„Syn poprosił mnie o to, żebym wyprowadziła się z miasta. Zgodziłam się. Zrozumiałam, że starych drzew się nie przesadza”
„Uczyłam syna, że marzenia trzeba spełniać. Ale nie kosztem innych. Tej lekcji chyba nie zapamiętał, bo przeprowadzka do jego domu, do której mnie namówił, nie wyszła mi na dobre”.
- Wanda, lat 68
Zawsze byłam dumna ze swojego syna, Olka. Świetnie radził sobie w szkole, śpiewająco przeszedł przez studia. Potem szybko znalazł dobrą pracę. Poznał tam bardzo miłą dziewczynę – Magdę. Zakochali się w sobie, wzięli ślub. Wkrótce na świecie pojawiły się ich dzieci, bliźniaki Franek i Kajtek. Gdy chłopcy poszli do gimnazjum syn i synowa wzięli kredyt w banku i kupili piękny, duży dom za miastem. Tuż pod lasem. Trochę mnie dziwiła ta decyzja, bo pożyczka była naprawdę pokaźna, a po przeprowadzce mieli do pracy prawie 40 kilometrów, a chłopcy 5 km do szkoły, ale co tam… Zawsze powtarzali, że życie w ciszy i spokoju jest ich największym marzeniem, że sobie poradzą. A ja sama kiedyś uczyłam Olka, że marzenia trzeba spełniać.
Nie mogłam wydusić z siebie słowa
Na początku wszystko wspaniale się układało. Olek i Magda świetnie zarabiali, stać ich było na spłatę kredytu, dostatnie życie. Ale dwa lata temu zaczęły się kłopoty. Nadszedł kryzys, w firmach zaczęły się redukcje, oszczędności. Najpierw stracił pracę syn, potem synowa. Na szczęście szybko znaleźli nowe zajęcia, jednak za dużo mniejsze pieniądze niż wcześniej. Już po miesiącu okazało się, że nie są w stanie spłacać wszystkich zobowiązań.
– Mamo, jest naprawdę źle. Jeżeli nam nie pomożesz, stracimy dom – usłyszałam któregoś dnia od Olka.
Przeraziłam się nie na żarty. Mój syn nie miał w zwyczaju biegać do mnie z każdym problemem. Skoro prosił o pomoc, to rzeczywiście jej potrzebował.
– Wiesz, że nie mam żadnych oszczędności. A moja emerytura, szkoda gadać… – rozłożyłam bezradnie ręce.
– Wiem, ale... mamy z Magdą taki pomysł… – zawahał się i zamilkł.
– No wyduś to wreszcie – zachęciłam go. – Jeśli tylko będę mogła, to pomogę!
– No dobrze… Pomyśleliśmy, że mogłabyś przeprowadzić się do nas. Wynajęlibyśmy wtedy twoje mieszkanie. Akurat byłoby na ratę kredytu – powiedział wreszcie.
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie nawet słowa.
– Zobaczysz, razem nam będzie o wiele łatwiej – przekonywał z coraz większym zapałem Olek, najwyraźniej ośmielony moim milczeniem. – No i nie będziesz już taka samotna. Sama mówiłaś, że po śmierci taty brakuje ci kogoś bliskiego. I narzekałaś, że za rzadko do ciebie przyjeżdżamy. Teraz miałabyś nas wszystkich na co dzień.
– Olek… – próbowałam mu przerwać, gdy odzyskałam wreszcie głos.
– Oj, wiem, co powiesz, że starych drzew się nie przesadza… Ale zawsze lubiłaś wyzwania. Może potraktujesz to w ten sposób? – spytał z nadzieją w głosie.
– Zastanowię się – odparłam ostrożnie.
Nie byłam w stanie podjąć od razu decyzji. Wizja, że miałabym porzucić swoje własne cztery kąty, przeraziła mnie.
– Tylko nie za długo. Jesteś naprawdę naszą ostatnią deską ratunku – powiedział, składając ręce w proszącym geście.
Przekonywałam samą siebie
W nocy nie zmrużyłam oka nawet przez minutę. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym, co zaproponował mi syn. Przeprowadzić się? Teraz? Na stare lata? Na samą myśl o tym dostawałam gęsiej skórki. Przeżyłam w naszej kamienicy na warszawskim Żoliborzu prawie 40 lat. Wszyscy się tu znaliśmy, wszystko o sobie wiedzieliśmy. Owszem, po śmierci męża czułam się trochę samotna, ale… Zawsze mogłam pogadać z sąsiadkami, umówić się z przyjaciółkami w ulubionej kawiarni, wysłuchać najnowszych plotek od listonosza. No i wszystko miałam pod nosem. Przychodnię, zaprzyjaźnione sklepy, kościół. Znałam każdą ulicę w okolicy, ławkę w pobliskim parku. A tam? Może było pięknie, cicho i spokojnie. Ale daleko. Bardzo daleko. Od przyjaciół, znajomych kątów…
Następnego dnia podzieliłam się swoimi wątpliwościami z synem. Przyznałam, że boję się zmian, że wolałabym zostać na starych śmieciach. Że u nich będę się czuła trochę obco. Mam przecież swoje przyzwyczajenia, potrzeby. Ale Olek tylko się roześmiał.
– Mamo, jak to obco! Jesteśmy twoją najbliższą rodziną! I nie przesadzaj, nie mieszkamy na końcu świata! Tam też są ludzie! Szybko znajdziesz nowych znajomych. A poza tym zawsze przecież będziesz mogła przyjechać do miasta. Jest busik, kolejka. Dojedziesz na miejsce raz-dwa. No i my będziemy cię wozić, gdzie zechcesz. Wystarczy, że powiesz – mówił.
Na wszystko miał gotowe argumenty. Bałam się, ale w końcu uległam. Doszłam do wniosku, że nie mogę być taką egoistką i myśleć tylko o sobie. I że mój zmarły mąż na pewno chciałby, żebym pomogła naszemu synowi. „Będę blisko dzieci, wnuków… Czy można chcieć czegoś więcej na starość” – przekonywałam samą siebie.
Dwa dni później powiedziałam synowi, że się zgadzam. Chyba się tego spodziewał, bo już następnego dnia przyprowadził chętnego na wynajęcie mieszkania. Mężczyzna nawet się nie targował.
– To bardzo dobre miejsce. Blisko do metra, centrum miasta, możemy podpisać umowę najmu nawet na kilka lat – powiedział.
– Zacznijmy na razie od roku. A potem zobaczymy – stwierdziłam.
Postanowiłam zostawić sobie otwartą furtkę. Tak na wszelki wypadek…
Czułam się coraz bardziej samotna
Dwa tygodnie później spakowałam swoje rzeczy, zapakowałam do klatki kota Bazylego i tuż po sylwestrze ubiegłego roku rozpoczęłam nowe życie na wsi. Początki były obiecujące. Syn dał mi do dyspozycji przestronny pokój z tarasem. Pomyślałam, że kiedy zrobi się ciepło, będę sobie na nim codziennie siadać.
Przez pierwszych kilka dni byłam zajęta rozpakowywaniem swoich rzeczy. Ustawiłam na półkach stare fotografie, łóżko przykryłam ulubionym pledem. Poczułam się prawie jak w domu. Tylko Bazyli nie mógł się jakoś zaadaptować. Stał się drażliwy, niespokojny. W starym mieszkaniu przez cały dzień wylegiwał się na parapecie i obserwował, co dzieje się za oknem. A tu nie mógł znaleźć sobie miejsca.
– Przyzwyczaisz się, kotku, oboje się przyzwyczaimy – mówiłam, głaszcząc go po grzbiecie.
Tylko przeraźliwie miauczał. Jakby chciał powiedzieć, że tęskni za domem. Nie przyzwyczailiśmy się. Ani on, ani ja. Im dłużej mieszkałam na wsi, tym coraz bardziej tęskniłam za dawnym życiem. Nie, żebym miała jakieś zatargi z synem i synową czy wnukami. Po prostu czułam się coraz bardziej samotna i niepotrzebna.
Olek i Magda wyjeżdżali z domu bladym świtem i wracali dopiero wieczorem. Bardzo zmęczeni. Bywało, że po przyjeździe prawie od razu kładli się do łóżka. Nie mieli czasu ani chęci na rozmowę. Chłopcy też gdzieś po szkole znikali. Mieli swoje sprawy, znajomych, jak to nastolatki. A nawet jak przychodzili wcześniej, zamykali się w swoich pokojach… U siebie już bym pobiegła do sąsiadki albo na zakupy do zaprzyjaźnionego sklepiku. A tu? Do najbliższego sklepu były trzy kilometry. Dla młodych może i miły spacerek. A ja już miałam swoje lata. Trudno mi było przejść taki kawał. A sąsiedzi? W okolicy nie było starszych ludzi. Wszystko młodzi. Tak jak Olek i Magda znikali na cały dzień. A potem zamykali się w swoich czterech ścianach.
Nie rozumieli, jakie to dla mnie ważne…
Starałam się nie narzekać. Za wszelką cenę próbowałam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Miałam jeszcze nadzieję, że się przystosuję. Gdy było ciepło, siadałam na tarasie lub szłam na spacer do pobliskiego lasu. Trochę czytałam, robiłam na drutach, oglądałam telewizję. W miarę możliwości sprzątałam, gotowałam. Czasem dzwoniłam do przyjaciółek. Z zazdrością słuchałam, jak opowiadają, że były poprzedniego dnia na kawie albo wybierają się na jakąś ciekawą wystawę.
– A co u ciebie? Jak tam życie na wsi? – pytały.
– Sielskie i anielskie – kłamałam.
Wstyd mi się było przyznać do tego, jak się czuję. Zwłaszcza że wszystkie mnie ostrzegały przed przeprowadzką i mówiły, że będę żałować swojej decyzji.
– Może przyjedziesz do miasta. Spotkamy się, poplotkujemy – proponowały.
– Na pewno! Wkrótce zadzwonię! – obiecywałam.
I na obietnicach się kończyło. Bo choć bardzo chciałam pojechać, to nie miałam jak. Z miasteczka jeździła kolejka do Warszawy, ale z domu do stacji trzeba było przejść aż pięć kilometrów. Dla mnie za daleko. Co trzy godziny kursował co prawda prywatny busik, jednak tylko w teorii. Często się psuł a w zimie zdarzało się, że w ogóle nie wyjeżdżał na trasę. Bo kierowca bał się, że utknie gdzieś po drodze. Aby się gdzieś ruszyć, musiałam prosić o podwiezienie syna lub synową. Niby drobiazg, ale… W tygodniu zwykle żadne z nich nie miało czasu. A w weekend? Załatwiali swoje sprawy, odwiedzali znajomych. Nie podobało mi się to. Przecież przed przeprowadzką obiecywali, że będą mnie wozić. Kiedy im o tym przypominałam, tylko wzdychali.
– Może jutro, mamo. Harujemy przez cały tydzień, chcemy w wolny dzień trochę odpocząć – mówili.
W rezultacie nigdy nie wiedziałam, kiedy zabiorą mnie na zakupy lub podwiozą do miasta. Uważali, że to tylko zachcianka staruszki. Nie rozumieli, jakie to dla mnie ważne…
Coraz częściej myślałam o tym, żeby wrócić do domu. Szybko jednak odpędzałam te myśli. Tłumaczyłam sobie, że nie mogę zawieść syna, że przecież liczy na te pieniądze z wynajmu. Ale wtedy stało się coś, co sprawiło, że zmieniłam zdanie.
Postanowiłam być nieugięta
Od rana czułam się bardzo źle. Było mi słabo, kręciło mi się w głowie.
– Może zawiózłbyś mnie do lekarza – poprosiłam syna.
– Spieszę się do pracy. Połóż się, na pewno poczujesz się lepiej – powiedział.
Synowa też wykręciła się brakiem czasu. Kiedy oboje wyszli, aż się popłakałam.
Czułam się bezradna i opuszczona!
– Bazyli, wracamy do domu – powiedziałam głośno do kota.
Po raz pierwszy od prawie roku się do mnie przytulił. I zaczął mruczeć… Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do najemcy mieszkania i wypowiedziałam mu umowę. A wieczorem powiedziałam o swoich zamiarach synowi i synowej. Nie mogli uwierzyć. Próbowali mnie błagać, żebym została, ale byłam nieugięta.
Od kilku dni jestem już u siebie. Nawet nie miałam czasu się rozpakować, bo ciągle ktoś do mnie wpada. A to sąsiadki, a to przyjaciółki. Moje życie wraca do normy. Wiem, że Olek i Magda są na mnie wściekli, ale mam nadzieję, że mnie zrozumieją. Jak nie teraz, to może gdy będą w moim wieku. Bo stare drzewa można czasem przesadzić. Ale gdy się to zrobi, trzeba o nie szczególnie troskliwie dbać.