Reklama

Kiedy byłem małym chłopcem, mama często posyłała mnie do babci, żebym zaniósł jej jedzenie. Raz była to zupa w słoiku, innym razem ziemniaki z kotletem i mizerią, rozłożone w trzech metalowych miskach, które niegdyś łączyło się na jednym pałąku. Potem jeszcze przykrywka i nosiłki lub trojaki, jak je nazywano, były gotowe do drogi. Babcia mieszkała w kamienicy przecznicę dalej. Wystarczyło zatem, że przebiegłem między blokami dwieście metrów.

Reklama

Już byłem pod jej oknami

Pamiętam, że za każdym razem, gdy zbliżałem się do babcinej kamienicy, musiałem minąć grupę dorodnych buków. Wtedy czasami spotykałem pewnego mężczyznę, który stał obok drzew i patrzył w okna domu – zdaje się, że czwartego piętra, dwa poziomy nad babcinym mieszkaniem.

Już wtedy, a działo się to w latach sześćdziesiątych, mężczyzna wzbudzał moje zdziwienie swoim ubiorem. Stale miał na sobie czarną jesionkę, a na głowie brązowy kapelusz z czarną obwódką. Na jego twarzy zawsze malowała się zaduma, wzrok zaś zawsze miał zawieszony gdzieś w przestrzeni, wysoko. Moją uwagę zwracał zwłaszcza sumiasty wąs, którego końce śmiesznie sterczały sztywno do góry, niczym dwaj żołnierze stojący po obu stronach ust na baczność.

Ponieważ w tamtym czasie od dzieci wymagano grzeczności nawet wobec nieznajomych, stąd kiedy przebiegałem obok pana, zawsze mówiłem „dzień dobry”. Czy mi odpowiadał? Byłem przekonany, że na pewno robi to skinieniem głowy, gdyż tego wymagała tzw. zwykła przyzwoitość. A że nie oglądałem się za siebie, zatem automatycznie zakładałem, że pozdrowienie nie pozostaje bez odzewu.

Szkoda, że nie zdecydowałem się z nim porozmawiać

W dniu moich dwunastych urodzin tata orzekł, że już nie jestem dzieckiem i właśnie wszedłem w wiek młodzieńczy. Następnego dnia, kiedy szedłem do babci z jedzeniem, nie zobaczyłem już owego pana. Tak bardzo przyzwyczaiłem się do jego widoku, że wywołało to moje zdziwienie. Po raz pierwszy opowiedziałem o nim babci. Trochę przejęła się pytaniem i tym, że przez wiele lat spotykałem go na swojej drodze.

Zobacz także

Tak zawsze chodził ubrany pan Nikodem. No i te charakterystyczne wąsy… – westchnęła babcia. – Wiąże się z nim tragiczna historia. W czasie okupacji hitlerowskiej pewnego dnia przyszli po niego Niemcy. Ponieważ Nikodema nie zastali, aresztowali jego żonę i dziesięcioletniego synka. Potem w domu Nikodema zastawiono zasadzkę. Okazało się bowiem, że pan Nikodem był kimś ważnym w podziemnym kierownictwie Armii Krajowej.

Tamtego dnia, gdy wracał z tajnego spotkania, w ostatniej chwili ktoś go ostrzegł, że w mieszkaniu czeka gestapo. Podobno stanął wtedy pod drzewami i przez chwilę spoglądał w okna mieszkania, w którym był szczęśliwy z rodziną. Czy był wtedy świadom, że za życia już nie spotka najbliższych? Po wybuchu Powstania Warszawskiego, w którym byłam łączniczką, spotkałam go na Czerniakowie. Pan Nikodem dowodził obroną na jednej z barykad. Tam zginął miesiąc później… Dopiero ty mi o nim przypomniałeś. Najwyraźniej spotkałeś jego ducha! A dlaczego zniknął – nie mam pojęcia.

Od tamtej rozmowy nie spotkałem już więcej pana Nikodema. Ale historia miała swój ciąg dalszy. Dwadzieścia lat później byłem już żonaty i miałem synka. Adaś często biegał do moich rodziców, którzy przenieśli się do dwupokojowego mieszkania po babci.

Pewnego dnia, w czasie wiosennego spaceru z rodziną, zawędrowaliśmy z rodziną na Czerniaków… Przypomniała mi się wtedy postać pana Nikodema i jego historia. Zacząłem więc opowiadać, że jak byłem małym chłopcem, pod kępą drzew spotykałem dziwnego pana z jeszcze dziwniejszym sumiastym wąsem. W pewnej chwili Adaś mi przerwał. Okazało się, że dwa miesiące wcześniej, gdy szedł do babci i dziadka, odważył się podejść do właśnie tak wyglądającego mężczyzny i spytać, kogo tak w oknach wypatruje.

Z trudem przełknąłem ślinę przez ściśnięte gardło

– I co? – zaciekawiła się żona.

– Spytał mnie, czy nie wyświadczyłbym mu przysługi. Na czwartym piętrze w szparze przy oknie podobno leżał srebrny medalik jego synka, który dawno temu ktoś zerwał mu z szyi. No więc idąc do babci, wszedłem na piętro. We wskazanym miejscu znalazłem srebrny medalik. Z jednej strony była Matka Boska, a z drugiej napis:

„Kochanemu synkowi tata”… Zaniosłem tamtemu panu medalik. Dałem mu, on mi podziękował, a ja pobiegłem do domu.

Reklama

Kiedyś mogłem podejść i jak Adaś zadać nieznajomemu pytanie. Jednak w tamtym czasie dzieci nigdy jako pierwsze nie odzywały się do dorosłych, chyba że znalazły się w potrzebie. Z biegiem lat zmieniły się obyczaje. Być może dzięki mojemu synkowi pan Nikodem wreszcie znalazł spokój. Jego duch zniknął bowiem na zawsze.

Reklama
Reklama
Reklama