Reklama

Mieszkam sama, ale nie czuję się samotna. Codziennie parzę herbatę w tym samym imbryku, który dostałam na czterdzieste urodziny, podlewam storczyki i patrzę przez okno na klon, który posadził mój mąż – nieboszczyk – gdy urodził się nasz syn. Taki rytm mnie uspokaja. Nie potrzebuję wiele.

Nie od zawsze tak było. Kiedyś łudziłam się, że dzieci są na całe życie. Że jak człowiek poświęca młodość, zdrowie, nieprzespane noce i ostatni grosz, to potem będzie miał w kim oparcie. Naiwna byłam.

To milczenie powiedziało wszystko

– Mamo, musimy pogadać – zaczął Krzysztof, ledwo wszedł do kuchni. Nawet nie zdjął butów, tylko stanął w progu jak jakiś inspektor od mieszkań komunalnych.

– Właź, herbatę zrobiłam – powiedziałam spokojnie, jakby to była zwykła wizyta. Ale już wtedy czułam, że coś się kroi. On nigdy nie wpadał „tak po prostu”.

– Nie, nie siadam. Nie chcę długo siedzieć – odparł nerwowo, patrząc gdzieś w ścianę. – To znaczy... długo rozmawiać.

Usiadłam mimo wszystko.

– Mów – rzuciłam krótko. – Ale konkretnie.

– Ania… znaczy... moja żona… myśleliśmy ostatnio o twojej przyszłości – zaczął i już wiedziałam, że nie skończy się dobrze. – Bo wiesz… jesteś już starsza, sama w tym mieszkaniu…

– Mieszkanie mam duże. I całkiem wygodne – przerwałam mu. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz mi je zabrać?

Zarumienił się jak dzieciak przyłapany na ściąganiu.

– No wiesz… może nie „zabrać”… Po prostu... uważamy, że dom opieki to dobre miejsce dla ciebie. Tam masz ludzi, opiekę…

– A wy co? Chcecie się tu wprowadzić?

Zamilkł. I to milczenie powiedziało wszystko.

– Wiesz co, synku? – powiedziałam powoli, a głos miałam aż zbyt spokojny. – Nie przejmuj się moją przyszłością. Już o nią zadbałam.

– Co to znaczy? – zmarszczył brwi.

– Dowiesz się w swoim czasie – uśmiechnęłam się kwaśno. – A teraz zdejmij buty albo idź.

Miałam nadzieję na „przepraszam”

Nie pojawił się przez dwa tygodnie. Ani telefon, ani SMS, ani „mamo, żyjesz jeszcze?”. Miałam nadzieję, że się zastanowi, że może chociaż zadzwoni i powie „przepraszam”. Ale gdzie tam.

Za to któregoś dnia zapukał sąsiad – pan Staszek z naprzeciwka. Starszy wdowiec, ręce jak bochny chleba, bo całe życie pracował na kolei.

– Dzień dobry, pani Jadziu. Miałem zapytać, czy pani nie potrzeba czegoś ze sklepu. I… może herbatki?

– A w jakim celu ta herbatka, panie Staszku? – zapytałam z przekąsem, ale otworzyłam szerzej drzwi. – Coś pan taki elegancki dzisiaj?

– A bo, wie pani… Syn mój, ten z Gdyni, mówi, że to szkoda, że my starsi ludzie tak sami sobie siedzimy. No to pomyślałem, że może czas się zaprzyjaźnić.

Zrobiłam herbatę, wyłożyłam krakersy. Rozmawialiśmy o głupotach – o pogodzie, o serialach, o tym, że piekarz podniósł ceny chałki. Ale jak już wstał, żeby iść, zapytałam nagle:

– Panie Staszku, a co by pan zrobił, gdyby pana syn powiedział, żeby pan się wyniósł do domu opieki?

Zawahał się.

– Powiedziałbym mu, żeby się bujał.

– No widzi pan – uśmiechnęłam się. – To mamy podobne podejście.

Popatrzył na mnie z uwagą.

– Coś się stało?

– Syn chce moje mieszkanie. Bo „Ania jest w ciąży”, a „dziecko potrzebuje przestrzeni”. Wiesz pan, ja im przestrzeń zaraz pokażę.

– Pani Jadziu… a pani coś kombinuje, prawda?

Skinęłam głową.

– Kombinuję. I będzie się działo.

Notariusza aż zatkało

Następnego dnia poszłam do notariusza. Znałam go jeszcze z czasów, gdy mąż załatwiał sprawy spadkowe po swoich rodzicach. Młody wtedy był, trochę przestraszony, a teraz – siwiejący, ale z błyskiem w oku.

– Pani Jadwigo, dawno pani nie widziałem. Co panią sprowadza?

– Chciałabym sporządzić akt darowizny. Mieszkania – powiedziałam bez owijania. – Ale nie dla syna.

Uniósł brwi.

– Rozumiem. A dla kogo?

– Dla sąsiada. Pana Staszka.

Notariusz aż odsunął się od biurka.

– Sąsiada?

– Tak. Tego, co zawsze mi żarówki wymienia, śnieg odgarnia i przynosi pomidory z działki. Nie pyta, nie żąda. Po prostu jest.

– Rozumiem... – zaczął, marszcząc czoło. – Ale czy pani ma pewność? To poważna decyzja.

– A syn to co? W życiu nie przyniósł mi pomidorów.

Zanotował coś w swoim kalendarzu, po czym zapytał:

– A pani syn wie o tej decyzji?

– Nie, ale się dowie. Jak będzie musiał szukać dla mnie miejsca w domu opieki z Wi-Fi i basenem, to wtedy mu wszystko opowiem.

– Pani Jadwigo... – powiedział z westchnieniem, ale bez pouczania. – To się da zrobić. Ale proszę to jeszcze przemyśleć.

– Ja już dawno nie mam gdzie wracać – odparłam cicho. – On się ze mną pożegnał, kiedy spojrzał mi w oczy i poprosił o moje klucze.

„Mamo, co ty najlepszego zrobiłaś?!”

Oczywiście nie wytrzymał długo. Zadzwonił tydzień później.

– Mamo, możemy porozmawiać?

– Możemy – odpowiedziałam. – Ale ja już wszystko powiedziałam.

– Byłem… byłem może trochę ostry wtedy – zaczął, plącząc się jak uczniak. – Ania naciskała. Wiesz, jak to jest. Ciąża, nerwy, ciasno w mieszkaniu...

– A ty nie naciskałeś?

– Mamo, proszę cię… To nie tak. Chcieliśmy po prostu znaleźć najlepsze rozwiązanie.

– Dla kogo?

Zamilkł. W słuchawce przez chwilę było tylko ciche „eee…”

– Krzysztof – powiedziałam spokojnie. – Mieszkanie już nie jest moje.

– Co?! – krzyknął. – Jak to?

– Przepisałam je. Na sąsiada.

– Ty… żartujesz chyba.

– Nie żartuję. On jeden zapytał, czy mam co jeść. Ty pytałeś, czy mam gdzie umrzeć.

– Mamo, co ty najlepszego zrobiłaś?! – niemal wrzeszczał. – To jest nasze dziedzictwo! Mój spadek!

– A widzisz. Ja myślałam, że jestem twoją matką, a nie meblem do przejęcia po śmierci.

– I co, on teraz tu zamieszka?! Ten Staszek? Będzie cię niańczył?!

– Nie, synku. Mieszkanie zostaje moje do śmierci, mam to zabezpieczone. Ale akt notarialny jest jasny. Po mnie – przechodzi na niego. A ty, jak chcesz, możesz zadzwonić do ośrodka opieki i rezerwować sobie pokój. Bo tam pewnie cię też kiedyś wyślą.

Rozłączył się bez słowa. A ja po raz pierwszy od miesięcy odetchnęłam z ulgą.

Nic po jej błaganiach

Nie minęły dwa dni, a do drzwi zadzwoniła ona.

– Dzień dobry, mamo – powiedziała Ania z uśmiechem tak sztucznym, że aż mnie zemdliło. – Możemy porozmawiać?

Wpuściłam ją. W progu jeszcze spojrzała na mnie z tym swoim wyuczonym spojrzeniem z kursu „Jak być empatycznym?”.

– Kawy, herbaty? – zapytałam, siadając w fotelu.

Mamo, nie chcemy się kłócić. Krzysztof… no wiesz, on się trochę pogubił. My po prostu myśleliśmy, że będzie lepiej, jak…

– …jak mnie wyeksportujecie do miejsca z dostępem do windy i środków uspokajających?

– Mamo! Przestań, błagam. My chcieliśmy dobrze.

– Dla siebie.

– Dla wszystkich – poprawiła się szybko. – Po prostu myśleliśmy, że może u nas byłoby ci wygodniej, mielibyśmy cię na oku…

– Aha. Czyli ja bym miała ciasny pokój przy pralni, a wy przestronny salon z widokiem.

To niesprawiedliwe, co mówisz. Wiesz, ile to wszystko dla nas znaczy?

– Aniu – przerwałam jej. – Dla mnie też coś znaczy. To mieszkanie to całe moje życie. Twój mąż chodził tu boso, przewracał się na dywaniku i jadł pierwsze lody z mojej ręki. A teraz chce mnie z niego wykreślić.

Zamilkła. A potem cicho zapytała:

– I naprawdę… już nic się nie da zrobić?

– Wszystko już się stało. Przykro mi, że musiałaś się dowiedzieć w ten sposób. Ale ja mam dość bycia dodatkiem do czyichś planów.

Ania wstała. Na twarzy miała minę, jakby zjadła coś nieświeżego.

– W takim razie… do widzenia, mamo.

– Tak, do widzenia. Ale wiesz co? Tobie to jeszcze nie raz ktoś drzwi zatrzaśnie.

Trzeba mieć odwagę

Po ich wyjściu długo siedziałam w ciszy. Nawet zegar w kuchni tykał jakby ciszej, ostrożniej, żeby mi nie przeszkadzać. Zaparzyłam herbatę z lipy. Słodką, jak lubię. Patrzyłam przez okno na ten sam klon, co zawsze. Złoty, poszarpany przez wiatr, ale wciąż dumnie stojący.

Po południu zapukał pan Staszek.

– Pani Jadziu, przyniosłem ciasto. Upiekłem drożdżowe. Trochę krzywe, ale jadalne.

– Panie Staszku, tu już nie trzeba się tłumaczyć. U nas dom otwarty, ciasto każdej formy mile widziane.

Usiedliśmy w kuchni. Podałam dwie filiżanki, a on wyjął mały słoiczek domowego dżemu.

– A wie pani, co dziś mówiła sąsiadka spod trójki? Że podobno pani… przepisała mieszkanie. Ale nie synowi.

– Prawda – przyznałam spokojnie.

Pan Staszek podniósł filiżankę.

To za pani odwagę. I za to, że jeszcze nie wszystko stracone.

– Ma pan rację. Mieszkanie to tylko ściany. Ale ja w nim odzyskałam głos.

– I godność.

– Tak, panie Staszku. A syn? Cóż… będzie musiał nauczyć się, że nie wszystko w życiu dostaje się tylko dlatego, że się urodziło. A teraz niech pan je to ciasto. Bo drugi raz takiego nie upiecze pan już nigdy.

Uśmiechnęliśmy się oboje.

Jadwiga, 83 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama