Reklama

W tamtym roku grudzień był wyjątkowo zimny, a w naszym domu wyjątkowo napięty. Z każdej strony sypały się oczekiwania, pretensje i wieczne „musisz”. Musisz przyjść na wigilię, musisz upiec ciasto, musisz być uśmiechnięta, nawet jeśli padasz z nóg.

Od tygodni próbowaliśmy z mężem sprostać wszystkim, tylko nie sobie. Byliśmy jak dwa cienie, mijające się w drzwiach, obrzucające wzrokiem, z którego wyparowało ciepło. Gdy przyszedł dzień świąt, zamiast ubierać się odświętnie i biec do stołu, zrobiliśmy coś, co oburzyło całą rodzinę. Zostaliśmy w łóżku.

Telefon teściowej był jak rozkaz

– Tylko się nie spóźnijcie, słyszysz? I pamiętaj, żeby nie przynieść żadnych gotowców ze sklepu, zróbcie coś domowego – mówiła teściowa przez telefon, a ja kiwałam głową jak idiotka, choć wiedziałam, że mnie nie widzi.

– Tak, dobrze, oczywiście... – mruknęłam, kończąc rozmowę. Niemal od razu zaczęłam obierać buraki na barszcz.

Pachniało świętami, ale w mojej głowie wrzało. W garnku pyrkały grzyby, pierogi leżały gotowe do zamrożenia, a ja miałam ochotę rzucić tym wszystkim o ścianę. Michał nie pomagał. Siedział przy komputerze, wpatrzony w ekran, jakby próbował przetrwać do stycznia.

– Mógłbyś chociaż raz coś zrobić, zamiast uciekać w te swoje raporty – rzuciłam.

– A ty mogłabyś przestać się wydzierać – odpowiedział, nie odrywając wzroku od monitora.

– Wydzieram się? To niech święta urządzi twoja matka! – odcięłam się ostro i z hukiem odstawiłam garnek.

Cisza. W naszym domu była tylko cisza i obowiązki. Choinki jeszcze nie było, prezenty wciąż niekupione, a atmosfera przypominała pole bitwy, nie radosne oczekiwanie.

Wieczorem, gdy siedziałam przy stole z kubkiem zimnej herbaty i listą rzeczy do zrobienia, Michał usiadł obok. Nie powiedział nic. Po prostu dotknął mojej dłoni.

– Może w tym roku po prostu... nie pojedziemy? – szepnął.

Popatrzyłam na niego i przez chwilę chciałam zapytać, czy oszalał. A potem poczułam ulgę. Pierwszy raz od tygodni.

Coraz bliżej... katastrofy

Następnego dnia teściowa przysłała wiadomość o szóstej rano: „Pamiętajcie o śledziach w oleju! I o makowcu!”. Przewróciłam się na drugi bok, zignorowałam telefon, ale po chwili już siedziałam w kuchni, bo poczucie winy nie pozwalało mi spać. Michał też się zbudził, ale nie ruszył się z łóżka. Leżał z zamkniętymi oczami, jakby udawał, że go nie ma.

– Będziemy musieli jakoś to wszystko ogarnąć – powiedziałam do siebie, mieszając kapustę z grzybami.

Nie odpowiedział. Za to po chwili usłyszałam stłumiony dźwięk telefonu. Przyszła wiadomość z pracy.

– Jadą z tym jeszcze dziś. Mam to przygotować – rzucił obojętnym tonem.

– Czyli znowu święta w Excelu, świetnie – odparłam, czując, jak coś we mnie narasta.

Po południu pojechaliśmy po choinkę. Na zewnątrz było zimno, ale Michał miał rozpiętą kurtkę i minę, jakby właśnie wyszedł z wojskowego bunkra. Kiedy w sklepie powiedziałam, że może wybierzemy jodłę, prychnął:

– W zeszłym roku też była jodła i się obsypywała. Może w końcu posłuchasz kogoś innego.

– Jasne – rzuciłam krótko, a sprzedawca udawał, że nie słyszy.

Wracaliśmy w ciszy, każde z nosem w swoją stronę. Choinka jechała w bagażniku, a ja w głowie układałam scenariusze kłótni, które pewnie i tak się wydarzą.

Wieczorem Michał usiadł na łóżku, zapatrzony w jedno miejsce.

– A co by było... gdybyśmy po prostu nie zrobili nic? Nie pojechali, nie gotowali, nie udawali?

Najpierw był koc, potem decyzja

Położyłam bombkę z powrotem do pudełka. Nie dlatego, że była nieładna. Po prostu nagle wydała mi się zupełnie zbędna. Usiadłam obok Michała, wciąż w kurtce, z przemarzniętymi palcami.

Czy ty mówisz serio? – zapytałam cicho.

– Tak – odparł. – Nie chcę kolejnych świąt, które są tylko dla innych. Dla mamy, dla ciotek, dla sąsiadki, która zaraz zapyta, „czy już dzieci w drodze?”. A co z nami?

Popatrzyłam na niego i pierwszy raz od dawna zobaczyłam w jego oczach nie zmęczenie, nie złość, ale smutek.

Przez kilka minut siedzieliśmy w ciszy, dopóki nie wstałam i nie wyjęłam z szafy grubego koca. Bez słowa rozłożyłam go na łóżku, weszłam pod spód i spojrzałam na Michała.

– No to co? Zaczynamy nasze święta?

Uśmiechnął się. Rzadko to robił w ostatnich miesiącach.

Z kuchni pachniało kapustą, z telewizora cicho leciała jakaś reklama z dzwoneczkami. Na stole zostały ciastka, które miały być „na potem”. Wzięliśmy je ze sobą do łóżka. I herbatę. I siebie.

– Mamy wszystko, co najważniejsze – szepnął.

Przytaknęłam. Tylko że nie przewidzieliśmy jednego – że nasza decyzja wzbudzi taki gniew.

Wściekłość teściowej

Pierwszy telefon zadzwonił o dziewiątej. Potem o dziewiątej dziesięć. O dziewiątej piętnaście telefon dzwonił już bez przerwy.

Nie odbieraj – powiedział Michał, zakopując się głębiej pod kocem.

– To twoja matka – westchnęłam, spoglądając na migający ekran. – Jeszcze pomyśli, że coś się stało.

– W sumie... coś się stało. Po raz pierwszy w życiu powiedzieliśmy „nie”.

Zadzwoniła jeszcze szwagierka, potem ciotka. W końcu przyszedł SMS: „Jeśli nie przyjedziecie, to ja nie ręczę za siebie”. Po 30 minutach pukanie do drzwi.

Zerwaliśmy się oboje. Michał spojrzał na mnie i szepnął:

– To ona.

– Żartujesz?

Nie żartował.

Teściowa stała na klatce w płaszczu, z rozwianym szalem, jakby właśnie przyleciała na miotle. W ręce trzymała półmisek z rybą po grecku, a w oczach miała ogień piekielny.

Czy wyście powariowali?! Wigilia to się spędza z rodziną! Z rodziną, rozumiecie?! – krzyczała, nie przejmując się sąsiadami, którzy uchylali drzwi.

– My też jesteśmy rodziną – odparł Michał. – I właśnie z tą rodziną chcemy spędzić te święta. Z moją żoną. W spokoju.

– W łóżku?! – wrzasnęła tak, że aż echo zadudniło.

Zamknęliśmy drzwi. Nie wpuszczając jej do środka. Nie tłumacząc się. Po raz pierwszy.

Usiedliśmy znów na łóżku, trochę roztrzęsieni. W tle grały kolędy. Pachniały pomarańcze. I mimo wszystko – był spokój.

Zostaliśmy tylko my

Wieczorem przestaliśmy odbierać telefony. Ktoś jeszcze próbował – raz, drugi, trzeci. Potem nastała cisza. Święta bez ludzi, którzy nie rozumieją słowa „granice”, okazały się... cichsze. I lżejsze.

W salonie w końcu ubraliśmy choinkę. Bez planu. Michał założył bombki, które mu się najbardziej podobały – nawet te pokrzywione, które jego matka zwykle odrzucała, mówiąc: „te to na tył, gdzie nie widać”. Powiesiliśmy je z przodu.

Podkładkę pod garnek z reniferem wrzuciliśmy pod drzewko jak prezent. Zjadaliśmy śledzie w pidżamach. Piliśmy grzane wino, w którym pływały goździki i rozgrzewały nas lepiej niż wszystkie rozmowy o tym, „co tam u was”.

Chyba jestem szczęśliwa – powiedziałam niespodziewanie, patrząc, jak światełka na choince odbijają się w kubku z herbatą.

Michał podszedł i usiadł obok, opierając głowę o moje ramię.

– Bo w końcu nie jesteś dla wszystkich. Tylko dla siebie. I dla mnie.

I faktycznie – ten wieczór był nasz. Bez udawania. Bez duszenia się w za ciasnych sukienkach, bez siedzenia przy stole z osobami, które zadają pytania tylko po to, żeby później o tobie gadać. Zamiast tego – tylko my, koc, film, który widzieliśmy już trzy razy, i uścisk, który mówił więcej niż wszystkie kolędy razem wzięte. Na zewnątrz padał śnieg. W środku było ciepło. I lekko.

Czasem trzeba wszystko zawalić

Pierwszy dzień świąt spędziliśmy tak samo jak Wigilię – leniwie, cicho, razem. Michał zrobił śniadanie – jajka na miękko i grzanki. Potem czytaliśmy książki, leżeliśmy na kanapie, przytuleni. Telefon już nie dzwonił. Nikt nie próbował nas zmusić, żebyśmy „wrócili do porządku”. I to było najcenniejsze.

Drugiego dnia teściowa znów próbowała z nami rozmawiać, ale już spokojniej. Napisała wiadomość: „Jeśli tak wam było lepiej, to trudno. Ale mi przykro”. Michał odpisał krótko: „Nam też było przykro przez wiele lat. Teraz chcemy inaczej”. Nie napisała już nic.

Przez kolejne tygodnie nie było łatwo. Ktoś się obraził, ktoś przestał dzwonić, ktoś poprosił o wyjaśnienia. A my po raz pierwszy nie tłumaczyliśmy się z własnych potrzeb. Nasze małżeństwo, które przez ostatnie miesiące wyglądało jak zwiędły stroik świąteczny – nagle zaczęło żyć. Odbudowaliśmy coś. Może nie spektakularnie. Może nie wszystko naraz. Ale wystarczająco.

Zrozumiałam wtedy coś ważnego – święta to nie obowiązek. To nie dowód, że potrafisz ugotować dwanaście potraw albo wysiedzieć obok ludzi, którzy cię ranią. Święta to moment, kiedy masz prawo powiedzieć: „Nie dam rady. Chcę inaczej”.

I może ktoś cię za to przeklnie. Może cię obgada, odrzuci, posądzi o egoizm. Ale ty – będziesz czuć się lekko. I wolno. A może nawet... kochana. Bo najlepsze święta w moim życiu spędziłam nie przy stole. Tylko w łóżku. Z kimś, kto zrozumiał, że jestem ważna.

Renata, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama