Reklama

Nie jestem wybredna. Nigdy nie byłam. Jednak jak człowiek dożyje siedemdziesiątki, to jednak liczy, że ktoś go już trochę zna, wie, co lubi, co potrzebuje, a co mu jest całkiem zbędne. Zwłaszcza, jak ten „ktoś” to synowa, która od dziesięciu lat jada u mnie niedzielne obiady i wynosi słoiki pełne ogórków, które sama kisiłam. A tu proszę – zamiast ciepłych kapci, czy dobrego kremu do twarzy, dostałam air fryer. Smażenie bez tłuszczu, pieczenie bez piekarnika, modna kuchnia nowoczesna... Oczywiście nie dałam po sobie poznać, że nie jestem zadowolona. Uśmiechnęłam się, podziękowałam, nawet całusa jej dałam w policzek.

Uśmiechnęłam się z trudem

– Ooo, mamo! – zawołała Marta, ledwo weszła do kuchni, z wielką torbą w ręku. – Wszystkiego najlepszego! Mam coś dla ciebie!

– Dziękuję, dziecko – powiedziałam, ocierając ręce o ścierkę. – Przecież mówiłam, że nie trzeba…

– Popatrz, co ci kupiliśmy! – uśmiechnęła się, jakby mi miała wręczyć co najmniej złoty zegarek.

Rozdarła torbę i wyciągnęła pudełko większe niż mój mikser i żelazko razem wzięte. Na obrazku coś, co przypominało garnek z rączką, a obok uśmiechnięta pani z tacką frytek.

Co to jest? – zapytałam ostrożnie.

– To air fryer! – Marta klasnęła w dłonie, jakby mi właśnie pokazała bilet do sanatorium. – Takie urządzenie do smażenia bez tłuszczu. Zdrowo, szybko, no i modne! Teraz wszyscy to mają.

– Mhm – mruknęłam, niepewnie dotykając pudełka. – Przecież mam patelnię i piekarnik.

– Mamo, serio? – westchnęła, jakby miała do czynienia z dzieckiem. – To jest o niebo lepsze. Wrzucasz ziemniaki, zamykasz, i po dwudziestu minutach masz frytki. Bez tłuszczu!

– No ładne to, dziękuję. Tylko... a instrukcja po polsku jest?

– No pewnie! Maciek ci wszystko podłączy, pokaże, jak działa. Tylko nie chowaj go do szafy, dobra?

Uśmiechnęłam się z trudem. Bo już wtedy wiedziałam, że to pudło wyląduje na kredensie obok sokowirówki, której nie użyłam ani razu.

Spojrzałam na niego jak na kosmitę

Nie minęły dwa dni, a syn zjawił się u mnie w sobotnie popołudnie.

– Cześć, mamo! Gotowa?

– Zależy na co – odparłam, nie odrywając wzroku od łuskanego grochu. – Na zupę grochową, to na pewno.

– Oj tam, zrobisz sobie przerwę. Zobaczysz, jakie to proste – wszedł do kuchni, jakby był w reklamie sprzętu AGD. – Tylko prąd trzeba podpiąć.

– A ty uważasz, że co ja tu mam, lampę naftową? – syknęłam. – Kuchnia z instalacją, wszystko działa.

Maciek się zaśmiał, ale nie przestał grzebać przy blacie.

– No dobra, podłączone. Widzisz, tu się ustawia temperaturę, tu czas… Masz nawet tryb do pieczenia ciast!

– To teraz mi powiedz – przerwałam mu – jak ja mam tu włożyć szarlotkę?

– No nie… To się robi w takich specjalnych foremkach. Mniejsze porcje, mamo. To dla ciebie. W końcu jesteś sama.

– A jak chcę usmażyć kotlety dla was wszystkich?

– To po kolei, partiami.

Spojrzałam na niego jak na kosmitę.

– Czyli mam smażyć cztery razy, żebyście się wszyscy najedli na ciepło?

– No dobra, to akurat może nie jest idealne… Ale frytki, mamo! Albo warzywa! Robią się same!

Westchnęłam.

– Maciek, ja sobie sama zrobię warzywa. Na patelni. I wiem, kiedy są gotowe, nie potrzebuję zegarka.

Wzruszył ramionami, uśmiechnął się, pogłaskał mnie po ramieniu.

Daj temu szansę. Jak nie, to zawsze możesz oddać komuś.

Aż mnie skręciło. Oddać. Za dwieście pięćdziesiąt złotych. A mówiłam, że dobry krem by mi się przydał…

Podniosłam głos

Niedziela. Marta z Maćkiem przyjechali na rosół. A ja, z czystej przekory, postawiłam na stole półmisek pieczonych ziemniaków – złocistych, chrupiących, z majerankiem.

– Ooo, mama, zrobiłaś coś w air fryerze?! – Marta aż klasnęła w dłonie.

– Nie. W piekarniku – odpowiedziałam spokojnie, zdejmując pokrywkę z garnka. – Tak jak zawsze.

– Ale czemu? – jęknęła. – Przecież masz to super urządzenie. Szybciej by było!

– A po co mi szybciej? Ja się nigdzie nie śpieszę.

Maciek tylko prychnął śmiechem, ale Marta nie odpuszczała:

– No dobrze, ale spróbowałaś, chociaż?

– Spróbowałam. Na bułce. Wyszła twarda jak kamień. Może coś źle ustawiłam.

– Trzeba było zapytać! – obruszyła się. – Przecież ci tłumaczyliśmy. Tam są programy!

– Ja mam swój program: gaz, patelnia i ręka, co wie, co robi. I jeszcze jedno: co ja mam z tym robić, jak on buczy jak lodówka z lat siedemdziesiątych?

– Oj, mamo… – Marta spojrzała na mnie z wyrzutem. – Myślałam, że ci się spodoba. Tyle teraz się o tym mówi.

– No właśnie – podniosłam głos. – Bo się mówi. Bo modne. A nie dlatego, że potrzebne. I nie każda moda jest dla mnie.

Zapadła niezręczna cisza. Maciek skubał serwetkę. Marta patrzyła w talerz.

– Wiesz… – odezwała się cicho. – Chcieliśmy dobrze. Myślałam, że może… się ucieszysz.

– A ja myślałam, że mnie znacie – odparłam.

Rosół wystygł, zanim zaczęliśmy jeść.

Zabolały mnie jej słowa

W poniedziałek przyszła Zosia z drugiego piętra. Taka jak ja – wdowa, po siedemdziesiątce. Przyniosła szarlotkę i nowiny.

A co to za pudło stoi na kredensie? – zapytała, wskazując na air fryera, który od dwóch dni zbierał kurz.

Prezent – burknęłam. – Od Marty. Na imieniny.

– Aaa, to ten... aer frer?

– Air fryer – poprawiłam ją z westchnieniem.

Mój Bartek mi taki sam kupił! – uśmiechnęła się szeroko. – I powiem ci, Danusia, to cud nad cudami! Zrobiłam w nim wczoraj pulpeciki. Bez tłuszczu, bez dymu. I chrupiące były!

– No coś ty – spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– A jak! Nawet placek ziemniaczany próbowałam. Nie to, co z patelni, ale zjadliwe. I nie trzeba stać, pilnować, przewracać…

Zmrużyłam oczy.

– I co, używasz go na co dzień?

– No… może nie codziennie. Ale raz, dwa razy w tygodniu. Zwłaszcza jak jestem sama. Mały ten mój Bartek, ale pamiętał o mnie. Mówił: „Babciu, żebyś się nie męczyła”.

Zamilkłam. Bo choć nie mówiła tego złośliwie, jakoś mnie to dotknęło. Jej prezent był z troski. Mój? Z promocji.

A próbowałaś robić rybę? – zapytałam po chwili.

– Pewnie! Dorsz w panierce wychodzi super.

Zosia po chwili wyszła, a ja została z myślami. Może zbyt szybko oceniłam? Spojrzałam na pudło. Wciąż nieruszone. W głowie zaś brzmiały mi słowa: „żebyś się nie męczyła”.

Uśmiechnęłam się pod nosem

W środę po południu, gdy akurat robiłam porządki w kuchennych szufladach, zadzwoniła Marta.

– Mamo, jesteś zła? Bo taka byłaś w niedzielę… Nie chcę, żebyś się gniewała.

– Nie gniewam się – westchnęłam. – Tylko, wiesz… ja już nie potrzebuję cudów techniki. Potrzebuję, żeby ktoś mnie czasem zapytał, czego mi naprawdę brakuje.

– Ale ja myślałam, że to będzie coś fajnego – powiedziała cicho. – Zdrowsze jedzenie, mniej roboty…

– A kto ci powiedział, że ja się chcę mniej narobić?

– No ale… przecież nikt nie chce się męczyć.

– A ja właśnie czasem chcę. Jak obiorę ziemniaki, jak podsmażę cebulę, jak zamieszam bigos, to czuję, że jeszcze coś potrafię. Że jestem potrzebna. A nie że wszystko zrobi za mnie maszynka, a ja tylko siedzę i patrzę, jak mi życie paruje spod pokrywki.

Po drugiej stronie było cicho.

– Marta? Jesteś tam?

– Tak. Słucham cię, mamo. I… przepraszam.

– Nie przepraszaj. Nie zrobiłaś nic złego. Tylko… następnym razem zapytaj mnie, co bym chciała.

– Dobrze – powiedziała. – Wpadniemy w sobotę z Maćkiem. Tylko tym razem ty decydujesz, co przynieść. Może ten krem, co kiedyś mówiłaś?

Uśmiechnęłam się pod nosem.

– O, to już bardziej po mojemu.

Rozłączyłyśmy się, a ja… po raz pierwszy otworzyłam air fryera. Bo wiedziałam, że już nie muszę nikomu nic udowadniać.

Wzruszyłam się

Przyszli w sobotę. Marta z ciastem, Maciek z jakimś kremem. Takim dobrym, z apteki, na który zawsze mi szkoda było pieniędzy.

– To od nas – powiedziała Marta, podając mi paczuszkę. – Na przeprosiny. I na zmarszczki – dodała z uśmiechem.

– Dobrze, że dodałaś to drugie – zaśmiałam się. – Bo już myślałam, że się pokłócimy drugi raz.

Zjedliśmy obiad – kotlety z patelni, ziemniaki z koperkiem. A potem usiedliśmy w salonie z herbatą. Maciek coś wspomniał o jakimś serialu, Marta przeglądała gazetkę sklepową. I nagle zapadła cisza. Taka zwykła, spokojna. A ja poczułam się dobrze. Jak u siebie. Bez napięcia, bez konieczności bycia „na czasie”.

– Mamo… a może kiedyś pokażesz mi, jak robisz te gołąbki? – zapytała cicho Marta.

– Aż się wzruszyłam, nie powiem. Tyle lat jadła, a nigdy nie chciała wiedzieć jak.

– Pokażę ci. Ale ostrzegam – to się nie robi samo. Ani w pięć minut.

– Może i dobrze – odparła. – Będę miała okazję z tobą posiedzieć.

Spojrzałyśmy na siebie i uśmiechnęłyśmy się jednocześnie. I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o prezenty, nie o modne sprzęty, nawet nie o air fryery czy kremy. Chodzi o to, żeby ktoś cię widział. Tak naprawdę. Z twoimi przyzwyczajeniami, zmarszczkami, przywarami. I żeby mimo wszystko – chciał z tobą być. A air fryer? Cóż. Może jeszcze kiedyś go użyję. Ale dziś? Dziś smażę na maśle.

Danuta, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama