Reklama

W moim domu święta zawsze miały smak tradycji. Od dzieciństwa pamiętam te same zapachy: gotowanych warzyw na sałatkę jarzynową, barszczu z uszkami, grzybowego wywaru i pierników pieczonych na dwa tygodnie przed Wigilią. Nawet kompot z suszu, którego dzieciaki nie chciały tknąć, był dla mnie nieodłącznym elementem Bożego Narodzenia. I choć z biegiem lat wiele się zmieniło – dzieci dorosły, mąż siwieje, a ja coraz szybciej męczę się w kuchni – to świąteczny stół zawsze był nasz, znajomy, tradycyjny. Aż przyszedł rok, w którym Kasia, moja nowa synowa, postanowiła... zrobić wszystko po swojemu.

Synowa była nowoczesna

Zacznę od tego, że ja nie jestem osobą, która nie lubi zmian. Po prostu są rzeczy, które się zmieniać nie powinny – a święta są jedną z nich. Szczególnie, gdy od trzydziestu pięciu lat układam ten sam plan przygotowań, w którym uwzględniam dania, listę zakupów, a nawet kolor obrusu.

W tym roku mieliśmy gościć Marka z jego żoną Kasią, pierwszy raz jako młode małżeństwo. Kasia wydawała się miłą dziewczyną, chociaż… dość nowoczesną. Trochę zbyt nowoczesną jak na mój gust. Jadła sałatki z nasionami chia, nie piła kawy z normalnym mlekiem od krowy, tylko z jakimś migdałowym i nosiła kurtki, które wyglądały jak z lumpeksu. No ale – młodzi rządzą się swoimi prawami, niech będzie.

W połowie grudnia zadzwoniła do mnie.

– Mamo – zaczęła słodko, a ja od razu poczułam, że coś kombinuje. – Chciałam zaproponować… podzielimy się gotowaniem.

Zamilkłam na chwilę. Bo przecież to nie brzmiało jak propozycja – to było stwierdzenie faktu.

– Możemy, Kasiu – odpowiedziałam z uśmiechem przez zaciśnięte zęby. – Tylko wiesz… u nas lubimy tradycyjnie. Tak jak zawsze.

– Jasne, jasne! Tylko chciałam dodać coś od siebie. Mam kilka pomysłów, takich nowoczesnych, ale z nutką klasyki. Na przykład… wiesz, zamiast majonezu do sałatki, użyję jogurtu greckiego. Lżej, zdrowiej.

Już wtedy powinnam była coś powiedzieć, ale milczałam, bo przecież „synowa się stara”. Nie wiedziałam jeszcze, że sałatka będzie miała nie tylko jogurt, ale i składnik, który w mojej kuchni nigdy nie zagościł. Kapary.

Sałatkę zrobiła po swojemu

Wigilia miała być u nas, jak co roku. Kasia z Markiem przyjechali dzień wcześniej, objuczeni torbami z „produktami eko” – jak się później okazało – i sprzętem kuchennym. Miska do wyrabiania ciasta, blender wysokoobrotowy, silikonowe formy w kształcie gwiazdek. Wszystko to wyjęli na mój blat, wypychając moje stare miski do rogu. Od rana Kasia zaczęła krzątać się po kuchni jak u siebie.

– Mamo, ja zajmę się sałatką – powiedziała z entuzjazmem. – Mam pomysł, który was powali.

Powalił mnie widok słoika, który postawiła obok marchewek i groszku. Kapary. Myślałam, że to oliwki. Ale nie – kapary. Takie małe, zielonkawe kulki, które znałam tylko z programów kulinarnych, w których ludzie gotowali rzeczy, których nikt normalny nie je.

– Kapary? – zapytałam delikatnie.

– Tak! Świetnie przełamują smak. I jogurt zamiast majonezu, wiadomo, będzie lżej. A ziemniaki zamieniłam na bataty, bo lepiej smakują.

Przytrzymałam się blatu. Bataty do sałatki jarzynowej. Świętej, jedynej, ukochanej przez mojego Janka i wszystkie wnuki. Tylko mój mąż spojrzał na mnie znacząco i bez słowa wyjął z lodówki śledzie.

– A może zrobimy dwie wersje? – zaproponowałam jeszcze. – Jedną taką, jak robisz, Kasiu, a drugą… taką naszą. Dla tych, co wolą klasykę.

– A nie lepiej jedną, ale genialną? – uśmiechnęła się, a ja… już wiedziałam, że będzie inaczej.

Wieczorem, kiedy próbowałam tej sałatki, czułam się jak w restauracji, do której nigdy bym nie poszła. Smakowało dziwnie, słone kapary i zbyt słodkie ziemniaki. A do tego rukola zamiast groszku. Nawet dzieci nie tknęły. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: za rok zrobię wszystko sama.

To był eksperyment kulinarny

Nazajutrz z samego rana obudził mnie zapach cynamonu. W pierwszym odruchu się ucieszyłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że Kasia piecze pierniki według mojego przepisu. Tego, który spisała kiedyś jeszcze moja babcia. Takie z miodem, masłem, lekko twardawe, które miękły po tygodniu w puszce.

Weszłam do kuchni, a tam… blender warczał, w misce coś pomarańczowego, a z piekarnika unosił się zapach bardziej warzywny niż świąteczny.

– Kasiu, a co to? – zapytałam, siląc się na uprzejmość.

– Pierniczki dyniowe! Hit internetu. Zero cukru – tylko daktyle i puree z dyni. Dodałam jeszcze mąkę z ciecierzycy, bo jest bezglutenowa. I przyprawę piernikową, więc smakują prawie jak prawdziwe.

Prawie. Tylko że „prawie” robi wielką różnicę. Bo te pierniki nie miały nic wspólnego z tymi, które kiedyś lukrowałam z moimi dziećmi.

– Kasiu, a moje pierniki? – zapytałam, patrząc na puste blachy.

– Mama mówiła, że ma tyle pracy… więc ja zrobiłam wszystko – odpowiedziała z takim przejęciem, jakby właśnie wzięła na siebie wszystkie obowiązki świata.

Wieczorem usiadłam w pokoju, przeglądając zeszyt z przepisami. Otworzyłam stronę z przepisem na pierniki. Poplamioną miodem i cynamonem. Patrzyłam na nią długo. Potem złożyłam stronę i włożyłam do szuflady. Czułam się, jakbym coś straciła. Nie chodziło o pierniki. Chodziło o to, że moje święta zaczęły przypominać eksperyment kulinarny, a nikt nie zapytał mnie o zgodę.

Nie wszystko da się przełknąć

Nadeszła wigilia. Wstałam o szóstej rano, żeby zrobić swój barszcz. Prawdziwy, na zakwasie, z dodatkiem suszonych grzybów i majeranku. Zapach, który oznaczał u nas w domu jedno: zbliżają się święta. Kasia pojawiła się o ósmej, ubrana w lniany fartuch.

– Mamo, zrobiłam też swoją wersję barszczu! Z kiszonych buraków, z dodatkiem imbiru i tymianku. Wegański, bez bulionu.

– A uszka? – zapytałam.

Z tofu i suszonymi pomidorami. Cudowne połączenie. Sami z Markiem robiliśmy farsz!

Spojrzałam na syna, który siedział przy stole i łuskał orzechy. Udawał, że nie słyszy. Wieczorem stół był piękny – zastawa po mojej mamie, serwetki lniane, świece. Ale potrawy… jakby nie moje. Karp pieczony w papierze ryżowym, pierogi z kaszą jaglaną, kompot z suszu bez cukru, za to z jakimiś przyprawami, których nazw nawet nie znałam.

Wzięłam łyżkę barszczu Kasi, przełknęłam i nic nie powiedziałam. Mąż też milczał. Wnuki pokręciły nosem przy pierogach. I wtedy poczułam, że to już nie są moje święta. Że zostałam gościem we własnym domu. Bo tradycja nie jest modna, majonez to zło, mąka pszenna to wróg, a smaki dzieciństwa to coś, co się „odczarowuje”. Po kolacji podeszłam do Kasi.

– Kasiu – zaczęłam spokojnie – wiem, że chciałaś dobrze. I wiem, że się napracowałaś. Ale… może za rok ty zrobisz jedno danie od siebie, a ja przygotuję resztę tak, jak lubimy od lat. Dobrze?

Spojrzała na mnie zdziwiona, a potem przytaknęła. I może nawet z ulgą.

Nie umiałam się w tym odnaleźć

W pierwszy dzień świąt zebrałam się na telefon do córki, która mieszka za granicą.

– I co, mamuś? Jak Wigilia z młodymi? – zapytała.

– No... eksperymentalna – odpowiedziałam wymijająco.

– O nie. Znowu Kasia? – roześmiała się. – Opowiadaj!

I opowiedziałam. O kaparach, dyni, tofu i papierze ryżowym.

– Wiesz, ona naprawdę się stara – powiedziała Anka po chwili. – Ale… chyba za bardzo.

– Przestaję się w tym wszystkim odnajdywać – westchnęłam. – Święta powinny być takie, że siadasz do stołu i wiesz, co znajdziesz na talerzu. I że to będzie smakować jak u mamy, a nie jak w programie kulinarnym.

Wieczorem Marek przyszedł do kuchni.

– Mamo, nie było ci przykro? – zapytał niepewnie.

– Było – odpowiedziałam szczerze. – Ale też ją rozumiem. Ona chce dobrze. Tylko czasem trzeba wiedzieć, gdzie postawić granicę.

Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem.

– W przyszłym roku pomogę ci z pierogami. I z piernikami.

– Trzymam cię za słowo.

Zrobię wszystko po swojemu

Minął rok. Właśnie lepię pierogi z kapustą i grzybami. W lodówce chłodzi się barszcz, uszka już gotowe, a na balkonie stygnie kompot z suszu – bez dodatków, bez kombinowania. Po prostu taki, jak lubię. Taki, jak my lubimy. Mój Janek nuci kolędy pod nosem, a ja właśnie wyjęłam z piekarnika moją starą blachę pełną świeżutkich pierniczków.

Bez dyni, bez daktyli. Z prawdziwym miodem i lukrem, który już teraz wiem – wnuki wyliżą do ostatniego okruszka. Kasia przywiezie swoją zupę krem z pasternaku. I bardzo dobrze. Będzie jedno nowe danie, a reszta – po mojemu.

Bo tradycja to nie starość. To korzenie. Smaki, które się pamięta, kiedy wszystko inne się zmienia. To wspomnienie dzieciństwa i rodzinnego ciepła. I choć nie mam żalu, to wiem jedno: za rok, i każdy kolejny, zrobię wszystko po swojemu.

Hanna, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama