Reklama

Mieszkam w tej samej kamienicy od czterdziestu pięciu lat i zawsze uważałam się za szczęściarę. Mam dwoje dzieci – Anitę i Marka – i choć każde poszło w swoją stronę, to serce matki zawsze pozostaje przy nich. Nie mam wiele. Emeryturka taka sobie, ale starcza – jak się dobrze rozplanuje. Rano zawsze włączam radio, robię sobie kawę i siadam przy oknie. Widzę, jak świat się zmienia, a ja wciąż tu jestem. Niby to samotność, ale taka... znajoma, oswojona. Od lat wspieram Anitkę i Mareczka. Na początku drobne rzeczy – książki dla Marka na studia, kredyt Anity „na chwilę”. Potem już raty, czynsze, coś się zawsze znajdzie. Nie potrafię powiedzieć „nie”, bo... jak matka może odmówić dziecku?

Reklama

Moja sąsiadka to skarb

I wtedy pojawiła się Iga. Młoda, może dwadzieścia dwa lata, wprowadziła się do mieszkania po pani Wisi, co zmarła w maju. Uśmiechnięta, taka żywa. Studiuje pielęgniarstwo. Pierwszego dnia pomogła mi z siatkami – i jakoś tak zostało. Czasem wpadnie na chwilę, czasem zostawi kartkę w drzwiach z napisem „Miłego dnia, pani Zofio!”. Przynoszę jej zupę, czasem kawałek sernika. Lubię ją. I czuję, że ona mnie też.

– Dzień dobry, pani Zofio! – zawołała dziś z dołu, niosąc torbę pełną książek. – Ależ wieje, co?

– Dzień dobry, kochanie. Pogoda wariuje, jak moje kolana – zaśmiałam się i oparłam o poręcz. – Idziesz na uczelnię?

– Mam dziś ważny egzamin. Z leków. Trzymajcie za mnie kciuki, pani i pani roślinki!

– Oj, trzymamy, trzymamy! – odpowiedziałam z uśmiechem. – A na święta coś planujesz?

– Nie wiem... może pojadę do mamy, ale pewnie dyżury mi wcisną. A pani?

Wzruszyłam ramionami.

Dzieci pewnie będą zajęte. Ale coś tam ugotuję. Zawsze się coś wymyśli.

Zniknęła za drzwiami, a ja przez chwilę patrzyłam na schody. Niby taki zwyczajny dzień, a jednak... dzięki niej jakoś jaśniejszy.

Potrzebowałam pomocy

Zaczęło się od mrowienia w lewej ręce. Myślałam, że to zwykłe zdrętwienie – przespałam się źle albo za długo trzymałam rękę pod głową. Ale potem zakręciło mi się w głowie. Wszystko jakby przygasło. Pamiętam, że próbowałam się podnieść z fotela, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadłam. Zimna podłoga, smak kurzu i przerażenie. Potem już wszystko działo się szybko. Okazało się, że będę potrzebowała pomocy na co dzień. I tylko jedno w głowie – „czy to już tak będzie?”. Podobno miałam szczęście, że szybka reakcja na problem, że nie było gorzej. Ale ja nie czułam się szczęściarą. Czułam się... sama jak palec.

Po dwóch dniach mogłam zadzwonić. Wystukałam numer najpierw do Anity.

– Mamo? – jej głos był jak echo, gdzieś między rozmową z dzieckiem a stukaniem w klawiaturę. – Co się stało?

– Upadłam, podobno miałam szczęście, ale będę musiała iść na rehabilitację. I... no, trochę pieniędzy będzie trzeba.

– Mamo, ja teraz naprawdę nie mam jak. Kacper rośnie, wszystko drożeje, a my już z kredytem ledwo dajemy radę. Aż mi wstyd, że nie mogę ci pomóc, ale... serio nie dam rady.

– Rozumiem – powiedziałam cicho. – To tylko pomyślałam, że...

– Mamo, nie zostawiam cię. Ale teraz to po prostu nie ten moment. Zadzwonię później, dobra? Trzymaj się, kocham cię.

Potem był Marek.

– Cześć, Maruniu. Mama z tej strony. Potrzebuję pomocy... – opowiedziałam mu wszystko.

– Kurczę, mamuśka... ale pech. Słuchaj, trzymam kciuki, żeby szybko przeszło. Ale wiesz, ja też mam teraz pod górkę – końcówka semestru, muszę opłacić akademik i znowu mi się z robotą nie udało. A ta rehabilitacja, to serio prywatnie, nie ma jak na NFZ?

– Powiedzieli, że trzeba czekać pół roku. A ja... nie wiem, czy będę w stanie się sobą zająć.

– Kurde. No ale serio teraz nie mam skąd, mamuśka. Pogadam z kumpelą, może coś wymyślę, dobra?

– Jasne, synku. Dzięki, że chociaż odebrałeś.

Po tych rozmowach patrzyłam długo w sufit. I pierwszy raz pomyślałam, że może... jestem dla nich już tylko kosztem, obciążeniem. Zawsze byłam dla nich oparciem… A teraz? Jakby mnie nie było. Jakbym była ciężarem . Pomyślałam i poczułam, jak coś ściska mnie w środku.

Czułam się jakbym zniknęła

Wróciłam do mieszkania, najgorsze podobno minęło, ale mam na siebie bardzo uważać. Łatwo powiedzieć. Schody na drugie piętro pokonałam z ogromnym trudem. Klucze drżały mi w dłoni. W środku czekała cisza – ta straszna, domowa cisza, która zamiast uspokajać, wbija się w głowę jak stalowy gwóźdź. Woda w czajniku śmierdziała stęchlizną. W lodówce głównie światło. Nic poza resztką masła. Nie miałam siły myśleć o zakupach. Usiadłam w kuchni, gapiąc się w stół, aż usłyszałam dzwonek do drzwi.

– Pani Zofio? – głos Igi był jak plaster na skaleczonym sercu.

– O, Iga, moje dziecko, wejdź... – ledwo powstrzymałam łzy. – Wróciłam...

– Wiem. Strasznie się martwiłam. Mogę wejść?

Kiwnęłam głową. Weszła z torbą, z której unosił się zapach rosołu i świeżego chleba.

– Przyniosłam zupę. I trochę warzyw. I jogurtów. Wiem, że pani pewnie nie miała jak zrobić zakupów. I... tu mam kartkę z zaleceniami rehabilitacyjnymi. Wydrukowałam z neta. Moja koleżanka z roku pomaga starszym pacjentom. To się przyda.

– Iguś, ty to jesteś anioł, nie dziewczyna – szepnęłam, patrząc na nią z wdzięcznością, jakiej dawno nie czułam.

– Anioł nie, po prostu ktoś, kto ma oczy i serce. Siadamy?

Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Jadłam powoli, kęs po kęsie, a ona siedziała i opowiadała o uczelni, o praktykach. A potem zapadła cisza. Taka dobra cisza.

– Wiesz – odezwałam się nagle. – Jak Anita i Marek byli mali, to ja sobie myślałam, że na starość nie będę sama. Myślałam, że będą przy mnie. Że... zadzwonią, zapytają. A teraz czuję się, jakbym zniknęła.

– Niech pani tak nie mówi. Ma pani mnie. I ja zapytam. Zawsze – powiedziała spokojnie, ale jej oczy mówiły więcej niż słowa.

I nagle to zwykłe mieszkanie, ta ciasna kuchnia, ta pożywna i pyszna zupa – wszystko stało się jakimś ciepłym schronieniem. Może to nie miłość moich dzieci, ale... może właśnie to było mi teraz bardzo potrzebne.

Byłam zupełnie bezradna

Telefon zadzwonił w środę po południu. Długo się na niego patrzyłam, zanim odebrałam. Marek. Brzuch zwinęł mi się w supeł.

– Cześć, mamuśka! Jak się czujesz? – zagadał wesoło, jakbyśmy rozmawiali w kolejce po lody.

– Już lepiej. Rehabilitacja w domu idzie powoli, ale... jakoś daję radę – odpowiedziałam spokojnie, choć serce zaczęło mi walić. Czułam coś dziwnego. Tliło się już we mnie niewyraźne „ale”.

– No to super. Wiesz co... jest sprawa. Taka drobna. Wysiadła mi karta graficzna, a bez niej nie zrobię projektu końcowego. I... muszę oddać coś tam za akademik. Parę stówek tylko. Dasz radę?

Milczałam. W mojej głowie coś zgrzytnęło.

– Halo? Jesteś tam?

– Jestem. Tylko... – i wtedy poczułam, że coś się we mnie pęka. – Marek, wiesz, że upadłam i potrzebuję teraz zadbać o siebie, prawda?

– No tak. Ale przecież już lepiej, mówiłaś.

– Tak, lepiej. Ale to nie znaczy, że mogę wszystko jak dawniej. Ja... nie mam pieniędzy. I nawet gdybym miała... już nie chcę.

– Co? – usłyszałam, jak się prostuje. – Serio?

– Serio.

– No dobra. Nie wiedziałem, że jesteś na mnie zła – mruknął i się rozłączył.

Oparłam głowę o blat stołu. Łzy zaczęły kapać jedna po drugiej. Ale to nie były te dramatyczne, rozdzierające łzy. To były te ciche, bezradne łzy, kiedy człowiek już nie ma siły nawet krzyczeć.

Nie wiem, ile tak siedziałam, zanim drzwi się otworzyły. Iga weszła bez słowa – miała klucz, zostawiłam jej na wszelki wypadek.

– Pani Zofio? Bo nie odbierała pani... – i wtedy mnie zobaczyła.

– Przepraszam. Ja... – próbowałam się uśmiechnąć, ale głos mi się załamał.

Usiadła obok, wzięła mnie za rękę.

– Co się stało?

– Marek. Znowu prosił o pieniądze. A ja... powiedziałam, że nie. I teraz mam wyrzuty sumienia. Chociaż to ja powinnam mieć pretensje.

– Dlaczego to pani znosi? – spytała cicho, patrząc mi prosto w oczy.

Milczałam długo. W końcu powiedziałam:

– Nigdy nie chciałam być sama. Ale chyba jestem.

I wtedy Iga ścisnęła moją dłoń mocniej.

Nie jest pani sama. Ma pani mnie.

I chyba wtedy pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna – uwierzyłam.

Postawiłam się dzieciom

Napisałam do nich wiadomość. Krótką. Bez wyrzutów. Bez dramatów: „Dzieci, wiem, że macie swoje życie, swoje problemy. Ale ja też mam swoje granice. Nie mogę już Wam pomagać finansowo. Potrzebuję tych pieniędzy na leki, rehabilitację i trochę... na siebie”.

Przez kilka godzin nie było żadnej odpowiedzi. Potem zadzwoniła Anita.

– Mamo, co to za wiadomość?! – zaczęła od razu, tonem, który znałam aż za dobrze – jakbym była złą matką, bo powiedziałam „nie”.

– Dokładnie to, co napisałam. Nie mogę już wam pomagać.

– Po tylu latach?! Serio, teraz się obrażasz?

– Nie obrażam się. Po prostu zaczynam o siebie dbać – odpowiedziałam spokojnie. Tak spokojnie, że aż się sama sobie dziwiłam.

– Ale przecież zawsze mogłaś! Zawsze pomagałaś!

– No właśnie. Zawsze byłam. A kiedy ja potrzebowałam, to nie było was wcale.

– Mamo, teraz nie czas na sentymenty. Ja mam rodzinę, kredyt, dzieci!

– A ja mam tylko siebie. I Igę – dodałam, zanim się rozłączyłam.

Marek się nie odezwał. Ani słowa. Jakby go w ogóle nie było.

A ja? Poczułam ulgę. Pierwszy raz od lat nie czekałam na nic. Nie wypatrywałam wiadomości, przelewu, telefonu. Po prostu... żyłam.
Z Igą spędzałam coraz więcej czasu. Przynosiła ciasto, śmiałyśmy się z kiepskich telenowel, raz nawet piekłyśmy razem jabłecznik – mój przepis, jej energia.

– Trzeba będzie to powtórzyć – mruknęłam, wyciągając ciasto z piekarnika.

– Jasne. Ale następnym razem ja myję blachę!

– Tylko spróbuj się wywinąć – zaśmiałam się. I pomyślałam, że choć nie jestem już młoda, to nareszcie nie jestem już sama.

Nie byłam już sama

To zaczęło się od kaszlu. Takiego duszącego, mokrego, co nie chce puścić. Przez dwa dni udawałam, że nic się nie dzieje. Ale trzeciego nie mogłam już oddychać spokojnie. To były jakieś powikłania po zwykłej infekcji. Ale tym razem było inaczej... nie byłam sama.

Iga przyszła jeszcze tego samego dnia. Miała na sobie bluzę uczelni i torbę z książkami.

– Pani Zofio, jak się pani czuje?

– Jakby mnie tir potrącił i jeszcze cofnął – zażartowałam, ale głos mi się załamał.

– Przyniosłam pani herbatę w termosie i krzyżówki. A jutro mam tylko dwa wykłady, więc będę wcześniej.

– Nie musisz, dziecko. Naprawdę...

– Wiem, że nie muszę. Ale chcę – odpowiedziała, poprawiając mi poduszkę.

I wtedy znów poczułam to ciepło w środku. Iga nie jest moją córką, ani wnuczką, ale jest moją... przyjaciółką. Jej obecność, taka zwyczajna sprawia, że chce się żyć. To ktoś, kto naprawdę chce i umie być blisko. Nie z obowiązku. Z serca. I w tamtym momencie zrozumiałam – ona mnie naprawdę wybrała.

Czułam wewnętrzny spokój

W skrzynce na listy czekały dwa awiza i ulotki z Biedronki. A w telefonie... dwa SMS-y. Od Anity i Marka. Bardzo krótkie: „Podobno źle się czułaś. Mam nadzieję, że wszystko ok” i „Jak już będziesz miała siłę, to się odezwij”. Nic więcej. Weszłam do domu, usiadłam na łóżku, wzięłam głęboki oddech i... nie odpisałam. Nie ze złości. Czułam już wewnetrzny spokój. Przestałam czekać na coś, czego nie było. Zaczęłam patrzeć na to, co mam.

Iga przyszła wieczorem z kolacją – zupa krem z dyni i świeżuteńkie bułki.

– Jutro zostaję na nocnym dyżurze, ale zostawię pani termos z herbatą, zapiekankę z serem i numer do siebie, jakby coś.

– Ty jesteś lepsza niż opieka społeczna i złoty wnuk razem wzięci – zaśmiałam się.

– Bo jestem z wyboru. A nie z przydziału – odpowiedziała, mrugając do mnie.

Później, gdy już wyszła, zapaliłam małą lampkę, położyłam się pod kocem i pierwszy raz od miesięcy poczułam, że nie muszę być matką, żeby być kochaną. Że nie muszę niczego udowadniać, żeby ktoś mnie zauważył.

Nie każda matka ma dzieci. Ale każdy może znaleźć kogoś, kto go naprawdę pokocha.

Zofia, 73 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama