„Syn wpadł w nałóg i nie chce się leczyć. Czuję, że zawiodłam jako matka i boję się, że kiedyś usłyszę, że nie żyje”
„Krzyknęłam przez drzwi, że miarka się przebrała, że nie chcę go widzieć na oczy, dopóki się nie opamięta, że czas najwyższy, żeby wybrał. Stałam przy oknie i patrzyłam, jak układa się na ławce pod domem. Myślałam, że mi serce pęknie”.
- Natalia, 50 lat
Żyję w ciągłym strachu od kilku lat. Boję się, że za chwilę ktoś zadzwoni lub przyjdzie i powie: przykro mi, ale pani syn nie żyje. Przedawkował. Kiedy więc nie ma go w domu i rozlega się dźwięk telefonu lub słyszę pukanie do drzwi, wpadam w panikę. Serce zaczyna mi walić jak oszalałe, cała drżę. Uspokajam się dopiero wtedy, gdy okazuje się, że chodzi o coś innego. Oddycham wtedy z ulgą, uśmiecham się do siebie. Kiedy jednak znów słyszę komórkę lub pukanie do drzwi, koszmar zaczyna się od nowa
Kamil jest moim jedynym synem. Długo na niego z Pawłem czekaliśmy, więc kiedy w końcu pojawił się na świecie, obiecaliśmy sobie, że damy mu wszystko, co najlepsze. I dotrzymywaliśmy słowa. A on nam się za tę miłość i troskę odwdzięczał. Dobrze się uczył, nie sprawiał żadnych kłopotów wychowawczych.
Poczuł, że wolno mu więcej
Nasi znajomi nieraz skarżyli się na swoje dzieci. Narzekali, że są krnąbrne, pyskują, palą. My mieliśmy w domu ideał. Byliśmy z siebie tacy dumni. Uważaliśmy, że świetnie zdaliśmy egzamin z rodzicielstwa. Problemy zaczęły się, kiedy syn poszedł do gimnazjum. Nie mam pojęcia, po co ktoś wymyślił tę szkołę. Jestem niemal pewna, że gdyby został jeszcze dwa lata w podstawówce, miałby czas dojrzeć, dorosnąć. A tu nagle powiedziano mu, że nie jest już dzieckiem, tylko młodzieżą. A więc kimś, komu wolno więcej. Uwierzył.
Ba, zachłysnął się tą „dorosłością”. Zaczęły się wagary, palenie papierosów i picie piwa. Byłam przerażona. Zastanawiałam się, czego jeszcze będzie chciał spróbować mój syn. Spanikowana skontaktowałam się ze specjalistą terapii uzależnień. Chciałam wiedzieć, jak mogę uchronić Kamila przed tym świństwem. Usłyszałam, że oboje z mężem musimy być blisko z synem. Rozmawiać z nim, wiedzieć, czym się interesuje, co lubi i jakie ma problemy. I podchodzić do nich ze zrozumieniem.
Mąż mnie zawiódł
Chciałam być blisko syna. Przysięgam. Ale w tym czasie zaczęło się sypać moje małżeństwo. Paweł coraz rzadziej bywał w domu i coraz bardziej się ode mnie oddalał. Czułam, że kogoś ma. Gdy pytałam, zaprzeczał, ale ja wiedziałam swoje. Nie było dnia, bym nie robiła mu wymówek. Bolało mnie, że mnie zdradza, że nie interesuje się naszym dzieckiem. Miałam nadzieję, że tak jak poradził mi terapeuta, razem zawalczymy o Kamila. Tymczasem mąż zawiódł na całej linii.
Zamiast próbować dotrzeć do syna, tylko na niego krzyczał i wydawał zakazy. Zabierał mu telefon komórkowy, odłączał internet, zabraniał mu wychodzić z domu. Próbowałam tłumaczyć mu, że to nie pomoże, ale nie słuchał. Wpadał w jeszcze większy szał. Wrzeszczał, że to moja wina, że Kamil tak się zmienił, że nie potrafię go dopilnować, zmusić do posłuszeństwa. Miałam dość tych oskarżeń, więc przestałam się kłócić z mężem. Czułam się skrzywdzona i rozżalona. Przecież kiedy nasze dziecko było dobre i grzeczne, dumnie wypinał pierś i wysłuchiwał pochwał. Gdy pojawiły się problemy, zrobił ze mnie kozła ofiarnego.
Z synem było coraz gorzej
Tak jak podejrzewałam, metody wychowawcze męża przyniosły odwrotny skutek do zamierzonego. Z Kamilem było coraz gorzej. Opuścił się w nauce, stał się pyskaty. I nic sobie nie robił z krzyków męża. Gdy ten się pieklił, śmiał mu się szyderczo w twarz i wybiegał z domu, nie bacząc na zakazy. Wracał po kilku godzinach. Na pytania, gdzie był, reagował agresją. Przeklinał, obrzucał nas wyzwiskami. Patrzyłam na jego wykrzywioną złością w twarz i nie mogłam uwierzyć, że to moje dziecko.
– Kamil, tak nie można… Pijesz jakieś świństwa, które cię trują… Zastanów się, synku – błagałam, gdy patrzył na mnie błędnym wzrokiem.
Ale moje prośby nic nie dawały. Czułam się tak zagubiona i bezsilna, że postanowiłam odpuścić. Może gdybym miała wsparcie Pawła, to bym się nie poddała. Ale mąż wyprowadził się z domu. Pogrążona w rozpaczy po rozpadzie małżeństwa przestałam zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół mnie. Nie obchodziło mnie, gdzie jest Kamil. A on coraz bardziej się zmieniał.
Zupełnie zaniedbał szkołę, więc nie zaliczył drugiej klasy. Ciągle domagał się pieniędzy. Na dyskotekę, randkę, nowe spodnie… Czułam, że kłamie, że to na alkohol, ale szybko odpędzałam tę myśl. Wierzyłam w każde jego słowo, bo prawda zbyt mnie przerażała. Nie miałam ochoty ani siły się z nią zmierzyć. Marzyłam tylko o tym, by problemy jakimś cudem zniknęły i w moim życiu zapanował spokój.
To mnie dobiło
Kiedy otrzeźwiałam? Dziesięć lat temu. Było upalne, letnie popołudnie. Wróciłam z pracy i poszłam do pokoju syna. Byłam przekonana, że jak zwykle go nie ma i trochę posprzątam. Ale tym razem był. Leżał na plecach, w pomiętej pościeli, w butach i brudnych spodniach. Wyglądało na to, że śpi. Podeszłam bliżej i wtedy dostrzegłam puste butelki. Ten widok dosłownie mnie sparaliżował. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się ruszyć. Potem wycofałam się cichutko i zamknęłam drzwi. Poszłam do salonu, usiadłam w fotelu i zaczęłam szlochać.
Łzy płynęły i płynęły, a ja nie mogłam ich powstrzymać. Płakałam nad synem, płakałam nad sobą. Zastanawiałam się jak mogłam pozwolić swojemu dziecku pogrążyć się w nałogu. Dlaczego się poddałam, nie walczyłam? Dlaczego nie skłoniłam męża, by mnie w tym wspierał? Im dłużej nad tym myślałam, tym większe wyrzuty sumienia mnie ogarniały. Byłam tak przybita, że nawet nie zauważyłam, że do pokoju wszedł syn. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy usiadł na poręczy fotela i objął mnie ramieniem. Byłam zaskoczona, bo spodziewałam się kolejnego wybuchu agresji.
– Już nie śpisz? – szybko otarłam łzy.
– Nie… Jest coś do jedzenia? Jestem głodny jak wilk – odparł cicho.
– Zaraz zrobię ci kolację. Ale czy najpierw mogę cię o coś zapytać?
– Możesz – skinął głową.
Nabrałam powietrza w płuca.
– Masz problem z... alkoholem? – spojrzałam na niego.
Myślałam, że zacznie mnie wyzywać od najgorszych, że go podejrzewam o takie rzeczy. Ale znowu mnie zaskoczył.
– Tak, mamo. I bardzo chcę przestać. Pomóż mi – wykrztusił i spojrzał na mnie błagalnie.
– Pomogę. Jeszcze dziś znajdę ci ośrodek. Pójdziesz na terapię. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – przytuliłam go.
To był pierwszy z kilku zaledwie razy, kiedy w tej jego chorobie rozmawiał ze mną jak z człowiekiem, matką. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałam, jaki horror mnie czeka.
Coraz częściej się go bałam
Kamil błyskawicznie zapomniał o tym, że prosił mnie o pomoc w zerwaniu z nałogiem. Wyszedł z domu jeszcze tego samego dnia, od razu po kolacji. Z moim pierścionkiem zaręczynowym w kieszeni. Wymienił go na kasę, bo gdy po kilku godzinach wrócił do domu, prawie nie było z nim kontaktu. Znów płakałam i pytałam, dlaczego mi to zrobił. Wzruszył tylko ramionami i uwalił się na łóżku.
Przez następne miesiące wyniósł z domu wszystkie cenne rzeczy. A jak takie się skończyły, próbował spieniężyć, co mu wpadło pod rękę. Nawet moje ubrania. Gdy próbowałam go powstrzymać, wpadał w szał. Wrzeszczał, że gdybym dawała mu więcej pieniędzy, toby nie musiał tego robić, że jak nie zorganizuję kasy, to pożałuję. Bałam się, że mnie pobije.
Nieraz uciekałam do sąsiadki, by przeczekać, aż szał minie. Namawiała mnie wtedy, bym zadzwoniła na policję, ale nie chciałam. Nie potrafiłam donieść na swoje dziecko. Ciągle wierzyłam, że Kamil się opamięta i zdecyduje na terapię. Nawet ośrodek mu znalazłam. Ale na samo słowo „terapia” dostawał białej gorączki. Dzwoniłam do byłego już wtedy męża, by pomógł mi jakoś wpłynąć na Kamila. Odmówił. Usłyszałam tylko, że jak już zdołam go przekonać do leczenia, to może zapłacić za ośrodek. Nawet prywatny. Z bezsilności i złości chciało mi się wyć. Przypomniało mi się, jak się cieszył, gdy syn pojawił się na świecie. A teraz postawił na nim krzyżyk…
Mimo to tym razem nie zamierzałam się poddawać. Biegałam od terapeuty do terapeuty, chodziłam na spotkania grup wsparcia, żebrałam o pomoc. Wszędzie słyszałam, że Kamil ma szansę wyjść z nałogu tylko wtedy, gdy sam będzie tego chciał. Tymczasem on konsekwentnie odmawiał leczenia. Błagałam, prosiłam, groziłam. W końcu siłą zawiozłam go do ośrodka. Wtedy nie miał jeszcze szesnastu lat i mogłam decydować za niego. Uciekł po kilku godzinach i zniknął na dwa tygodnie. Nie muszę chyba mówić, co przez ten czas przeżywałam.
Próbowałam różnych metod
Jedna pani psycholog poradziła mi, żebym wymieniła zamki i nie wpuszczała go do mieszkania. Bo póki nie jest na dnie, ma bezpieczną przystań i opiekę, to nie ma motywacji, żeby się postarać. Zrobiłam, jak kazała. Była jesień, deszczowa i zimna, kiedy wrócił nad ranem zapity. Nie otworzyłam. Krzyknęłam przez drzwi, że miarka się przebrała, że nie chcę go widzieć na oczy, dopóki się nie opamięta, że czas najwyższy, żeby wybrał.
Stałam przy oknie i patrzyłam, jak układa się na ławce pod domem. Myślałam, że mi serce pęknie. Wiedziałam, że mu zimno, że nie ma gdzie iść, co jeść. Wpuściłam go. Potem próbowałam tej metody jeszcze wielokrotnie i za każdym razem w końcu wołałam go do domu. Nie potrafiłam postąpić inaczej.
Zgodził się na leczenie, a potem uciekł
Któregoś razu wypił za dużo. Lekarze ledwie go odratowali. Przeraził się wtedy nie na żarty.
– Mamo, nie chcę jeszcze umierać… Chcę żyć… Pomożesz mi? – wykrztusił, gdy przybiegłam do szpitala.
– Pomogę i będę cię wspierać. Ze wszystkich sił. Ale najpierw podpisz zgodę na leczenie – podsunęłam mu pod nos papiery.
Podpisał bez słowa sprzeciwu.
– Wiedziałam, że w końcu zmądrzejesz… Doczekałam się… – przytuliłam go.
W tamtej chwili byłam pełna nadziei. Naprawdę wierzyłam, że mój syn chce wyjść z nałogu, że wreszcie nastąpił przełom.. Ale on szybko wycofał zgodę. Nie pomogły błagania, rozmowy z lekarzami. Gdy wypuścili go ze szpitala, pojechał natychmiast do znajomych. Wołałam za nim, ale nawet się nie obejrzał. Wrócił do domu następnego dnia, oczywiście pijany. Potem przerabialiśmy to jeszcze wiele razy. Raz nawet dotarł do ośrodka. Uciekł po dwóch tygodniach. Stwierdził, że nie mógł wytrzymać, że tam jest strasznie.
Nie wiem, ile czasu mu zostało
Czekam na tę jego gotowość do dziś. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam to wszystko. Jestem kłębkiem nerwów. Postarzałam się. Mam pięćdziesiąt lat, a wyglądam na więcej. Moje koleżanki z pracy chwalą się swoimi dziećmi. Opowiadają, jak to kończą studia, robią kariery, zakochują się, planują ślub. Ja milczę, bo nie mam o czym opowiadać.
Gdy myślę o swoim dziecku, w głowie pojawia mi się tylko jedno pytanie: ile życia mu jeszcze zostało? W grupie wsparcia ciągle słyszę, że nie mogę tracić nadziei, ale iskierka jest coraz słabsza. Wyobraźnia podpowiada mi już tylko czarne scenariusze. Dlatego gdy nie ma go w domu, drżę na każdy dźwięk telefonu, każde pukanie do drzwi…