, a sam w salonie zasiadł z panem Z. do opijania narodzin pierworodnego dziedzica. I tak wznosili toasty, a za drzwiami leżała samotna młoda mama i jej maleństwo. Nikt się nią nie zajmował. Służba padała ze zmęczenia, panowie byli lekko podcięci. I tylko małej Lucynce, niestety dopiero o świcie, przyszło do głowy, żeby tam zajrzeć.
– Ujrzałam ją martwą w kałuży zakrzepłej krwi, bo dostała krwotoku. Ostatnią resztką sił pani Z. próbowała zwlec się z łóżka, ale nie dała rady. Upadła na dziecko, które zadusiła własnym ciężarem.
Przyznaję, słysząc te słowa zaschło mi w ustach.
– A co z tą klątwą? – spytałam słabym głosem.
– Z. wpadł w szał. Chwycił rewolwer i chciał papcia zastrzelić, ale lokaj przytomnie wytrącił mu broń z ręki. Kiedy uciekaliśmy do dwukółki, krzyknął za nami: „niech krew mojej żony i dziecka spadnie na głowy twoich potomków! Oby i twoja rodzina poczuła smak straty!”
Od mojej rozmowy z Lucyną minęły trzy tygodnie. Jestem w ciąży już ponad miesiąc. Dla mnie to rekord! Wielokrotnie zastanawiałam się nad słowami ciotki. I nad klątwą, która rzekomo osiemdziesiąt lat temu spadła na moją rodzinę. Ale im więcej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym bardziej się uspokajam. Przecież każdy zły czar kiedyś przemija. Zwłaszcza kiedy krzywda zostanie wynagrodzona. A ja pomogłam Ani. Uratowałam i ją i jej dziecko. Myślę, że jestem bezpieczna. Ja i ta istotka, która się we mnie rozwija.