Reklama

Mam na imię Andrzej. Sześćdziesiąt lat stuknęło mi w zeszłym miesiącu. Całe życie harowałem fizycznie – najpierw w hucie, potem w budowlance, teraz dorabiam trochę przy ogrodach. Nie jestem z tych, co dużo mówią. Zawsze uważałem, że robotę trzeba robić, a nie o niej gadać. I że mężczyzna powinien być odpowiedzialny – za rodzinę, za dom, za siebie.

Reklama

Mam żonę, Teresę. Złota kobieta, choć czasem za miękka, za bardzo chce wszystkich ratować. I syna, Pawła. 32 lata. Zawsze był bystry, ale... rozpuszczony trochę. Myśmy z Teresą za bardzo chcieli mu ułatwić życie, może za bardzo chcieliśmy, żeby miał lepiej niż my. A on to brał jak coś oczywistego.

Rok temu rozstał się z dziewczyną, z którą mieszkał. Po dziesięciu latach. Wrócił do nas, z walizką, z oczami jak spodki. Nie musiałem pytać, wiedziałem, że coś się sypnęło.

– Chodź, synu, rozgość się – powiedziała Teresa, już szykowała pokój, pościel, obiad.

Ja tylko kiwnąłem głową. Nie chciałem nic mówić, chłopak był rozbity. Przez pierwsze dni w ogóle nie rozmawialiśmy – zamykał się w swoim dawnym pokoju, siedział przed komputerem, czasem wychodził tylko na papierosa.

Mijały tygodnie. Potem miesiące. A on nadal siedział. Nie szukał pracy. Nie wychodził. Nawet z nami nie rozmawiał.

– Teresa, on chyba powinien się w końcu wziąć za siebie – powiedziałem kiedyś, kiedy wróciłem z pracy i zobaczyłem, że znowu cały dzień przeleżał.

– Andrzej, daj mu czas... Przecież wiesz, jak ciężko to przeżywa. Dziesięć lat byli razem...

– Ale ile tego czasu jeszcze? Ja rozumiem, że mu ciężko. Ale to nie jest dziecko. Trzydziestka dawno stuknęła. Co, mamy go utrzymywać do emerytury?

– Jesteś bez serca – rzuciła i poszła do kuchni.

A ja zostałem sam w przedpokoju. Patrzyłem na te jego buty porozrzucane byle jak przy drzwiach i czułem, że moja cierpliwość się kończy.

Chciałem go jakoś zmotywować

Zebrałem się w sobie któregoś popołudnia. Teresa była u fryzjera, więc mieliśmy z synem chwilę sam na sam. Paweł siedział przy stole w kuchni, przed laptopem, z kubkiem kawy i bez życia w oczach.

– Paweł... – zacząłem, siadając naprzeciwko niego. – Mogę chwilę?

– Mhm – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

Myślałeś coś o robocie? O... przyszłości?

Spojrzał na mnie zrezygnowany, jakby pytał, po co mu to mówię.

– Tata, serio? Teraz?

– No bo... minęło już parę miesięcy, synu. Może czas by było jakoś... się ogarnąć?

– A ty wiesz, jak to jest, kiedy wszystko ci się wali?

– Wiem więcej, niż ci się wydaje – odpowiedziałem twardo. – Pracuję od szesnastego roku życia. Nie miałem luksusu, żeby leżeć i się zastanawiać.

– No właśnie – parsknął. – Może dlatego jesteś, jaki jesteś. Zatwardziały, bez empatii. Ja nie jestem tobą.

Zabolało. Jak cholera. Ale nie dałem po sobie poznać.

– Nie musisz być mną. Ale nie jesteś też dzieckiem. Masz trzydzieści dwa lata. Tu nie chodzi o to, że cię nie kocham. Chodzi o to, że zachowujesz się, jakby świat miał ci coś dać za darmo.

– Nie masz pojęcia, jak się czuję – rzucił i wstał gwałtownie. – Tylko żądasz. Zawsze tylko wymagasz. Nigdy nie pytasz, czy sobie radzę.

– A ty choć raz zapytałeś, jak my sobie radzimy? Z twoją bezczynnością pod naszym dachem?

Wyszedł bez słowa. Tylko krzesło zaskrzypiało.

Zostałem sam. Drżały mi ręce. Chciałem mu pomóc, ale wyszło, jakbym tylko atakował.

Powoli miałem tego dość

Było późne popołudnie. Wracałem z ogrodu sąsiadki, z narzędziami w ręku, cały ubłocony. W domu pachniało zupą, a z salonu dobiegał znajomy dźwięk telewizora. Paweł znów oglądał serial. Jak zwykle cały dzień na kanapie.

– Teresa, możemy porozmawiać? – spytałem, ściągając buty.

Spojrzała na mnie znad garnka.

– Znowu?

– Tak, znowu. Bo nic się nie zmienia. On się tu rozkłada jak mebel, a my mamy udawać, że wszystko gra?

Zamilkła, ale już widziałem w jej oczach obronę.

– On przeżywa, Andrzej. To nie jest łatwe.

– Przeżywa? Od roku? Ty widzisz, co się z nim dzieje? Nic nie robi! Nic! Jak długo mamy jeszcze udawać, że to normalne?

– Może potrzebuje czasu, może... może po prostu wsparcia, nie oceny!

– Ty go tak wychowałaś. Zawsze mu wszystko pod nos. Zamiast nauczyć go radzić sobie z życiem, to tylko go głaskałaś. I co? Teraz mamy dorosłego faceta, który nawet naczyń po sobie nie umyje!

– Ty nic nie rozumiesz! – krzyknęła, odwracając się gwałtownie. – Myślisz, że wszystko można załatwić krzykiem i dyscypliną? On nie jest tobą, Andrzej!

– I właśnie dlatego sobie nie radzi – odburknąłem. – Bo nie nauczył się walczyć, tylko chować głowę w piasek.

Przez chwilę była cisza. Potem usłyszałem kroki z salonu. Paweł. Musiał słyszeć wszystko. Spojrzał na nas tylko przez sekundę. Oczy miał puste. Wrócił na kanapę.

Ja wyszedłem na podwórko. Nie mogłem na niego patrzeć. I chyba... na siebie też nie.

Miarka się przebrała

To było w niedzielę. Obiad jak zawsze – rosół, kotlet, ziemniaki. Teresa starała się, żeby było „jak dawniej”. Ale w powietrzu wisiało coś ciężkiego.

– Podasz sól? – zapytał Paweł, nie patrząc na mnie.

– Sam sobie podaj – mruknąłem. – Ręce masz.

– Znowu zaczynasz? – burknął, odkładając widelec. – Serio, nie możesz się choć raz powstrzymać?

– A ty choć raz mógłbyś zrobić coś sam, zamiast czekać, aż matka ci wszystko przyniesie?

– No i po co? Po co ten teatr? Przecież wiem, że nie chcesz mnie tu – wstał, spojrzał mi prosto w oczy. – Od miesięcy czekasz, aż się wyniosę.

– Bo zachowujesz się jak pasożyt! Nie robisz nic. Żyjesz na nasz koszt. Ile jeszcze? Trzydzieści dwa lata, Paweł! Zero wstydu!

– Nie masz prawa tak mówić! – wrzasnął. – Myślisz, że ja się dobrze z tym czuję?! Że fajnie mi było wrócić do was jak ostatni przegryw?!

– To może wreszcie coś z tym zrób! Rusz się! Szukaj pracy, idź do ludzi! A nie gnijesz tu jak duch!

Paweł podszedł do swojego pokoju i zaczął się pakować. W milczeniu. Teresa wpadła do środka, łzy w oczach.

– Paweł, nie... Zostaw, nie teraz, porozmawiamy...

– Nie, mamo. Nie mogę tu zostać – powiedział, nie patrząc na nią. – On mnie nienawidzi.

– Nieprawda – rzuciłem, ale głos mi się załamał.

Drzwi trzasnęły, zanim zdążyłem coś jeszcze powiedzieć. Cisza została z nami. I ten cholerny talerz z niedokończonym obiadem.

Miałem swoje granice

Wieczorem siedziałem sam na tarasie. Papieros gasł mi w palcach. Teresa płakała w sypialni. Od powrotu Pawła nie widziałem jej w takim stanie. A ja? Udawałem twardego. Jak zawsze. Bo przecież „mężczyzna nie płacze”.

Ale w środku... w środku byłem pusty.

Zamknąłem oczy. W uszach wciąż miałem jego słowa: „On mnie nienawidzi.” Nie tak miało być. Nie chciałem go zranić. Chciałem tylko, żeby wziął odpowiedzialność. Żeby ruszył z miejsca. Ale może... może rzeczywiście byłem za ostry?

Wszedłem do domu. Teresa siedziała na brzegu łóżka, w rękach trzymała jego bluzę. Tę, którą zawsze zostawiał na krześle w kuchni. Teraz leżało tam puste oparcie.

– Teresa...

Nie spojrzała na mnie. Tylko cicho powiedziała:

– Mogłeś chociaż spróbować go zrozumieć.

Usiadłem obok niej, ale zostawiłem dystans.

– A on choć raz próbował zrozumieć mnie? Że ja też mam granice. Że nie chcę patrzeć, jak mój syn się marnuje... jakby przestało mu zależeć.

– Ale on był na dnie, Andrzej. A ty mu tylko dorzucałeś kamieni do plecaka.

Nie odpowiedziałem. Może miała rację. Może nie umiem być czułym ojcem. Może tylko umiem wymagać.

Patrzyliśmy razem w ciemność za oknem. I po raz pierwszy od dawna czułem, że naprawdę jesteśmy daleko od siebie. A między nami – echo trzaśnięcia drzwi, które nie chciało ucichnąć.

Tęskniliśmy za synem

Mijały tygodnie. Potem miesiące. Telefon milczał. Paweł zniknął, jakby wyparował. Nie pisał, nie dzwonił, nie dawał znaku życia.

Teresa próbowała kilka razy – SMS, wiadomość na Messengerze, potem nawet zadzwoniła. Bez skutku. Ostatnia wiadomość, którą wysłała, brzmiała: „Tęsknimy. Napisz, choć jedno słowo”. Pozostała bez odpowiedzi.

Ja... nie potrafiłem napisać. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo – z myślą, że może dziś się odezwie. Ale nie przyznawałem się do tego przed nikim. Nawet przed sobą.

Któregoś dnia spotkałem Staszka, starego kolegę z budowy. Poszliśmy na piwo do baru na rogu.

– Jak tam, Andrzej? Co u młodego?

Zawahałem się. Upiłem łyk.

– Nie odzywa się – burknąłem.

– Eh, co za pokolenie... My w ich wieku mieliśmy już dzieci i kredyt, a oni... seriale i wymówki.

– Ta... – przytaknąłem, ale bez przekonania.

Bo tak naprawdę nie chciałem go krytykować. Chciałem go zobaczyć. Usłyszeć jego głos. Nawet jakby miał znowu się wydzierać. Byle był.

W domu Teresa przestała pytać, czy dzwonił. Przestała wysyłać wiadomości. Tylko czasem patrzyła na jego pokój z tym samym bólem w oczach. A ja... wciąż miałem jego klucz w kieszeni. Nie wiem, po co. Może na wypadek, gdyby kiedyś... wrócił.

Ale drzwi do domu już dawno przestały skrzypieć. Nikt ich nie otwierał.

Andrzej, 60 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama