„Syn miał mi za złe, że nie zaprosiłam jego narzeczonej na Boże Narodzenie. Przecież nawet nie są po ślubie”
„Nie jestem złośliwa, tylko praktyczna. Zresztą – co to za tradycja, żeby do wigilijnego stołu siadały osoby z przypadku? Jeszcze mi się ktoś popłacze przy opłatku albo, co gorsza, będzie miauczał nad kompotem, że u nich w domu się tego nie jada”.

- Redakcja
Niech sobie ludzie gadają, że świat się zmienia i że trzeba z duchem czasu, ale ja mam swoje zasady. I nie zamierzam ich łamać tylko dlatego, że młodzi teraz wszystko chcą robić „po swojemu”. No to niech robią – u siebie. Jak przyjeżdżają do mnie, to obowiązują moje reguły. Nie jestem przeciwna miłościom, flirtom, czy jak to się teraz mówi – „związkom partnerskim”. Niech się kochają i trzymają za ręce. Mam tylko jedno pytanie: skoro to taka poważna sprawa, to czemu nie wezmą ślubu? Tylko wszystko „na próbę”? A później przychodzi taki mój syn i robi wielkie oczy, że ja jego dziewczynę nie zaprosiłam na święta. Dziewczynę, z którą nawet obrączkami się nie wymienili!
Nie jestem złośliwa, tylko praktyczna. Zresztą – co to za tradycja, żeby do wigilijnego stołu siadały osoby z przypadku? Jeszcze mi się ktoś popłacze przy opłatku albo, co gorsza, będzie miauczał nad kompotem, że u nich w domu się tego nie jada. A ja wtedy miałabym udawać, że to normalne?
Powiedziałam prawdę
Wszystko zaczęło się pięć tygodni przed Wigilią. Usiadłam sobie spokojnie przy herbacie, z notatnikiem w dłoni, planując, co ugotuję, kogo posadzę gdzie przy stole, komu jakie pierogi, bo jedni wolą z kapustą, inni z grzybami, a jeszcze wnuczka nie zje niczego, co „zielone”. Zadzwonił telefon. Patrzę – syn.
– Cześć, mamo! – powiedział od razu z jakimś podejrzanym entuzjazmem.
– Cześć, co tam?
– Słuchaj… my z Justyną się zastanawialiśmy, czy nie przyjechać do ciebie na święta razem.
– Ale jak to „razem”? – uniosłam brwi.
– No… razem.
– Aha – odłożyłam długopis. – Czyli chcesz przywieźć swoją nową dziewczynę na Wigilię.
– No tak. Przecież to chyba nic dziwnego, mamo?
– Synu, to Wigilia. Dla rodziny. A Justyna... no cóż, nawet nie jesteście po ślubie.
– Jesteśmy razem od dwóch lat! – zaperzył się. – Co to ma do rzeczy?
– Wszystko ma do rzeczy. Rodzina to rodzina. A dziewczyna, która się może za pół roku rozmyśli, to nie rodzina. Przepraszam bardzo, ale ja mam swoje zasady.
– Czyli nie mogę jej przywieźć?
– Nie na Wigilię. Jak chcesz, zaproś ją do siebie. Nie mam nic przeciwko, żebyście razem byli. Tylko tu, przy stole, siadają bliscy. Nie znajome.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
Nie mogłam odpuścić
Myślałam, że to koniec sprawy, ale dwa dni później odebrałam telefon od córki.
– Mamo, co ty znowu narobiłaś? – zapytała bez przywitania.
– Nic nie narobiłam. Po prostu powiedziałam prawdę. Nie zapraszam cudzych dziewczyn na Wigilię.
– Ale to nie jest „cudza dziewczyna”. To partnerka Antka. Od dawna razem mieszkają.
– No to niech sobie mieszkają. Ja im tego nie zabraniam, ale do mojego domu przychodzą ludzie, których znam i którzy są rodziną.
– Ty naprawdę tego nie widzisz?
– Czego niby?
– Że on się stara, a ty robisz z siebie jakąś strażniczkę tradycji, jakbyśmy żyli w XIX wieku. Czasem trzeba trochę odpuścić.
– Odpuścić? A kto potem będzie słuchał marudzenia babci Stasi? Ja?
– Justyna nie gryzie.
– Nie jestem przeciwko niej. Po prostu... Wigilia to dla mnie za ważny dzień.
– Nie wszystko musi być po twojemu.
– A ja ci powiem, że czasem właśnie musi. Bo jak ja nie postawię granic, to już nikt nie będzie szanował mojej gościnności. Jeszcze mi z Wigilii zrobią domówkę!
Westchnęła tylko i rzuciła:
– Ty naprawdę kiedyś zostaniesz sama z tymi zasadami.
Nie chciałam jej u siebie w domu
Cisza po tej rozmowie trwała dobrych kilka dni. Aż tu nagle – dzwonek do drzwi. Patrzę przez wizjer – mój syn. Sam. Bez Justyny. Otworzyłam, nie kryjąc zdziwienia.
– Jednak sobie przypomniałeś, gdzie matka mieszka? – rzuciłam półżartem.
– Możemy pogadać? – mruknął.
Wszedł do środka, zdjął kurtkę, usiadł w kuchni, jakby chciał coś ważnego powiedzieć, ale nie wiedział jak.
– Słucham – postawiłam przed nim herbatę.
– Rozumiem, że masz swoje zasady. Naprawdę. Tylko Justyna poczuła się bardzo urażona.
– Urażona? Bo nie została zaproszona?
– Mamo, ona jest dla mnie ważna. A ty ją potraktowałaś jak… jak obcą babę z ulicy.
– A kim ona jest? Żoną? Matką twoich dzieci?
– Nie, ale…
– No właśnie. To dlaczego miałabym przyjmować ją na Wigilię? Jak kogoś z rodziny, skoro rodziną nie jest?
– Nie musisz być dla niej niemiła.
– A czy ja byłam niemiła? Powiedziałam tylko, że to nie jest dobry moment. Tylko tyle. Mam prawo ustalać, kogo chcę przy świątecznym stole. Tak samo, jak ty masz prawo nie zapraszać mnie.
– To nie to samo...
– Dla mnie właśnie tak. Nie robię przedstawienia. Robię Wigilię. I to nie jest dzień na eksperymenty towarzyskie.
Pokręcił głową. Wstał powoli i powiedział tylko:
– Nic nie zrozumiesz.
I wyszedł.
Usłyszałam tylko westchnienie
Do Wigilii zostało kilka dni. Niby wszystko szło jak zwykle – pierogi lepiłam, śledzie w oleju dochodziły, makowiec leżał w lodówce – ale jakoś tak ciężko na sercu miałam. Dzieci milczały, wnuki tylko dopytywały, czy wujek Antek przyjedzie. A ja co miałam powiedzieć? Że się obraził? W końcu zadzwoniłam do niego. Odebrał po kilku sygnałach.
– Halo?
– To ja. Mama.
– Wiem.
– Chciałam tylko wiedzieć… przyjedziesz w Wigilię?
– Sam? – zapytał krótko.
– Sam.
– Nie wiem. Justynce jest bardzo przykro. Mówi, że się nie spodziewała takiego traktowania.
– A ja się nie spodziewałam, że moje zdanie się już nic nie liczy.
– Nie o to chodzi.
– Popatrz na to inaczej. Czy ja ci kiedykolwiek czegoś zabraniałam? Że ona u ciebie mieszka, że ją kochasz – dobrze. Mam swoje zasady. Jedne jedyne, które mi zostały. I to, że ktoś się na mnie obrazi, nie zmieni faktu, że czuję, jak czuję.
– Czyli wszystko zostaje po staremu?
– Zostaje. Ja nie wykluczam jej na zawsze. Tylko święta to dla mnie coś innego. Coś, co się nie powtarza.
– Ona naprawdę chciała dobrze. Nawet upiekła makowiec.
– To niech ci go poda w pierwszy dzień świąt. W Wigilię makowiec robię ja.
Po chwili usłyszałam tylko westchnienie.
– Dobrze. Będę. Sam.
Zakończył rozmowę, a ja przez chwilę siedziałam w ciszy.
Głos mi się załamał
Wigilia przyszła szybko. W kuchni było gorąco od gotowania, z łazienki dochodziło buczenie suszarki, a dzieci biegały jak nakręcone. Było gwarno, było swojsko. Tylko Antka nie było. Wszyscy już przyszli, opłatki porozdzielane, sianko pod obrusem, zupa na stole – a on się nie pojawił.
– Mamo, może zadzwonić? – zapytała cicho córka, patrząc na mnie z troską.
– Nie. Jeśli ma przyjść, to przyjdzie. A jak nie, to jego wybór.
Udawałam spokój. Nawet rozlałam barszcz bez drżenia ręki. Jednak kiedy dzieci zaintonowały „Wśród nocnej ciszy”, prawie mi się głos załamał. I wtedy – dzwonek do drzwi. Otworzyłam. Stał w progu, z czerwonym nosem i paczką pod pachą. Sam.
– Spóźniłem się? – zapytał cicho.
– Barszcz jest jeszcze ciepły – odpowiedziałam i puściłam go do środka.
Wszyscy spojrzeli na niego z lekkim napięciem, ale córka zaraz wstała i podała mu talerz. Dzieci podbiegły z uśmiechami.
– Wujek! Gdzie byłeś?
– W pociągu, maluchy. Miał opóźnienie.
Usiadł przy stole. Przez chwilę jadł w ciszy, a potem sięgnął po paczkę i położył ją przede mną.
– To od Justyny. Makowiec. Powiedziała, że i tak upiekła. A ty lubisz z orzechami.
Byłam zdziwiona, ale rozpakowałam. Pachniał cudownie.
– Dobrze trafiła – mruknęłam.
Antek spojrzał na mnie uważnie.
– Może w przyszłym roku dasz jej szansę?
Popatrzyłam na niego długo, ale tylko skinęłam głową.
– Zobaczymy, synu. Wszystko w swoim czasie.
Obiecałam mu
Święta minęły spokojnie, bez fajerwerków, ale i bez dramatu. Antek był cichy, pomocny. Zjadł, pośmiał się z dzieciakami, pomógł wynosić talerze. A kiedy wychodził, przytulił mnie, tak naprawdę, pierwszy raz od dawna.
– Dziękuję, że mnie przyjęłaś – powiedział. – Wiem, że to nie było łatwe.
– Nie dramatyzuj – machnęłam ręką. – Zupa się nie wylała, pierogi nie przywarły, znaczy – nie było źle.
– A z Justyną… pomyślisz?
– Pomyślę – przyznałam. – Ale jak chcesz ją do mnie przyprowadzić, to niech to nie będzie z zaskoczenia. I nie na Wigilię.
– Obiecuję. Kawka bez opłatka.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. I wtedy poczułam, że może nie jestem taka sama, jak te wszystkie nowoczesne matki, co to witają każdą partnerkę syna jak przyszłą synową po pierwszej randce. Nie jestem też z kamienia. Każdy ma prawo do swoich granic. I każdy ma prawo do tego, by się ich czasem nauczyć przesuwać. Ja miałam swoje. On miał swoje. A teraz może nauczyliśmy się spotykać gdzieś pomiędzy. Nie jestem już taka młoda, żeby się zarzekać. I nie na tyle stara, żeby nie móc zmienić zdania.
Danuta, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że synowa to dar niebios. Zmieniłam zdanie, kiedy odkryłam, co wyprawiała, gdy ja wychodziłam na roraty”
- „Myślałam, że gorący romans z prezesem otworzy mi drzwi do awansu. Jego 1 zdanie uświadomiło mi, jak bardzo się myliłam”
- „Wychowywałem się bez ojca i nawet nie chciałem go znać. Prawda odnalazła się sama po pogrzebie mamy”