Reklama

Kiedy śmierć Piotra zapukała do naszego domu, wszystko przestało mieć znaczenie. Czas, który dotąd płynął nieubłaganie, jakby się zatrzymał, a ja utknęłam w tej jednej chwili – tej ostatniej, gdy jeszcze żył. Dom, który wspólnie budowaliśmy przez lata, stał się pustą przestrzenią. Każda ściana, każdy przedmiot przypominał mi o nim – o jego śmiechu, o tym, jak bawił się z Emilią w kalambury przy kuchennym stole, o jego ciepłym dotyku, gdy obejmował mnie wieczorami.

Reklama

Tęskniłam za mężem

Minął rok, a ja wciąż nie potrafiłam zacząć na nowo. Sąsiedzi przestali zaglądać, córka odwiedzała mnie coraz rzadziej, a ja sama unikałam rozmów i spojrzeń. Boże Narodzenie – to słowo brzmiało jak żart. Przecież to był jego czas. Piotr uwielbiał ubierać choinkę, wymyślać drobne prezenty, które zawsze skrywały w sobie coś śmiesznego albo wzruszającego. Teraz choinka leżała w pudełku na strychu, a ja nie potrafiłam zmusić się, by po nią sięgnąć.

Rano siadałam w fotelu przy oknie i patrzyłam na ogród. Ośnieżone drzewa wydawały się piękne, a jednocześnie martwe. Tak jak ja. Wieczorem otulałam się kocem i włączałam telewizor – nie słuchałam, co mówią, po prostu nie chciałam słyszeć własnych myśli. Wszyscy powtarzali, że czas leczy rany, ale ja wiedziałam, że to kłamstwo. Nie chciałam, żeby się zagoiły. Czułam, że ten ból był jedynym, co mi po nim zostało.

Tamtego roku Boże Narodzenie było tylko kalendarzową datą. Nie było kolęd, nie było stołu zastawionego pierogami ani karpiem. Nie chciałam się oszukiwać, że można świętować bez niego. Nie chciałam udawać.

Córka zaprosiła mnie na Święta

– Mamo, proszę, przyjedź do nas na Wigilię – powiedziała Emilia, stawiając na stole dwie filiżanki herbaty. Jej głos brzmiał łagodnie, ale w oczach widać było zmartwienie. – Nie wyobrażam sobie świąt bez ciebie.

Uniosłam filiżankę i przez chwilę gapiłam się na parującą herbatę, jakbym szukała w niej odpowiedzi.

– Emilo, kochanie, wiesz, że nie czuję się na siłach. Po prostu… nie mam ochoty – odpowiedziałam, starając się brzmieć spokojnie.

– Ale to przecież rodzina! Ja, Kamil… Nie będziesz sama – próbowała mnie przekonać, ściskając moją dłoń.

Westchnęłam ciężko i wysunęłam rękę spod jej dotyku.

– Nie zrozum mnie źle, ale te wszystkie świąteczne przygotowania, udawanie, że wszystko jest dobrze… To mnie przerasta. Potrzebuję ciszy – tłumaczyłam, czując, jak wzbiera we mnie złość na samą siebie za te słowa.

Emilia zmarszczyła brwi i odchyliła się na oparcie krzesła.

– Czy tata naprawdę chciałby, żebyś tak żyła? – zapytała cicho, a jej głos drżał.

Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Zamiast tego wstałam i ruszyłam do okna. Patrząc na śnieg, który miękko spadał na ulicę, powtarzałam w duchu, że to dla mnie najlepsze. Ale czy naprawdę w to wierzyłam?

Nie potrzebowałam towarzystwa

Marta, moja przyjaciółka, wpadła do mnie niespodziewanie, trzymając w rękach pudełko z makowcem.

– Wesołych świąt, Bożenka! – zawołała od progu, jakby jej entuzjazm mógł mnie zarazić.

– Marto, naprawdę nie trzeba było – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

– Co ty gadasz! Nie będziesz siedziała sama w święta, choćbyś miała mnie wyrzucić siłą – rzuciła z uśmiechem i rozsiadła się na kanapie.

Postawiłam przed nią filiżankę herbaty i usiadłam naprzeciwko.

– Jak się trzymasz? – zapytała łagodniej, biorąc łyk.

– Tak, jak widać – wzruszyłam ramionami.

– Wiem, że to trudne, ale przecież nie możesz zamknąć się w sobie na zawsze. Piotr by tego nie chciał – zaczęła, a ja poczułam, jak rośnie we mnie irytacja.

– Marto, proszę. Wszyscy próbują mi mówić, czego by chciał Piotr. Nikt z was nie wie, jak to jest. – Mój głos zabrzmiał ostrzej, niż zamierzałam.

Przyjaciółka spojrzała na mnie z troską, ale szybko zmieniła ton.

– W porządku. Nie zamierzam cię pouczać, ale wiesz, że drzwi u mnie są otwarte. Jakbyś jednak zmieniła zdanie, czekamy na ciebie. – Uśmiechnęła się smutno i wsunęła w moją dłoń karteczkę z adresem.

Po jej wyjściu długo wpatrywałam się w karteczkę. Złość powoli ustępowała, a zamiast niej pojawił się znajomy ciężar – tęsknota, której nie potrafiłam uciszyć.

Poszłam na cmentarz

Wigilia nadeszła szybciej, niż się spodziewałam. Wieczór był cichy, a śnieg bezgłośnie osiadał na dachach i gałęziach drzew. W domu panowała pustka – tylko delikatne światło lampki nocnej rozpraszało mrok w salonie.

Zapakowałam mały termos z herbatą, lampki choinkowe i zapalniczkę. Do torby wsunęłam również drobne pudełko – ostatni prezent, który kiedyś Piotr dla mnie przygotował, ale nigdy nie zdążył wręczyć. Wyszłam, zamykając drzwi za sobą z dziwnym uczuciem ulgi.

Cmentarz był niemal pusty. Widać było tylko kilka płomyków zniczy migoczących w ciemności. Gdy dotarłam do grobu Piotra, serce zabiło mi szybciej. Przez chwilę po prostu stałam, patrząc na wyryte na płycie litery.

Wesołych świąt, Piotrze – powiedziałam szeptem, siadając na ławce obok.

Rozwinęłam lampki i ostrożnie ułożyłam je na nagrobku, zapalając małe światełka. Wyglądały jak maleńkie gwiazdy rozświetlające ciemność. Pociągnęłam łyk herbaty, a w głowie zaczęły pojawiać się wspomnienia: nasze pierwsze święta, jego zwyczaj podkradania pierników, ciepło jego ramion, gdy rozpakowywaliśmy prezenty.

Na chwilę zamknęłam oczy. Śnieg cicho padał, a ja czułam, jak wszystko dookoła stapia się w jedną, kojącą ciszę.

Czułam obecność męża

Siedziałam na ławce przy grobie Piotra, wsłuchując się w ciszę, która zdawała się obejmować cały świat. Śnieg padał coraz gęściej, pokrywając wszystko wokół miękką bielą. Na nagrobku migotały lampki, rzucając delikatne, złote refleksy.

– Piotr, jak sobie radzisz tam, po drugiej stronie? – spytałam cicho, choć wiedziałam, że odpowiedź nie nadejdzie.

W myślach zobaczyłam jego twarz. Uśmiechał się, jakby siedział tuż obok, trzymając moją rękę. To był jego charakterystyczny uśmiech – taki, który zawsze potrafił mnie uspokoić.

– Emilia pytała o ciebie – powiedziałam, jakbym rzeczywiście rozmawiała z nim. – Martwi się o mnie. Pewnie ma rację. Ale jak mogę być cała, skoro ciebie nie ma?

Wpatrywałam się w światełka na grobie, pozwalając łzom płynąć swobodnie. Przez moment poczułam, jakby Piotr tu był, jakby pochylał się nade mną i szeptał: *„Dasz radę, Bożeno. Dasz radę”*.

Nie wiem, czy potrafię – wyszeptałam w odpowiedzi.

Świat wydawał się cichszy niż zwykle. Nagle podniosłam wzrok – śnieg spadał coraz szybciej, jakby wszystko wokół zanurzało się w spokoju. Wzięłam głęboki oddech, czując jednocześnie ból i niepokojące ukojenie.

Czas płynął, a ja wciąż trwałam przy grobie. Zniknęły słowa, zostały tylko wspomnienia i ta dziwna bliskość, która otulała mnie jak ciepły koc.

Wróciłam do domu

Śnieg padał coraz gęściej, a zimno zaczęło przenikać przez warstwy ubrań. W końcu poczułam, że moje palce zdrętwiały mimo rękawiczek.

Spojrzałam na lampki, które migotały na nagrobku. Zastanawiałam się, czy wystarczyły, by rozświetlić tę ciemność, czy raczej przypominały, jak kruche i ulotne jest światło w naszym życiu.

– Muszę już iść, Piotrze – powiedziałam cicho. – Jest za zimno, ale wiesz… dobrze było tu być. Z tobą.

Zebrałam termos i koc, starając się nie patrzeć zbyt długo na nagrobek, bo wiedziałam, że mogłabym zostać jeszcze godzinami. Czułam, że coś zostawiam, ale musiałam wrócić.

Droga do domu była cicha, otulona gęstym śniegiem. Gdy przekroczyłam próg, przywitał mnie chłód pustego mieszkania. Włączyłam światło w salonie i usiadłam w fotelu. Zamiast samotności, którą czułam przez ostatni rok, wypełniła mnie dziwna ulga. Jakbym wróciła z dalekiej podróży do miejsca, które nadal na mnie czeka.

Spojrzałam na półkę z ramką, w której było nasze wspólne zdjęcie. Wyciągnęłam rękę i delikatnie ją dotknęłam.

– Wesołych świąt, Piotrze – wyszeptałam.

Zamknęłam oczy, a cisza, która wypełniała dom, w końcu przestała mnie przerażać.

Reklama

Bożena, 57 lat

Reklama
Reklama
Reklama