Reklama

Kiedyś pieczenie na święta było dla mnie czystą radością. Nawet kiedy ręce bolały od ucierania serów na sernik, a kręgosłup błagał o litość po myciu okien, czułam satysfakcję. Bo wiedziałam, że to wszystko dla rodziny. Dla dzieci. W tym roku piekarnik chodził bez ustanku, ale coś się zmieniło. Mazurki wyszły idealne – kruche, nie za słodkie – a mimo to... moje serce było gorzkie.

Reklama

Nie zaprosiłam dla Mateusza na wielkanocne śniadanie. To nie było spontaniczne. Nie była to chwilowa złość. Ta decyzja dojrzewała we mnie od miesięcy. Pięć lat temu pożyczyliśmy mu dwadzieścia tysięcy złotych. Na lepszą pracę za granicą, na wynajem, na spokojną głowę. Wierzyłam, że to dla niego szansa. Wierzyłam, że wróci silniejszy, wdzięczny.

Zniknął. Najpierw dzwonił raz w tygodniu, potem raz w miesiącu, a w końcu... przestał w ogóle. Nie oddał ani złotówki. Nie zapytał nawet, czy czegoś nam nie brakuje. Wrócił dopiero po trzech latach – inny. Jakbyśmy byli dla niego tylko epizodem, przeszłością, z którą nie ma ochoty rozmawiać. Nie mam do niego żalu tylko o pieniądze. One mogłyby przepaść – gdyby był obecny. Gdyby zadzwonił do mnie w moje imieniny. Gdyby zapytał, czy potrzebuję pomocy przy zakupach, czy po prostu – czy żyję. Ale nie zapytał. Nigdy.

Nie napisałam mu o tym wprost. Po prostu nie zaprosiłam. Mąż nic nie powiedział, ale widział, że łzy w moich oczach, kiedy ustawiałam cztery talerze, a nie pięć. Wiedział, że jeśli teraz się ugniemy, to już nigdy nie będziemy mogli powiedzieć „dość”.

Narastał we mnie żal

Telefon zadzwonił, kiedy wyciągałam babkę z piekarnika. Odruchowo otarłam dłonie o fartuch, zanim spojrzałam na ekran. Mateusz. Zawahałam się. Mogłam nie odbierać. Ale zrobiłam to.

– Cześć, mamo – jego głos był spokojny, nawet miękki. – Słuchaj… chciałem zapytać, o której mamy się pojawić w niedzielę. Bo ja mogę przyjechać już w sobotę wieczorem.

Zamarłam. Tak po prostu? Jakbyśmy ostatni raz rozmawiali tydzień temu, a nie miesiące temu. Jakby... nic się nie wydarzyło.

– W tym roku... nie zapraszamy nikogo – powiedziałam chłodno, trzymając telefon mocno, żeby nie zadrżał mi głos.

– Co?

– Tak będzie lepiej – dodałam, nie dając mu przestrzeni na pytania.

To jakieś żarty? – jego głos stwardniał. – Wielkanoc bez rodziny?

– Rodzina… – powtórzyłam z goryczą. – Rodzina to nie tylko nazwisko. To obecność. I szacunek.

To przez te pieniądze? Serio? Nadal?

– Nie chodzi o pieniądze – skłamałam. – Chodzi o to, że nie potrafię już udawać, że wszystko jest dobrze. Bo nie jest.

– No pięknie. Nie odzywałem się wystarczająco często? Miałem swoje życie! Ale nie... ty wolisz się obrażać jak dziecko.

– A ty wolisz zapomnieć, że miałeś dom, który cię ratował, gdy nikt inny nie chciał. I nawet nie powiedziałeś „dziękuję”.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem tylko krótkie:

– Dobra, nieważne. Bawcie się dobrze.

Rozłączył się. Stałam z telefonem w ręku. Czułam, jak narasta we mnie żal. Nie wiem, czy bardziej bolało to, co powiedział – czy to, że może miał rację. Ale przecież... musiałam postawić granicę. Musiałam.

Zakręciło mi się w głowie

Zapach lukru i wanilii unosił się w kuchni, kiedy Kasia weszła z siatką w dłoni.

– Mazurek? – uśmiechnęła się, ale zaraz zmarszczyła brwi. – Co się stało? Masz oczy jak po płaczu.

– Nic – odpowiedziałam odruchowo. – Przesadziłam z cebulą przy śledziach.

Nie uwierzyła. Położyła siatkę na blacie, podwinęła rękawy i zaczęła rozpakowywać zakupy.

– Dzwonił? – zapytała cicho, nie podnosząc wzroku.

Westchnęłam.

– Tak. Pytał, kiedy ma przyjechać.

– I co mu powiedziałaś?

– Że w tym roku nie zapraszamy nikogo. Tak będzie lepiej.

Kasia przysiadła przy stole i przez chwilę mieszała palcem cukier puder w miseczce.

– Mamo, może trzeba to jakoś załagodzić... Przecież to święta.

Święta nie naprawiają pięciu lat ciszy – powiedziałam ostro. – Ani nie oddają dwudziestu tysięcy złotych.

– On sobie nie radzi, mamo – westchnęła. – Wiesz, że nie ma pracy od miesięcy? Dzwonił do mnie. Szukał noclegu, bo nie chce wracać do tej swojej nory. Nie miał do kogo iść.

Zakręciło mi się w głowie. Więc dzwonił. Do niej.

– A do mnie nie zadzwonił – odpowiedziałam. – I przez pięć lat nie znalazł ani złotówki na spłatę długu.

Córka podniosła wzrok. W jej oczach była mieszanina współczucia i złości.

– Nie chodzi o pieniądze. Tylko o to, że jesteś zraniona, a on nie wie, jak cię przeprosić. Może warto mu pomóc, zamiast zamykać drzwi?

Zaparło mi dech. Pomóc mu? Po tym wszystkim?

A kto pomoże mnie?

Zapadła cisza.

Tęskniłam

Wieczorem dom był cichy. Za cichy. Nawet zegar w kuchni tykał jakoś głośniej. Usiadłam z mężem przy herbacie.

– Nie myślałaś, żeby jednak... – zaczął ostrożnie Andrzej. – No wiesz... zaprosić go?

Spojrzałam na niego. Od lat był moim cichym wsparciem. Ale teraz? Teraz miałam wrażenie, że nic nie rozumie.

– Przez pięć lat nie potrafił zadzwonić na imieniny. Pięć lat – mówiłam cicho, a głos mi się łamał. – A teraz nagle przypomniał sobie, że istnieje?

Może właśnie dlatego. Może próbował. Tylko... nie wiedział jak.

– Nie wiedział jak?! – parsknęłam. – A jak wiedział, jak prosić nas o pieniądze? Jak płakał, że to ostatnia szansa, że jeśli mu nie pomożemy, wszystko przepadnie? Wtedy wiedział. Ale kiedy trzeba było zadzwonić, zapytać, jak się czujemy – to już nie umiał.

Andrzej milczał. Zawsze tak robił, gdy się z czymś nie zgadzał, ale nie chciał mnie ranić. Czasem to mnie irytowało jeszcze bardziej.

–Jestem matką. Ale ile można czekać? Ile można udawać, że nie widzi się, jak własne dziecko odwraca się plecami?

– Może Mateusz potrzebuje jeszcze czasu... – powiedział cicho.

– Czasu? On ma 28 lat! To nie chłopiec, to dorosły facet, który się od nas odciął. A teraz, kiedy jest mu źle, przypomniał sobie, gdzie się grzeje najlepiej.

Dopiłam herbatę, która dawno już wystygła. Popatrzyłam przez okno – ciemno, zimno. Czułam się jak to puste podwórko. Bez światła. Bez gości.

– Wiesz, co jest najgorsze? – szepnęłam po chwili. – Że tęsknię. Ale bardziej niż za nim, tęsknię za sobą. Za sobą, która kiedyś ufała.

Andrzej wyciągnął rękę i delikatnie położył ją na mojej. Nie mówił nic. Może i lepiej. Bo czasem nawet najcieplejsze słowa nie potrafią ogrzać serca, które zmarzło przez lata.

Nie wpuściłam go do domu

Było już po jedenastej, na stole stały talerze z żurkiem, biała kiełbasa pachniała jałowcem i majerankiem, a w tle cicho grała muzyka. Mąż nalewał wszystkim barszczu, gdy usłyszeliśmy dzwonek. Zamarłam. Wszyscy zamarliśmy.

– Otworzę – powiedział Andrzej, ale podniosłam rękę, by zatrzymać go w połowie kroku.

Wiedziałam, kto to. Czułam to, zanim jeszcze usłyszałam kroki na schodach. Otworzyłam drzwi.

– Przyszedłem, bo nie mogło mnie tu dzisiaj nie być – powiedział cicho. – Nieważne, że mnie nie zaprosiłaś. To są święta.

Patrzyłam na niego długo. Za długo.

Nie powinieneś był przychodzić – powiedziałam cicho.

– Wiem, że zawaliłem, ale…

Dzisiaj nie przyjmujemy gości – przerwałam mu.

– Przyniosłem mazurka – dodał głucho, jakby to miało cokolwiek naprawić.

– Dziękuję. Zostaw go na wycieraczce. I wróć, kiedy będziesz gotów nie tylko przynieść ciasto, ale też rozliczyć się z przeszłością.

Nie czekałam na jego reakcję. Zamknęłam drzwi. Kasia wstała. Była poruszona tą sytuacją. Mąż tylko spuścił wzrok. Wiedziałam, że mnie oceniają. Ale nikt nie rozumiał, ile mnie kosztowało wypowiedzenie tych słów. Stałam za firanką i patrzyłam, jak mój syn odchodzi. Nie było żadnych przeprosin, żadnych łez, żadnej patetycznej sceny. Po prostu przeszedł przez ulicę i zniknął za rogiem.

– Mamo... – Kasia podeszła, cicho.

Nie teraz – przerwałam jej, nie odwracając wzroku od szyby. – Proszę.

Nie płakałam. Jeszcze nie. Tylko wewnątrz coś się skręcało, jakby ktoś pomału wyciskał mi serce przez palce. Mój syn. Moje dziecko. Odeszło. A ja mu na to pozwoliłam.

Zofia, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama