Reklama

Zawsze powtarzałam, że największą radość sprawia mi gotowanie dla bliskich. Nie chodziło o zwykłe posiłki, ale o takie, które się pamięta – pachnące, dopracowane, z sercem. Na święta potrafiłam przygotować dwadzieścia dań, bo każdy w rodzinie miał swoje ulubione. Cieszyłam się, widząc pełne stoły i talerze, z których znikało wszystko. W tym roku postanowiłam, że święta będą jeszcze piękniejsze, bardziej smaczne, wyjątkowe. Spędziłam tygodnie na planowaniu, kupowaniu, lepieniu, pieczeniu. Chciałam, żeby wszyscy poczuli, jak bardzo mi zależy. I poczuli. Tylko nie w taki sposób, na jaki liczyłam.

Od początku grudnia czułam w sobie dziwną energię

Taką, która nie pozwalała mi usiedzieć w miejscu. Codziennie wieczorem siadałam z zeszytem i długopisem, notując, co ugotuję, co upiekę, jak ustawię stół. Nie chciałam, żeby to były takie zwykłe święta. Chciałam, żeby były nasze. Ciepłe. Pyszne. Wypełnione obecnością, śmiechem, docenieniem.

– Nie przesadzaj, przecież i tak nikt tego nie zauważy – powiedział mój mąż Michał, kiedy przyłapał mnie na wertowaniu książki kucharskiej przy lampce wina.

Może nie zauważy, ale poczuje – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się sama do siebie. Miałam w głowie wizję – wnętrze pachnące piernikiem i goździkami, rozświetlona choinka, a w tle kolędy. I rodzina, która siada do stołu z błyskiem w oku.

Michał się tylko skrzywił. Dla niego święta to był wolny dzień i wymuszona wizyta u teściowej. A że w tym roku wszyscy mieli się zjechać do nas – to była „kara podwójna”, jak to sam skwitował. Nie przejmowałam się. Po cichu marzyłam, że może, jeśli wszystko zrobię idealnie – to on też się rozczuli. Że spojrzy na mnie z dumą, że powie „Dziękuję, kochanie”. Tylko tyle. Nic wielkiego. Dzieci… cóż. Dawid, mój starszy syn, był w wieku, w którym już nic nie robiło na nim wrażenia, poza telefonem. Martyna, choć miała tylko dwanaście lat, już umiała przewracać oczami lepiej niż niejeden dorosły. A jednak miałam nadzieję. Wierzyłam, że jak usiądą przy tym stole i spróbują tych wszystkich pyszności, to chociaż na chwilę przypomną sobie, że mają mamę, która ich kocha.

– Nie zapomnij kupić śmietany, tej trzydziestki szóstki – rzuciłam do Michała, kiedy wychodził do pracy.

– Po co ci znowu śmietana? – burknął i zamknął za sobą drzwi.

Westchnęłam. To miały być inne święta. Dla mnie. Dla nas. Dwa tygodnie przed Wigilią miałam już gotową listę. Nie jedną. Trzy. W kuchni, w telefonie i w głowie. Wszystko rozpisane – co którego dnia ugotować, co zamrozić, co zostawić na ostatnią chwilę. Nawet zakwas na barszcz postawiłam wcześniej niż zwykle. I codziennie do niego mówiłam. Żeby był dobry. Żeby wyszedł. Żeby smakował.

– Mama gada do słoika – zaśmiała się Martyna do Dawida.

– Może w tym zakwasie trzyma resztki zdrowego rozsądku – mruknął i nie podniósł wzroku znad telefonu.

Udawałam, że nie słyszę

Wiedziałam, że w ich wieku to normalne. Że rodzice są obciachem, a święta to obowiązek. Ale gdzieś głęboko we mnie mała część liczyła, że jak poczują ten zapach kapusty z grzybami, to coś im się przypomni. Może ten jeden raz. Wzięłam urlop na trzy dni przed Wigilią, żeby wszystko dopiąć. Lepiłam pierogi godzinami. Każdy taki sam, dokładnie zlepiony, posypany mąką, ułożony na tacach. Nogi bolały, ręce miałam czerwone od gorącej wody i chłodu ciasta, ale serce mi się cieszyło.

– Robisz jak dla wojska – rzucił Michał, zaglądając do kuchni.

– Przecież przyjeżdża twoja mama, siostra, mój brat z dziećmi…

– Oni i tak przyjadą tylko zjeść i pojechać.

Zamieszałam barszcz. Pachniał pięknie. Jak dom. Wieczorem usiedliśmy w salonie. Chciałam, żeby choć przez chwilę było rodzinnie. Przyniosłam grzane wino, ciasteczka.

– Może zagramy w coś, co? – zaproponowałam z nadzieją.

Dawid spojrzał na Martynę. Martyna na Dawida. Oboje się zaśmiali.

– No chyba nie…

– Nudzi ci się, mamo?

– Może idź już spać, jutro też będziesz lepić pierogi – dodał Michał z kanapy, nie odrywając wzroku od telewizora.

Poczułam, jak coś we mnie przygasa. Odwróciłam się i poszłam do kuchni, w której pachniało lepiej niż w całym domu razem wziętym. I tylko tam czułam, że to wszystko ma jeszcze jakiś sens.

W przeddzień Wigilii wstałam o piątej. Za oknem było jeszcze ciemno, a na szybie osiadł szron, który rysował delikatne, białe wzory. Ubrałam się cicho, żeby nikogo nie obudzić, i zeszłam do kuchni. Tam czekało na mnie ciasto na makowiec, orzechy do posiekania, białka do ubicia. Zapaliłam lampki na choince. Niech choć one dadzą trochę ciepła. Piekarnik rozgrzewał się leniwie, a ja w tym czasie smarowałam mak masą z miodem i rodzynkami. Wszystko robiłam tak, jak robiła kiedyś mama. Wtedy były inne święta – pełne radości, krzyków dzieci, gwaru, nawet jeśli bywało skromnie. Teraz było inaczej. Cicho. Za cicho.

– Pachnie jak w cukierni – usłyszałam senny głos Martyny. Pojawiła się w kuchni w za dużym swetrze, z telefonem w dłoni.

– Upiekłam makowiec. Chcesz spróbować ciepłego kawałka?

Wzruszyła ramionami i sięgnęła po kromkę chleba.

– W sumie nie przepadam za makiem.

Nie mówiłam nic. Patrzyłam tylko, jak smaruje kromkę masłem i znika z kuchni bez słowa. Chwilę później pojawił się Michał.

– Musisz wszystko robić dziś rano? Obudziłaś mnie.

– Przepraszam. Chciałam, żeby było gotowe na czas.

– Przecież nikt cię o to nie prosił.

Zastygłam z nożem w ręce

Odłożyłam go i odwróciłam się do zlewu. Nagle poczułam, że powietrze w kuchni stało się lodowate, mimo że piekarnik huczał.

– Czy naprawdę nie możesz chociaż raz powiedzieć „fajnie, że się starasz”? – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

– Przecież to tylko jedzenie, nie życie – burknął i wyszedł.

Nie tylko jedzenie, pomyślałam. To moja miłość. Moja opowieść o was. Tylko że wy nie chcecie jej słuchać.

Wigilia. Stół wyglądał jak z katalogu. Biały obrus wyprasowany na kant, pod nim sianko, w środku świece i gałązki świerku. Każdy talerz ustawiony z zegarmistrzowską precyzją, obok serwetki złożone w choinki, a na środku półmiski – ryba po grecku, karp w galarecie, kapusta z grzybami, pierogi z kapustą i grzybami, krokiety, barszcz, kompot z suszu. Nawet kluski z makiem zrobiłam, choć nikt ich nigdy nie ruszał. Przez chwilę miałam nadzieję, że ktoś to zauważy. Że wejdą i się uśmiechną. Powiedzą coś miłego. Cokolwiek.

– Fajny stół – powiedziała szwagierka, rozglądając się. – A gdzie opłatek?

Podałam. Połamaliśmy się w milczeniu. Michał złożył mi życzenia przez zęby, dzieci mruknęły coś pod nosem. Goście usiedli. Zaczęło się jedzenie. Czekałam. Może ktoś zapyta, kto zrobił tę sałatkę. Może zauważą, że śledzie są w trzech wersjach. Może…

– Mama, nie ma keczupu? – zapytał Dawid, patrząc na rybę.

– Keczupu?

– No, do ryby, żeby zjadła się lepiej.

– Spróbuj bez.

Wzruszył ramionami i odłożył widelec.

– Kto robił tę kapustę? – zapytała teściowa, a ja aż się wyprostowałam.

– Ja – odpowiedziałam z dumą.

– Hm. Kiedyś robiłaś lepszą.

I znowu cisza

Przy stole słychać było tylko stukot sztućców i dźwięk smsów w telefonach dzieci. Michał coś przeglądał na komórce. Martyna rozmawiała z koleżanką przez messengera, trzymając telefon na kolanach. Brat rozlewał barszcz, chociaż nikogo już to nie obchodziło. Wyszłam do kuchni niby po sernik. I stanęłam tam na chwilę, trzymając się blatu. Czułam, jak łzy cisną mi się do oczu, ale nie chciałam ich puścić. Nie teraz. Nie w Wigilię. Wróciłam z ciastem. Podałam wszystkim. I znowu nic.

– To ten sernik pieczony, prawda? – zapytała siostra.

– Tak.

– Wiesz, kupny jest czasem lepszy. Przynajmniej nie taki suchy.

Wtedy zrozumiałam, że mogłabym tu postawić złoto i kawior, a i tak nic by to nie zmieniło. Bo nie chodziło o smak. Chodziło o to, że nie byli ciekawi mnie. Ani mojego wysiłku. Ani tego, co chciałam im przekazać.
Włożyłam najwięcej serca właśnie w uszka. Lepiłam je godzinami, nadziewałam grzybami, które wcześniej sama zbierałam i suszyłam. Miały być małe, równe, delikatne. Takie, jakie robiła babcia. Po raz pierwszy od lat postanowiłam, że zrobię je sama od początku do końca, bez kupowania gotowców.

– Barszczyk z uszkami, proszę się częstować – powiedziałam, stawiając wazę na stole.

Każdy nalał sobie po trochu, wyjął po dwa, może trzy uszka. Łyżki zaczęły stukać o talerze. Przez chwilę czekałam. Wystarczyło jedno zdanie: „Ale pyszne!”, „O, są z grzybami?”, „Wyszły ci jak u babci”.

Nic.

– Mamo, one są jakieś gorzkie czy mi się wydaje? – zapytał Dawid z grymasem na twarzy.

– Może to smak grzybów… leśnych. Inny niż sklepowe.

– To już wolę sklepowe – rzucił i odstawił talerz.

Martyna poszła w jego ślady. Teściowa zjadła tylko barszcz. Michał dolał sobie kompotu i nawet nie spojrzał w moją stronę. Zrobiło mi się słabo. Usiadłam ciężej na krześle, starając się oddychać spokojnie. Patrzyłam, jak moje ręcznie lepione uszka tkwią na talerzach, zostawione, zimne, samotne. Przez chwilę przestałam ich słuchać. Nie słyszałam rozmów, zgrzytania sztućców, dzwonków telefonów. Byłam w swojej głowie. W tej kuchni sprzed tygodnia, gdzie mieszałam farsz i wałkowałam ciasto, podśpiewując kolędy. Myślałam, że ten trud będzie czymś więcej niż tylko jedzeniem. Że przekażę im to, co czuję.

– Smakuje wam chociaż coś? – zapytałam, może zbyt ostro, ale nie wytrzymałam.

– No przecież jemy, nie? – rzucił Michał.

– Dziękujemy za kolację – dodała szybko szwagierka, jakby chciała zakończyć temat.

Wstałam od stołu

Poszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę i zaczęłam pakować jedzenie do pojemników. Uszka też. Szkoda, żeby się zmarnowały. Może ktoś kiedyś doceni. Może ja sama je kiedyś zjem, przy dźwięku kolęd, których nikt nie chciał włączyć. Kiedy goście wyszli, dzieci rozbiegły się do swoich pokoi, a Michał zaszył się z laptopem na kanapie, usiadłam w kuchni z kubkiem zimnego barszczu i kromką chleba. Wszystko było posprzątane, pojemniki poukładane w lodówce, naczynia pozmywane. I tylko ja siedziałam wśród resztek świąt, które nikt nie zapamięta. Wcześniej myślałam, że miłość można ugotować. Że jak się człowiek wystarczająco postara, nakarmi, nakryje, ugości, to dostanie coś w zamian. Może dobre słowo. Uśmiech. Proste „dziękuję”.

Tymczasem nie dostałam nic. Nic, poza ciszą i zmęczeniem. Tylko jedzenie, którego nikt nie docenił. Ani smaków, ani zapachów, ani historii, które w nie wplotłam. Jakby to wszystko było przezroczyste. Niewidzialne. Jak ja. Następnego dnia Michał zapytał, co na obiad.

– Mamy jeszcze dużo jedzenia po Wigilii – odpowiedziałam chłodno.

– To super – rzucił i poszedł w stronę lodówki.

Nie usiadłam z nimi do stołu. Poszłam na spacer. Potrzebowałam powietrza. Ciszy. Dystansu od tego, co miało być świętem, a wyszło… jak zawsze. Tylko że tym razem to zabolało bardziej. Bo się postarałam. Bo włożyłam w to serce. Zrozumiałam, że od teraz gotować będę inaczej. Nie przestanę – bo kocham. Ale będę gotować przede wszystkim dla siebie. Bo to, co dla mnie znaczyło miłość, dla innych było tylko obiadem. Wracając, wstąpiłam do piekarni. Kupiłam drożdżówkę z makiem. Usiadłam na ławce, zmarznięta, ale spokojniejsza. I zjadłam ją powoli. Najlepsza rzecz, jaką jadłam w te święta.

Smakowała tylko mi.

Alicja, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama