Reklama

Mieszkałam sama w przestronnym, nieco już staroświeckim mieszkaniu w centrum miasta. Po śmierci męża, która wydarzyła się ponad trzydzieści lat temu, to właśnie ten adres stał się moim bastionem – miejscem, gdzie próbowałam odbudować życie i wychować syna. Adrian był moim światem. Wszystko, co robiłam – praca w szkole, dodatkowe korepetycje, nocne sprawdziany – robiłam z myślą o nim. Chciałam mu dać to, czego sama już nie miałam: stabilność, miłość, szansę.

Reklama

Z czasem jednak nasze relacje zaczęły się zmieniać. Adrian coraz bardziej gonił za statusem, pieniędzmi, wygodą. Coraz rzadziej dzwonił bez interesu. Kiedy już się pojawiał, to głównie z pytaniami o mieszkanie, testament, przyszłość. Coraz częściej zastanawiałam się, czy wychowałam syna – czy może inwestora. Testament miał być moim ostatnim darem. Nie podejrzewałam, że on zechce go zrealizować... za mojego życia.

Syn chciał przepisać moje mieszkanie

Adrian pojawił się niespodziewanie. Wszedł, jak zwykle, z telefonem przy uchu, ledwo rzucił mi całusa w powietrze.

– Mamo, cudownie wyglądasz! – powiedział, odkładając płaszcz. – Musimy pogadać. Mam dla ciebie super pomysł.

Przygotowałam herbatę, jak zwykle – z cytryną i miodem, bo twierdził, że tylko taka mu smakuje. Usiadł naprzeciwko, śmiesznie zacierając ręce.

– Pomyślałem... skoro i tak wszystko ma być kiedyś moje, to może uprościmy sprawę? Spiszemy testament na nowo. Przepiszesz mieszkanie teraz, a ja się nim zajmę – stwierdził z uśmiechem, jakby proponował wspólną wycieczkę, a nie oddanie mu dorobku całego życia.

– Co ty mówisz, Adrian? – zapytałam cicho. – To mój dom.

– Ale mamo, to tylko formalność. Przecież i tak wszystko zostanie dla mnie? A to mieszkanie… stoi i się marnuje. Mógłbym je wynająć, zainwestować. Ty mogłabyś się przeprowadzić do czegoś mniejszego, wygodniejszego.

– Nie chcę się przeprowadzać. Nie chcę niczego zmieniać. I nie chcę przepisywać ci mieszkania – odpowiedziałam spokojnie.

Wtedy jego twarz stężała.

– Dlaczego nie możesz mi oddać tego, co i tak moje?

Nie odpowiedziałam. Poczułam się jak coś, co się zużyło i powinno zostać przekazane dalej.

To nie miłość, to szantaż

Siedziałam przy oknie i gapiłam się na dachy kamienic. Adrian wyszedł, trzaskając drzwiami, jakby zostawiał za sobą kogoś nieistotnego. W głowie wciąż dźwięczały mi jego słowa: „To i tak będzie moje”. Pamiętam, jak kiedyś trzymałam go na rękach, kiedy gorączkował. Miał wtedy sześć lat i bał się wszystkiego – ciemności, grzmotów, nawet własnego cienia. A teraz?

Gdzie się podział mój synek? – szepnęłam do siebie.

Otworzyłam szufladę, wyjęłam stare zdjęcie. Ja z młodziutkim jeszcze Adim na plaży. Uśmiechnięty, ufny. Trzymał mnie za rękę, jakby nie chciał puścić. Zawsze był delikatny, wrażliwy. Kiedy to się zmieniło?

– Może wtedy, kiedy zaczął zarabiać więcej niż ja przez rok – powiedziałam na głos.

W drzwiach stanęła moja sąsiadka, Elżbieta.

– Wszystko w porządku? Słyszałam podniesione głosy.

– Adrian był... chciał, żebym oddała mu mieszkanie. Już teraz.

– O Boże... – zakryła usta dłonią. – I co mu powiedziałaś?

– Że nie. Ale nie jestem pewna, czy wytrzymam kolejne takie „odwiedziny”. Boję się, Ela. Nie jego – siebie. Że dam się złamać.

– Nie możesz. To nie miłość, tylko szantaż.

Wiedziałam, że miała rację. Ale gdzieś we mnie tliło się pytanie: czy to ja zawiodłam jako matka?

To była zdrada w biały dzień

Przyszedł znowu po kilku dniach. Tym razem z kwiatami – orchideą w plastikowej osłonce. Był uprzejmy, nawet aż nazbyt.

– Mamo, może zaczniemy od nowa? Nie chciałem cię zranić. Naprawdę. – Podał mi doniczkę i usiadł na kanapie. – Pogadamy? O życiu?

Parzyłam herbatę w kuchni, gdy zadzwonił jego telefon.

– Zaczekaj chwilkę, to ważne – rzucił i wyszedł do przedpokoju.

Po chwili usłyszałam głos ze źle ustawionego głośnika.

– No i jak? Udało się?

– Jeszcze nie. Ona się waha, ale zmięknie. Stara kobieta, boi się samotności. Wciskam jej, że to dla dobra rodziny. Będzie mój ten lokal. Spokojnie.

Serce mi stanęło. Przysiadłam na stołku, jakbym dostała w twarz. Zdrada brzmiała jak coś zupełnie zwyczajnego, wręcz logicznego. Weszłam do pokoju, powoli, ale stanowczo.

– Co to miało znaczyć, Adrian?

Zamarł.

– Mamo, to nie tak... Ja tylko...

– Czyli kłamałeś. Manipulujesz mną. Miałeś jakiś plan?

– Mamo, nie chciałem cię skrzywdzić. Tak się dziś załatwia rzeczy. Chciałem ci pomóc. Sobie też.

– Wynoś się.

– Mamo...

Wynoś się. Natychmiast.

Nie krzyczałam. Nie musiałam. Moje milczenie bolało go bardziej.

Byłam kobietą, która się ratuje

Była noc. Miasto spało, a ja siedziałam przy kuchennym stole z kieliszkiem nalewki wiśniowej. Tyle razy ratowała mnie w bezsenne noce. Tym razem nie pomagała. Zdjęcie Zbyszka, mojego męża, stało obok lusterka w srebrnej ramce. Uśmiechał się z niej młody chłopak z gęstymi włosami i oczami Adriana.

– Co byś zrobił, gdybyś tu był? – spytałam cicho. – Co byś powiedział?

Cisza.

Poznaliśmy się na studiach. On – nieśmiały inżynier z pasją do jazzu. Ja – studentka filologii, wiecznie z książką pod pachą. Pokochaliśmy się szybko. Za szybko, jak mówili inni. A potem był wypadek. Adrian miał dwa lata. I wtedy zostałam sama – z małym chłopcem i pustym mieszkaniem.

– Obiecałam ci, że wychowam go na porządnego człowieka. Że będziesz z niego dumny. A teraz? – głos mi się załamał.

Wstałam, otworzyłam szafkę i wyjęłam starą szkatułkę z pismami notarialnymi. Zerknęłam na testament. Adrian był jedynym spadkobiercą. Jeszcze.

– Już nie chcę czekać, aż się zmieni. Bo to może nigdy nie nastąpi. Może już taki jest.

Nalewka szczypała w gardło.

– Czas wybrać. Albo matka, która się poświęca. Albo kobieta, która się ratuje.

Wtedy pierwszy raz od tygodni zasnęłam – spokojnie.

Nie jestem bankomatem

Tydzień później siedziałam w kancelarii notarialnej. Kobieta za biurkiem miała łagodny głos i nie zadawała zbędnych pytań. Gdy zapytała, czy jestem pewna, skinęłam głową.

– Chcę, żeby cały mój majątek trafił po mojej śmierci do fundacji wspierającej edukację dzieci z biednych rodzin – powiedziałam stanowczo. – Tylko to. Żadnych wyjątków.

– Oczywiście. Dokument będzie gotowy do podpisu w kilka minut.

Po powrocie do domu napisałam list. Pisałam długo, starannie dobierając słowa. Nie chciałam zemsty. Chciałam zrozumienia – choćby po latach.

„Adrianie, wychowałam cię z miłości. Oddałam ci wszystko, co miałam – czas, uwagę, siły. Ale nie oddam ci siebie w całości, jeśli nie potrafisz mnie szanować. Nic ci nie zapiszę. Nie jestem bankomatem. Jestem człowiekiem. Twoją matką. Zdecydowałam inaczej. Wybaczam ci – ale nie nagradzam”.

Wsadziłam list do koperty, a następnego dnia wrzuciłam go do jego skrzynki. Wieczorem usiadłam przy oknie. Drżałam – nie z zimna, ale z emocji. Czułam, że coś się kończy. W pewnym momencie przyszedł SMS. Krótki.

„Twoja decyzja. Żegnaj”.

Tyle. Bez imienia, bez „mamo”. Siedziałam z telefonem w dłoni i patrzyłam na ekran, jakby tam miała się pojawić jeszcze jakaś iskierka, jakaś szansa na zrozumienie. Nie pojawiła się.

Ale nie płakałam.

Nie dałam się wykorzystać

Siedziałam na balkonie, opatulona kocem, z filiżanką czarnej kawy. Niebo było dziwnie spokojne, bezchmurne. Sąsiedzi zamiatali liście z chodnika, dzieciaki krzyczały gdzieś w oddali. Wszystko toczyło się dalej. A ja? Byłam sama. Po raz pierwszy tak naprawdę – nie w sensie fizycznym, ale wewnętrznym. Bez iluzji, bez oczekiwań, bez fałszywego „może jeszcze się zmieni”. Adrian się nie odezwał. Nie próbował wyjaśniać. Nie wrócił.

A ja nie czekałam.

Nie było we mnie euforii. Był smutek – głęboki, ciężki, ale uczciwy. Czułam się wolna. Po latach bycia „mamą” z obowiązku, z poczucia winy, z nadziei... zostałam tylko Teresą. Kobietą, która postawiła granicę. Może to właśnie był mój ostatni akt miłości – nie dać się wykorzystać. Pokazać, że uczucia mają wartość tylko wtedy, gdy są odwzajemnione szacunkiem. Spojrzałam na balkon po drugiej stronie podwórka. Siedziała tam Elżbieta. Uśmiechnęła się do mnie ciepło i pomachała. Odpowiedziałam uśmiechem.

To nie testament świadczy o miłości matki. Ale prawda. I odwaga, by kochać siebie na tyle, by się nie zatracić.

Teresa, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama