Reklama

Zawsze uważałam, że upominek to coś, co trzeba sobie zasłużyć – nie chodzi o pieniądze, tylko o intencję. A jak widzę dorosłych ludzi, którzy domagają się prezentów, to aż mi się nóż w kieszeni otwiera. Moja synowa, mimo że ma trzydzieści lat, nadal zachowuje się, jakby była w podstawówce. I raz do roku odstawia ten sam teatrzyk. To nie tak, że jestem zrzędą. Umiałam się cieszyć świętami, zwłaszcza gdy byłam młodsza, a dom pachniał piernikiem i pomarańczami, a nie perfumami „z promocji”. Jednak od kiedy mój syn się ożenił, wszystko zaczęło być... no, inne. A już ta scena z kalendarzem adwentowym, którą odegrała w zeszłym roku, przeszła wszelkie granice.

Załamałam ręce

W niedzielę po obiedzie siedzieliśmy jeszcze przy stole, a synowa jadła trzeci kawałek sernika. I nagle wypaliła:

– Mamo, a co z kalendarzem adwentowym w tym roku?

Zamarłam z filiżanką w pół drogi do ust.

– Słucham? – upewniłam się, choć niestety doskonale wiedziałam, do czego zmierza.

– No przecież zawsze coś mi dajesz na mikołajki! – zaśmiała się, jakby mówiła o czymś absolutnie naturalnym.

– Dzieciom się daje, kochanie – odpowiedziałam spokojnie. – Przecież jesteś już dorosłą kobietą.

Skrzywiła się i zrobiła maślane oczy.

– Zawsze kupujesz mi kalendarz z czekoladkami. A w zeszłym roku dostałam od ciebie taki z kosmetykami. Pamiętasz?

Pamiętałam. Był z promocji, ale i tak kosztował więcej niż cały mój listopadowy rachunek za prąd.

– No dobrze, ale może czas zakończyć tę... tradycję – spróbowałam delikatnie.

– Ale czemu?! – obruszyła się. – Ty chyba naprawdę mnie nie lubisz, mamo...

Mój syn tylko siedział i mieszał herbatę, patrząc gdzieś w ścianę. Poczułam, jak mnie krew zalewa. Nie dość, że znowu żąda prezentu, to jeszcze robi ze mnie czarny charakter.

– To nie o lubienie chodzi, tylko o zdrowy rozsądek – powiedziałam sucho. – Kalendarz adwentowy to nie konstytucyjny obowiązek.

Nie miałam już siły na teatrzyk

Przez chwilę przy stole zapanowała cisza. Synowa zerknęła na mojego syna, jakby liczyła na wsparcie. On jednak udawał, że nie zauważa, co się dzieje.

– Wiesz, mamo... – zaczęła z miną, jakby mówiła do dziecka, które trzeba czegoś nauczyć. – To nie chodzi o wartość. Tylko o gest. Taki symboliczny prezent. Trochę magii świąt.

Parsknęłam, zanim się powstrzymałam.

– Prezent to ty możesz dostać od męża. Bo jak ci powiem, że może już nie wypada oczekiwać prezentów, to nagle dramat.

– Dramat?! – wybuchła. – Pytam o coś, co zawsze było. Co roku, mamo! Co roku się cieszyłam jak dziecko! A teraz mi mówisz, że „nie wypada”?

– Bo nie wypada. – Wstałam, wzięłam filiżanki i z premedytacją stuknęłam nimi w zlewie. – Dorosła kobieta, a robi z siebie sierotkę.

– Mamo... – odezwał się w końcu mój syn, cicho. – Może po prostu kupmy jej ten kalendarz. Będzie spokój...

– A ty może kup! Jesteś jej mężem, nie ja – rzuciłam przez ramię.

– No pięknie – jęknęła synowa. – Czyli mam sobie sama kupić prezent na mikołajki, bo nikt mnie nie kocha!

Wyszłam z kuchni, zanim zaczęły lecieć łzy. Nie miałam już siły na ten teatrzyk. Wiedziałam jedno – ona nie odpuści.

Aż mnie zatkało

Dzień później dostałam wiadomość.

„Mamusiu, ja wiem, że się może uniosłam, ale... ten kalendarz naprawdę wiele by dla mnie znaczył” – przeczytałam na ekranie telefonu i aż mnie zatkało. Zadzwoniłam od razu.

– Halo? – odebrała niemal natychmiast, jakby tylko na to czekała.

– Słuchaj, dziecko – zaczęłam sucho – nie mam nic przeciwko, żebyś miała swoje rytuały. Daj już spokój. Trochę powagi!

– Dlaczego powaga musi oznaczać brak radości? – przerwała mi. – Przecież to tylko kalendarz! Nie chcę nic wielkiego. Może być nawet z dyskontu.

– Może i z dyskontu, ale i z mojej emerytury – warknęłam. – A mam swoje wydatki.

– Czyli znowu chodzi o pieniądze...

– Nie, chodzi o godność. I o to, że nie będziesz mnie szantażować „serduszkiem” i buźkami z łezką.

Zapadła cisza po drugiej stronie. A potem – westchnienie.

– Wiesz co, mamo... to nie chodzi tylko o kalendarz. To o to, że czasem chciałabym poczuć, że mnie lubisz. Że jestem dla ciebie kimś więcej niż „żoną twojego syna”.

Nie spodziewałam się tego.

– To nie kalendarz cię w tym utwierdzi – powiedziałam w końcu. – Jak tak bardzo ci zależy... to kupię.

– Naprawdę? – odezwała się cicho.

Zaczęłam się śmiać

Dwa dni później weszłam do sklepu z myślą, że załatwię to i będzie spokój. Stałam przy regale z kalendarzami adwentowymi – były w kształcie choinki, domku, a jeden miał nawet motyw jakiejś księżniczki. Czułam się jak w dziale z zabawkami, a nie jak emerytka, która próbuje utrzymać twarz w rodzinnej farsie. Wybrałam najprostszy – czerwony, ze złotymi numerkami. Cena? Znośna. Wróciłam do domu i położyłam w torbie z zakupami, którą miał odebrać mój syn. I oczywiście – nie minęła godzina, a telefon.

– Dostałam. Dziękuję. Jest śliczny!

– Cieszę się, że ci się podoba. – Starałam się, żeby to brzmiało neutralnie.

– Ale... – zawahała się – tylko jeden?

Zawiesiłam głos.

– Jak to: „tylko jeden”? Dla ciebie. Przecież mówiłaś, że chcesz kalendarz. Nie zestaw prezentów na cztery osoby.

– No tak... tylko pomyślałam, że może... jeszcze jeden byś kupiła. Dla dzieci?

Zaniemówiłam.

Spojrzał na mnie bezradnie

Nie mogłam się powstrzymać. Następnego dnia pojechałam do syna z dwoma kalendarzami – dla wnuków. Zwykłe, czekoladowe. Położyłam je na kuchennym stole i zawołałam dzieciaki, które piszczały z radości. I wtedy do kuchni weszła ona.

– O, widzę, że są kolejne... – uśmiechnęła się słodko. – Czyli jednak się udało.

– Dla wnuków – podkreśliłam. – Ty już dostałaś swój.

– No tak...

– Wstaw czajnik, zrób sobie herbatę i zjedz kostkę czekolady. Taniej wyjdzie, a efekt ten sam – odparłam.

– Oj, mamo... – skrzywiła się. – Ty po prostu lubisz się ze mną droczyć.

– Nie. Po prostu lubię, jak dorosły człowiek wie, gdzie są granice. Ty ich nie widzisz, więc ktoś musi ci przypominać.

W tym momencie wszedł mój syn.

Co się stało? – westchnął.

– Nic, nic – zaćwierkała synowa.

Spojrzał na mnie bezradnie. Synowa zrobiła obrażoną minę i poszła do pokoju. Z wnukami zrobiliśmy sobie gorącą czekoladę i wspólnie otworzyliśmy pierwsze okienka. Nikt nie jęczał o prezent. Czasem dzieci mają więcej klasy niż dorośli.

Powiedziałam, co myślę

Minął tydzień od „afery kalendarzowej”. Przyszła. Księżniczka. Już troche mnie obrażona. Synowa stanęła przed moimi drzwiami.

– Mamo, mam nadzieję, że między nami już dobrze. W końcu święta idą, trzeba się godzić, nie?

– Ja się nie kłóciłam – odpowiedziałam sucho, wycierając blat.

– No ale wiesz... czasem jesteś trochę... – zawahała się – szorstka.

– Szorstka? Tylko ci przypomniałam, że masz trzydzieści lat i nie jesteś księżniczką z bajki.

Westchnęła teatralnie.

– Ty mnie chyba nigdy nie polubisz, co?

– Musisz się trochę bardziej postarać.

Wnuki wpadły do kuchni z okrzykiem „babciu, babciu, dzisiaj była krówka w kalendarzu!” i przytuliły się do mnie. W tamtym momencie wiedziałam jedno – nie dla synowej kupuję te kalendarze. Robię to dla nich. Dla dzieci, które jeszcze wierzą, że święta to coś więcej niż ładny brokat i czekoladki.

– Mamo – odezwał się mój syn wieczorem, gdy odprowadzał mnie do drzwi. – Wiesz... dzięki, że jesteś. W twoim stylu, ale dzięki.

– W moim stylu, czyli jak?

– No cóż... powiedziałaś dosadnie i mam nadzieję, że skutecznie.

Zaśmiałam się. I wiecie co? Może taka właśnie musi być teściowa. Trochę szorstka, ale prawdziwa.

Ludmiła, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama