„Syn nie zawiózł mnie na cmentarz, chociaż mi obiecał. Wtedy zrozumiałam, że już nie mogę na niego liczyć”
„Ósma trzydzieści. Dziewiąta. Dziesiąta. O jedenastej już wiedziałam, że nie przyjedzie. Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie”.

- Redakcja
Siedziałam przy oknie z herbatą i patrzyłam, jak liście niespiesznie wirują po pustym chodniku. Był pierwszy listopada. Dzień, który dla mnie od lat znaczył więcej niż święta i urodziny razem wzięte. Tego dnia zawsze jeździłam na cmentarz. Z samego rana. Z torbą zniczy, chryzantemami i przemyśleniami, których nikomu nie mówiłam na głos. Cmentarz był dla mnie jak świątynia. I nie chodziło o same groby. Chodziło o pamięć.
Tydzień wcześniej Piotrek obiecał, że mnie zawiezie. Nawet się ucieszyłam, że sam o tym wspomniał. W myślach już układałam, co przyniosę na grób rodziców, a co na grób męża. Jednak minął poranek, minęło południe, a ja nadal siedziałam przy oknie. I tego dnia zrozumiałam coś, czego wolałam wcześniej nie widzieć.
Wzruszył mnie
– Wpadnę po ciebie pierwszego, dobra? – powiedział Piotrek, siadając przy moim kuchennym stole i sięgając po ciasteczko, jakby wcale nie miał czterdziestu pięciu lat, żony i dwóch synów, tylko znowu był moim małym chłopcem z nieodstającym uszkiem.
– To wspaniale. Rano? – upewniłam się, żeby nie było niedomówień.
– Tak, tak, rano. Najpóźniej o dziewiątej będziemy na cmentarzu. Tylko przypomnij mi dzień wcześniej, bo z moją głową…
– Przypomnę – zapewniłam i nawet się uśmiechnęłam.
Kiedy wyszedł, zostałam sama w mieszkaniu i od razu poczułam się jakby lżej. Wzruszenie? Może. A może to było po prostu to uczucie, że jednak komuś jeszcze zależy. Że ktoś mnie potrzebuje. Przez cały tydzień mówiłam sobie: nie zapomnij, przypomnij Piotrkowi. Tylko że nie zdążyłam. Bo dzień przed Wszystkimi Świętymi nie odebrał ode mnie telefonu. Pomyślałam, że pewnie jest zajęty. Wieczorem już nie dzwoniłam. Nie chciałam być tą upierdliwą staruszką, co nie ma co robić, więc męczy dziecko. A potem nadszedł poranek.
– No, Piotrek… – powiedziałam cicho do siebie, zerkając na zegarek.
Ósma trzydzieści. Dziewiąta. Dziesiąta. O jedenastej już wiedziałam, że nie przyjedzie. Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie.
Miałam tego po dziurki w nosie
– No i co, pojechałaś w końcu? – zapytała mnie Zosia późnym popołudniem.
– A niby czym miałam pojechać? Furmanką? – parsknęłam z przekąsem. – Syn się nie zjawił, a ja tramwajem ze zniczami i kwiatami nie będę latać, jakbym miała osiemnaście lat i biodra z gumy.
Zosia westchnęła.
– A mówił, że cię zawiezie…
– Mówić to on może wiele rzeczy. Jak był mały, mówił, że zostanie strażakiem i będzie mnie woził na wózku z syreną. – Uśmiechnęłam się, ale ten uśmiech był gorzki. – A teraz? Jak już nie musi, to nie istnieję.
– Może coś mu wypadło? Wiesz, praca, dzieci, żona…
– Wiem. Wiem to wszystko. I mam tego po dziurki w nosie. – Wstałam i podeszłam do kredensu, wyciągając małe pudełko z zapasowymi świeczkami. – Sama będę sobie je palić. W domu. Na stole. Zamiast na grobie. Może się dusza Jana jakoś odnajdzie.
Zamilkłyśmy obie. Zosia znała mnie zbyt długo, żeby pocieszać banałami. Po chwili odezwała się cicho:
– Zadzwonisz do niego?
– A po co? Nie jestem mu już potrzebna. I chyba pora to sobie uświadomić.
– No coś ty… – szepnęła Zosia. – Przesadzasz.
– Nie, pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że widzę rzeczy takimi, jakie są.
Byłam wściekła
Następnego dnia, jak tylko założyłam ciepły sweter i nalałam sobie kawy, telefon zadzwonił. Na wyświetlaczu – Piotrek. Westchnęłam, ale odebrałam.
– Cześć, mamo… – usłyszałam głos, który próbował brzmieć normalnie, jakby nic się nie stało.
– No cześć – odpowiedziałam chłodno, nie kryjąc się z tym.
– Słuchaj… Wiem, że miałem cię zawieźć… Wyszło, jak wyszło. Przepraszam.
– Wyszło? – powtórzyłam. – To nie jest ciasto z piekarnika, tylko ja. Matka. Obiecałeś. I tyle cię widziałam.
– Mamo, nie krzycz, proszę. Miałem rano awarię w pracy, musiałem jechać wcześniej, wszystko się posypało. A potem już nie wiedziałem, czy cię jeszcze zawieźć, czy jak...
– A nie mogłeś zadzwonić? Jedno głupie „nie dam rady”? – rzuciłam, czując, jak mnie krew zalewa.
– Masz rację – przyznał po chwili. – Przepraszam. Głupio mi. Naprawdę.
– Nie o to chodzi, że nie zawiozłeś. Chodzi o to, że nie pomyślałeś. Nie przyszło ci do głowy, żeby zadzwonić. Mogłam sobie siedzieć do wieczora z torebką w ręce. Co za różnica?
Zapanowała cisza.
– Może się zrehabilituję? Zawiozę cię w ten weekend? – zaproponował.
– Cmentarz to nie wycieczka na działkę. Nie rozumiesz tego i chyba nigdy nie zrozumiesz.
– Mamo, nie bądź taka…
– Jaka? Rozczarowana? Taka jestem.
I zanim zdążył coś odpowiedzieć, rozłączyłam się.
Było mi ciężko na sercu
Wieczorem zapukała sąsiadka z dołu – pani Halinka. Przyniosła domowe pierogi z kapustą.
– Żebyś nie myślała, że tylko ty masz rodzinę od święta – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Ja to już przestałam sobie robić nadzieję. Mówią, że będą, a potem dzwonią na pięć dwunasta, że jednak nie.
– Za to mnie zaskoczyła cisza – mruknęłam.
– Syn nie przyjechał?
– Miał przyjechać. Obiecał. – Wzruszyłam ramionami. – Tylko po co komu stara, bezużyteczna matka.
– Nie przesadzaj – Halinka usiadła przy stole, podciągnęła rękawy. – Wiesz, że on cię kocha. Tylko faceci... oni się tak nie przejmują.
– Może. Tylko Piotrek umie ze mną rozmawiać, jak potrzebuje przepis na ogórki, albo jak mu dzieci kaszlą. Ale tak, żeby po prostu zadzwonić i zapytać, jak się czuję, to już tego nie pamięta.
Halinka pokiwała głową.
– A próbowałaś mu to powiedzieć?
– Co mam mu powiedzieć?
– Powiedz mu, że cię boli. Czasem ludzie nie rozumieją, póki się ich nie stuknie w łeb słowem.
Popatrzyłam na Halinkę. Może miała rację.
Nic od niego nie chciałam
Zebrałam się w sobie dopiero dwa dni później. Wzięłam telefon do ręki, wahałam się jeszcze chwilę, ale w końcu nacisnęłam „Połącz”.
– Halo? – Piotrek odebrał niemal od razu, jakby czekał.
– To ja – powiedziałam. – Twoja matka.
Zaśmiał się cicho.
– Mamo, no bez przesady…
– Słuchaj, nie będę cię szantażować ani płakać. Tylko jedno ci powiem, bo może nie masz o tym pojęcia.
– Powiedz – odparł cicho.
– Jak się starzejesz… nie chodzi nawet o samotność. Chodzi o to, że zaczynasz sobie zdawać sprawę, że jesteś dla ludzi kulą u nogi. Niezauważalną. Że już nie jesteś częścią niczyich planów. Nawet tych głupich, na cmentarz.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Prawie się rozłączyłam, ale wtedy usłyszałam:
– Masz rację, mamo. Nie pomyślałem. Tak się ostatnio zapętliłem, że…
– Nie tłumacz się – przerwałam. – Nie chodzi o wyjaśnienia. Tylko żebyś kiedyś nie stanął nad moim grobem i nie mówił: „a mogłem częściej dzwonić”. Bo wtedy będzie już za późno. I ani telefon, ani kwiatki nie pomogą.
– Mamo… przepraszam – powiedział cicho. – Chcesz, żebym jutro przyjechał? Możemy pojechać razem, nawet jeśli po święcie.
Zawahałam się, ale potem odparłam spokojnie:
– Już nie trzeba. Już wiem, że i tak będę tam chodzić sama.
Wolę nie mieć złudzeń
Minął tydzień. Piotrek zadzwonił jeszcze dwa razy. Chciał przyjechać, zabrać mnie na kawę, pogadać. Odmówiłam.
– Mamo, przecież się martwię. Chcę być z tobą.
– Spóźniłeś się. Nie z terminem, nie z wizytą. Ze zrozumieniem. A ja już nie mam siły nikogo wychowywać – powiedziałam spokojnie.
Wolę nie mieć złudzeń, niż żyć w ciągłym zawieszeniu między nadzieją a rozczarowaniem. Może to twarde, może nieładne. Jednak starość to nie jest miękkie lądowanie. To często samotny spacer.
Włączyłam radio. Leciała jakaś stara piosenka z mojej młodości. Znowu usiadłam przy oknie. Listopadowy wiatr przeganiał liście po chodniku. Siedziałam i czułam spokój, zamiast bólu. Bo najpierw człowiek się złości. Potem jest mu przykro. A potem... potem przychodzi moment, kiedy po prostu przestaje czekać. I to, paradoksalnie, daje najwięcej ulgi.
Barbara, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kupiłam sukienkę w lumpeksie za 5 zł i wyglądałam w niej obłędnie. Teściowa momentalnie zaczęła węszyć podstęp”
- „Dawałam wnukom po 100 zł za odwiedziny i źle się to skończyło. Babcia na własne życzenie stała się bankomatem”
- „Z mężem żyjemy jak współlokatorzy. Mam w sobie ogień 30 lat, ale ten stary tetryk skutecznie go gasi”