Reklama

Nie lubiła śliwek. I bardzo dobrze o tym wiedziałam. Ale przecież nie o smak tu chodziło. Co roku, na każde jej imieniny, taszczyłam to moje popisowe ciasto ze śliwkami – z biszkoptem, delikatną masą mascarpone i mnóstwem soczystych owoców. Wchodziłam do ich mieszkania z triumfalnym uśmiechem, wręczałam blachę na stół i patrzyłam, jak kąciki jej ust drgają z irytacji. Cóż, jako matka musiałam dbać o syna. A skoro jego żona miała problem ze śliwkami… to jej sprawa.

Nie, nie byłam typową teściową, która udaje serdeczność. Nie cierpiałam udawania. Nie lubiłam jej – i wcale tego nie ukrywałam. Ona też nie była święta. Miała tę swoją minę męczennicy, jakby wszystko, co ją spotkało – łącznie z moim synem – było jakimś koszmarnym zrządzeniem losu. A mój syn? Mój Michałek? Od kiedy związał się z tą kobietą, przestał się śmiać tak często, jak dawniej. Nie śpiewał już pod prysznicem. Nie opowiadał głupich dowcipów przy obiedzie. Coś w nim zgasło. Więc przynosiłam to cholerne ciasto ze śliwkami. Zawsze. Z uporem. I wreszcie… zapytała.

Doprowadzała mnie do szału

– Dzień dobry, mamo! – rzuciła Marta, gdy otworzyła mi drzwi. W jednej ręce trzymała mokrą ściereczkę, w drugiej – telefon.

– No dzień dobry, Martusiu – odpowiedziałam słodko, choć jej ton doprowadzał mnie do szału. – Mam nadzieję, że jeszcze się zmieści w lodówce – i zamaszyście położyłam ciasto na kuchennym blacie.

Spojrzała na blaszkę, zmarszczyła brwi i... od razu je rozpoznała.

– Śliwki? – zapytała.

– A co, miały być maliny? – rzuciłam z udawanym zdziwieniem.

– Nie, nic... tylko...śliwki to nie do końca mój smak – uśmiechnęła się, ale jakby trochę za mocno. Taki uśmiech, od którego bolą policzki.

– Ale Michał je uwielbia – powiedziałam z naciskiem. – Od małego, pamiętam, jak wyjadał śliwki paluszkami, zanim ciasto zdążyło wystygnąć.

Weszłam do salonu, rozejrzałam się po tym ich nowoczesnym mieszkanku – szare ściany, jakieś abstrakcyjne obrazy, wszystko takie... zimne. Usłyszałam jak coś głośno upadło w kuchni – zapewne Marta rzuciła ścierką. Po chwili wszedł Michał.

– Mamo, hej! – uśmiechnął się, ten uśmiech nadal miał w sobie coś z mojego małego chłopca.

Przyniosłam ciasto – powiedziałam, całując go w policzek. – Ze śliwkami. Twoje ulubione.

– Super! – odpowiedział, zerkając nerwowo na Martę. – Dziękujemy, mamo.

– Ty dziękuj, bo ja nie będę jadła – syknęła Marta pod nosem.

Udawałam, że nie słyszałam. Zamiast tego usiadłam przy stole i zaczęłam kroić pierwsze kawałki. W powietrzu zawisło napięcie. Słodkie, lepkie jak lukier.

– To ile ludzi dzisiaj zaprosiliście? – zapytałam niby od niechcenia, ale z ciekawością sępa.

– Parę osób z pracy, sąsiadów – odparła Marta, jakby opowiadała o pogrzebie.

– O, to dobrze, że przyniosłam ciasto – dodałam z uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy.

Patrzyła na mnie z tą swoją miną, jakby miała ochotę wyrzucić ciasto przez okno. I wtedy wiedziałam, że znowu wygrałam.

Nie chciałam takiej synowej

– Mamo... – zaczęła niepewnie Marta, gdy goście jeszcze się nie zjawili, a Michał poszedł po lód do sklepu. – Mogę o coś zapytać?

Stała przede mną, opierając się biodrem o blat. Miała tę swoją minę. Niby uśmiechnięta, ale oczy jak u kota przed atakiem.

– No pytaj, dziecko – westchnęłam, sięgając po talerzyk i oblizując łyżeczkę po mascarpone.

Dlaczego zawsze śliwki?

Zamarłam na sekundę. No proszę. W końcu się odważyła. Chciało mi się śmiać.

– Bo tak piekłam, gdy mój syn był szczęśliwy… zanim cię poznał – odpowiedziałam spokojnie, nawet nie patrząc na nią, tylko stukając łyżeczką o porcelanę.

Cisza. Dosłownie czułam, jak z niej schodzi powietrze.

– Słucham? – wycedziła w końcu, jakby nie dowierzała.

Podniosłam wzrok. Patrzyła na mnie z otwartymi ustami, jakby ktoś ją spoliczkował. No i dobrze.

– Mój Michałek wtedy się śmiał, wiesz? Głośno, bez tego twojego ciągłego strofowania. Miał iskrę w oku, nie chodził jakby zaraz miał zemdleć. I wtedy właśnie piekłam ciasto ze śliwkami. To proste skojarzenie. Emocjonalne.

Przecież on nadal się śmieje – odparła. – Może nie co pięć minut, ale... mamy swoje życie, mamo. Dorosłe.

– Dorosłe? – parsknęłam. – Dorosłość to nie powód do rezygnacji z radości. A Michał wygląda, jakbyś mu tę radość systematycznie wysysała. Ciasto przypomina mu czasy, kiedy był szczęśliwy.

Marta zacisnęła zęby. Widziałam, że walczy, żeby się nie rozpłakać. Ale nie miałam wyrzutów sumienia. To była prawda. W drzwiach stanął Michał z reklamówką pełną kostek lodu. Popatrzył na nas podejrzliwie.

– Wszystko okej?

– Jak najbardziej – odpowiedziałyśmy jednocześnie, z tą różnicą, że ja się uśmiechałam, a Marta miała oczy jak szpilki. Wiedziałam, że zadała pytanie, ale nie była gotowa na odpowiedź. Trudno. Ja też nie byłam gotowa na taką synową. A jakoś muszę z nią żyć.

Wygrałam ten pojedynek

Goście zaczęli się schodzić około osiemnastej. Wiadomo – elegancki czas, nikt nie przychodzi zbyt wcześnie, żeby nie wyjść na zachłannego. Marta krzątała się przy stole, dokładając sałatki, poprawiając serwetki i udając uśmiechniętą gospodynię. Ale ja widziałam. Widziałam tę napuchniętą dumę po naszej wcześniejszej rozmowie.

– Pani Krystyno, to ciasto to pani robiła? – zapytała jakaś koleżanka Marty, wskazując blaszkę, z której zniknęły już trzy kawałki.

– Oczywiście. Sama. Tradycyjnie ze śliwkami. Michał uwielbia – odpowiedziałam z dumą.

– Tak, mama zawsze przynosi to samo – wtrąciła Marta, z wymuszonym uśmiechem.

Bo klasyki się nie zmienia – dodałam i upiłam łyk herbaty. – A Michał ma gust. Nie to, co teraz te modne wynalazki z chia i tofu.

Rozległ się nerwowy śmiech. Marta udawała, że tego nie słyszy, a ja z satysfakcją patrzyłam, jak jej ręka lekko drży, gdy nalewała wino.

– Michał, spróbuj ciasta, zrobiłam specjalnie dla ciebie – zwróciłam się do syna, który właśnie rozmawiał z jakimś brodaczem w sztruksowym garniturze.

– Zaraz, mamo, zaraz – odpowiedział, nawet nie patrząc.

Zerknęłam na Martę. Uśmiechnęła się słodko i szepnęła:

– Może już nie jest takie specjalne, skoro robi je mama co roku.

Oho. Czyżby pokazała pazurki?

– To może następnym razem ty coś upieczesz? – zapytałam niewinnie. – Tak z sercem. Tak żeby mu się oczy zaświeciły, a nie żeby musiał dopytywać, co to za dziwna masa z bakłażana.

W tym momencie Michał jednak podszedł.

– Co się tu dzieje? – zapytał podejrzliwie.

– Nic, kochanie – odpowiedziałyśmy znów równocześnie.

A potem nastąpiła prawdziwa wisienka na torcie – Marta zawołała:

– Kto ma ochotę na bezglutenową tartę z tapioką?

Spojrzałam na nią jak na człowieka, który się potknął o własne ego. Goście zamilkli na moment, pewnie nikt nie zrozumiał, co to właściwie jest. I wtedy weszło moje ciasto – znów – całe na śliwkowo. Dwa kawałki tarty zostały do końca. Moje ciasto zniknęło. I chociaż nikt nic nie mówił, wiedziałam jedno – spektakl wygrała stara aktorka.

W głębi poczułam ból

Następnego dnia Marta zadzwoniła. To już samo w sobie było dziwne, bo zwykle wolała pisać te swoje zimne, lakoniczne SMS-y typu „proszę nie przychodzić jutro, Michał ma migrenę”.

– Mamo – zaczęła sztywno. – Czy możemy porozmawiać?

Oho, użyła „mamo”. To nigdy nie wróżyło nic dobrego.

– Oczywiście, dziecko. Przyjedź na herbatkę – odpowiedziałam od razu.

Zjawiła się jeszcze przed obiadem. Bez makijażu, w jakimś bezkształtnym swetrze. Siadła na kanapie jak uczennica na dywaniku u dyrektora.

– Ja... chciałam powiedzieć, że... – zaczęła i zacięła się. – Może rzeczywiście nie jestem taką żoną, jaką pani sobie wymarzyła dla Michała.

– No, na pewno nie ze śliwkami w sercu – mruknęłam i już widziałam, jak zaciska szczękę. Ale nic nie powiedziała.

Ale staram się. Kocham go, wie pani? Tylko on się zmienił. I ja też. To normalne, jak się żyje razem. Ale próbujemy. Naprawdę.

– A czy próbujesz go jeszcze słuchać? Śmiać się z jego żartów? Pozwalasz mu być sobą?

– A pani to robi? – wypaliła. – Czy pani go słucha, czy tylko przypomina mu, że kiedyś był innym człowiekiem?

Zatkało mnie. Poczułam, jak drga mi powieka. Chciałam jej przyłożyć – słownie, oczywiście. Ale w głębi... zabolało.

– Nie jesteś dla niego dobra – powiedziałam cicho.

– Może nie jestem idealna, ale nie jestem też powodem jego zmęczenia. Ma pracę, kredyt, obowiązki. Życie go przygniata. Pani ciągle mówi o tym dawnym Michałku. Ale to nie jest już mały chłopiec z piaskownicy. To mężczyzna. Mój mąż.

Spojrzałyśmy na siebie. Dwie kobiety, które kochają tego samego faceta, ale na dwa zupełnie różne sposoby.

– A ciasto ze śliwkami? – zapytałam, już mniej złośliwie.

– Może czasem wystarczyłoby zapytać: „jakie ciasto upiec, żebyście się oboje ucieszyli” – odparła.

Nie odpowiedziałam. Zaparzyłam jej herbatę, podałam w filiżance po mojej mamie. W ciszy wypiłyśmy po dwie. Na koniec wstała i powiedziała:

– Dziękuję za rozmowę. I za te śliwki. Naprawdę je teraz zaczynam nienawidzić – uśmiechnęła się, pierwszy raz szczerze.

– Może kiedyś upieczemy coś razem – powiedziałam. Sama nie wiem, czy to była obietnica, czy groźba.

Syn się zmartwił

Tydzień później nie pojawiłam się u nich w niedzielę. Pierwszy raz od trzech lat. Michał zadzwonił około południa.

– Mamo, wszystko w porządku? Marta mówi, że nie przyjedziesz.

– Nie, nie przyjadę – powiedziałam. – Pomyślałam, że może... odpoczynek dobrze wam zrobi.

– Okej... – odpowiedział niepewnie. – Martwiłem się. Przyzwyczaiłem się do tych twoich śliwek, wiesz?

– A Marta?

– Marta... chyba też. Trochę się kłóciliśmy ostatnio. O różne rzeczy. Ale... jest lepiej. Próbujemy więcej rozmawiać.

– To dobrze – powiedziałam cicho, zaskoczona tym, że moje serce ścisnęło się lekko z żalu. Bo choć to była moja decyzja, to pustka w kuchni też coś we mnie poruszyła.

Zamknęłam oczy i wróciłam myślami do czasów, gdy Michał miał osiem lat i oblizywał łyżkę po cieście. Gdy wbiegając do kuchni wołał: „Mamo, czy będzie to ciasto z fioletowymi owocami?” To „fioletowe ciasto” było dla mnie czymś więcej niż deserem. Było rytuałem. Formą kontroli. Zaklęciem typu „kiedyś było lepiej”. Ale „kiedyś” już nie wróci. I Michał, i ja, i Marta – wszyscy jesteśmy już gdzie indziej. Dlatego upiekłam sernik. Z malinami. I zaniosłam im w kolejną niedzielę, bez uprzedzenia.

– Mamo? – zdziwił się Michał, otwierając drzwi. – Myślałem, że...

– Sernik z malinami – przerwałam. – Spróbujcie. Może nie będzie taki zły.

Marta stała w tle, zaskoczona. Ale uśmiechnęła się. Nie złośliwie. Szczerze. Usiedliśmy razem przy stole. Bez słów. Tylko z widelczykami i milczącym porozumieniem. Może jeszcze coś z tego będzie.

Nie wiem, czy ją polubię

Nie wiem, czy kiedykolwiek ją naprawdę polubię. Ale wiem jedno – ona kocha Michała. A ja chcę, żeby mój syn był szczęśliwy, nawet jeśli jego szczęście nie smakuje jak te nieszczęsne śliwki. Może czasami trzeba pozwolić, by inni sami zdecydowali, co słodkie, a co gorzkie. Może nie muszę wszystkiego kontrolować. Może nie wszystko musi być po mojemu. Ale jedno się nie zmienia. To ja pierwsza znałam jego śmiech. I nawet jeśli Marta wygra w kategorii „ciasto przyszłości”, ja zawsze będę od śliweczek z przeszłości.

Krystyna, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama