Reklama

Są ludzie, którzy potrafią docenić dobrą, domową robotę. I są tacy, co udają, że doceniają. Moja synowa, Anetka, niestety należy do tej drugiej kategorii. Od lat przynoszę jej moje popisowe słoiki sałatki z buraków – buraki własnoręcznie ścierane, chrzan starty tak, że łzy same lecą z oczu, przyprawy dobrane jak w aptece. Za każdym razem taka sama reakcja, czyli szeroki uśmiech i ten przesłodzony ton.

Reklama

– Ojej, dziękuję, mamo, wygląda przepysznie!

A ja patrzę w te jej oczka i wiem, że ona kłamie jak najęta. Bo ja nie widzę tych moich słoików ani na ich stole, ani w koszu na szkło. To gdzie niby one znikają? Coś mi mówiło, że ani jeden burak nie trafił jej do żołądka. Ale ja nie z tych, co robią aferę bez dowodów. Milczałam, choć w duchu obstawiałam, że moje dzieło kulinarne kisi się gdzieś w kącie jej kuchni. Aż do tego dnia, gdy wpadłam do nich bez zapowiedzi… i odkryłam prawdę, która sprawiła, że miałam ochotę wsadzić te buraki komuś w bardzo konkretne miejsce.

Zalała mnie krew

Wpadłam do nich jak po ogień. Dosłownie. Wracałam z zakupów, przechodziłam obok ich domu i przypomniało mi się, że mam dla Anetki świeżą porcję pierogów z mięsem. Pomyślałam: „A co tam, zajrzę na chwilę, dam, zanim ostygną”. Dzwonię. Cisza. No to wchodzę przez furtkę, idę w stronę domu, aż tu nagle widzę uchylone drzwi do garażu. I co ja tam widzę? Moje słoiki. Moje! Cała armia, ustawiona w rzędach jak żołnierze na apelu. Tyle że to byli żołnierze porzuceni przez własnego dowódcę. Zakurzone, z pajęczynami w rogach, etykiety już prawie odklejone. Niektóre wieczka pokryte lekką rdzą.

– A co ty tu robisz? – usłyszałam za plecami głos Anetki. Stała w drzwiach, w dresie, a ja z miną niewiniątka, które właśnie przyłapano na kradzieży cukierka.

– Przechodziłam sobie i wpadłam. Ale widzę, że znalazłam mój prywatny cmentarz buraków – odpowiedziałam z uśmiechem, takim, co to niby jest miło, ale każdy rozsądny człowiek wie, że to przedsmak trzęsienia ziemi.

– Mamo… ja… – zaczęła się jąkać. – To… ja chciałam je zanieść… do… eee… sąsiadki…

– Do sąsiadki? – uniosłam brew. – Anetko, sąsiadka to świnia? Bo tylko świnia by to teraz zjadła, skoro od miesięcy trzymasz to w tym magazynie rupieci.

Zarumieniła się jak rzeczone buraki. Ja tylko stałam, patrząc na moje biedne słoiki i czułam, jak zalewa mnie krew. Nie chodziło o same buraki. Chodziło o zasady. Jak można tak traktować czyjś trud?

Miałam dosyć tej żmii

Siedzimy przy stole. Ja, mój Michałek – czyli syn, oczko w głowie – i Anetka, która nagle zaczęła nakładać sobie sałatkę z kupnego słoika. Taką, co smakuje jak kolorowa woda po płukaniu mopa.

A buraczków nie będzie? – pytam niewinnie, mieszając w zupie.

– Jakich buraczków? – odpowiada Anetka, patrząc gdzieś w bok.

– No… takich domowych. Wiesz, tych z piwnicy. A nie, przepraszam… – uśmiechnęłam się krzywo. – W garażu.

Michał odłożył widelec.

– Mamo… co się znowu stało? – westchnął.

– A nic, synku. Znalazłam dziś w waszym garażu skarbiec. Tyle że zamiast złota – moje słoiki. W idealnym stanie… do archeologicznych badań – odparłam, patrząc prosto na Anetkę.

– Mamo, to nie tak… – zaczęła, ale ja jej przerwałam. – Wiesz, Anetko, w moim pokoleniu jedzenie się szanowało. Jak się coś dostało, to się jadło. Albo chociaż udawało, że się je, a potem sprytnie wyrzucało w nocy, żeby darczyńca się nie dowiedział.

Syn spojrzał na nią pytająco.

– Serio? Trzymałaś te słoiki w garażu? – zapytał.

– One były… yyyy… na później – wybąkała.

– Na później? – powtórzyłam, przeciągając sylaby. – Kochanie, przy tym twoim „później” nawet PRL wydaje się świeżą historią.

Zapanowała cisza, tylko łyżka syna stuknęła o talerz. Michał chrząknął, jakby próbował rozładować atmosferę.

– Dobra, to może jutro otworzymy jeden słoik i zjemy razem.

– Nie – odparłam twardo. – Ja swoje buraki zabieram. Nie będę patrzeć, jak marnieją w zapomnieniu.

I wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w oczach Anetki coś na kształt wściekłości, której nie zdołała ukryć.

Dałam jej dać popalić

Wracałam do domu z reklamówką pełną moich własnych słoików, jakbym właśnie uratowała zakładników z rąk terrorystów. W torbie coś pobrzękiwało, a ja czułam satysfakcję i jednocześnie piekielny plan zaczął kiełkować mi w głowie. Usiadłam w kuchni, postawiłam słoiki na blacie i patrzyłam na nie jak strateg przed bitwą. Bo ja mam dobrą pamięć. Pamiętam, jak na początku małżeństwa mojego Michałka ta dziewucha opowiadała wszystkim, jaka to jestem cudowna kucharka. A teraz? Moje buraki traktuje jak eksponaty w skansenie.

– Dobrze… – mruknęłam do siebie. – Skoro Anetka nie lubi buraków, to dostanie ich więcej. Ale w wersji… kreatywnej.

Następnego dnia pojechałam na targ. Kupiłam świeże buraki, zrobiłam całą nową partię sałatki, ale tym razem… z drobnym „ulepszeniem”. Dodałam sporo chrzanu, tyle że po pierwszym kęsie człowiek ma wrażenie, że nos mu się od środka wypala. Do tego trochę pieprzu cayenne, żeby smak został na dłużej. Wieczorem zapakowałam słoiki w ozdobny kosz, przewiązałam wstążką i zaniosłam do nich. Michał akurat był w pracy, więc otworzyła mi ona – w szlafroku, z maseczką na twarzy.

– Mamo? – spojrzała zdziwiona.

– Pomyślałam, że może jednak znajdziesz miejsce w spiżarni na świeżą dostawę – uśmiechnęłam się tak słodko, że od samego patrzenia można by dostać próchnicy.

Wzięła kosz niechętnie, ale podziękowała. Ja wróciłam do domu i wyobrażałam sobie chwilę, w której – z grzeczności albo dla zachowania pozorów – jednak otworzy jeden z tych słoików.

– Zobaczymy, moja droga, czy dalej będziesz trzymać to w garażu – powiedziałam sama do siebie, parząc herbatę.

Czuła teraz, że żyje

Trafiło się jak ślepej kurze ziarno. Dwa dni później Michał zaprosił mnie na obiad, bo, jak to powiedział, „Anetka chce udowodnić, że potrafi ugotować coś lepszego niż rosół z kostki”. Przychodzę, a na stole rosół (cudów nie ma), kotlety i… miseczka mojej sałatki z buraków. Tej nowej, „na sterydach”. Od razu ją poznałam po tym, jak piekielny zapach chrzanu wypełniał pół kuchni.

– Mamo, nałożyć ci buraczków? – pyta Anetka słodko, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz? Jem twoje przetwory!”.

– Ależ oczywiście, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem, kryjąc w sobie diabelską radość. – Nałóż też sobie porządną porcję, żebym widziała, że smakują.

Michał patrzył, jak nabiera na łyżkę solidną kupkę i kładzie obok kotleta. Ja też nabrałam. Próbujemy. Pierwszy kęs i widzę, jak jej oczy robią się większe. Drugi kęs – twarz lekko czerwienieje. Trzeci – łapie oddech jak ryba wyrzucona na brzeg.

– Mocne, prawda? – pytam niewinnie, mieszając swój kawałek w sosie z kotleta.

– Eee… – próbuje coś powiedzieć, ale zamiast słów wychodzi z niej chrząknięcie i kaszel. Sięga po wodę, popija łapczywie.

– Mówiłam ci kiedyś, że w moim domu buraki robiło się tak, żeby człowiek od razu czuł, że żyje – dodałam, patrząc, jak Michał z trudem powstrzymuje śmiech.

– No… czuć… – wykrztusiła w końcu, wycierając oczy, które łzawiły jej jak po seansie najtragiczniejszego melodramatu.

Ja spokojnie zjadłam swoją porcję, a ona do końca obiadu nawet na buraki nie spojrzała. Ale miseczka stała na środku stołu, pachnąc jak ostrzeżenie.

Wygrałam tę buraczaną bitwę

Minęło kilka dni od obiadu, a telefon od Michała pojawił się wcześniej, niż sądziłam.

– Mamo… – zaczął ostrożnie – wiesz, Anetka chyba źle się poczuła po tych twoich burakach.

– Po moich burakach? – udawałam zdziwienie tak dobrze, że sama bym sobie uwierzyła. – Ależ synku, to przecież samo zdrowie. Warzywa, witaminy… chrzan czyści zatoki, pieprz rozgrzewa…

– No tak, tylko ona mówi, że… no, wiesz… trochę przesadziłaś z przyprawami.

– A widzisz, to pewnie dlatego, że w słoikach stały – rzuciłam z rozbrajającym uśmiechem, choć on tego nie mógł widzieć. – Pewnie smaki się zaostrzyły.

Cisza w słuchawce. Wiedziałam, że przekaz dotarł. Kilka dni później, idąc przez targ, spotkałam sąsiadkę Anetki.

– Pani Tereso, a co to się stało, że Anetka rozdaje po sąsiedztwie buraki w takich ładnych słoiczkach? – zapytała z uśmiechem.

– Aaa, to pewnie ta ostatnia dostawa. Widocznie chciała się podzielić… – odpowiedziałam, a w środku aż mnie skręcało z rozbawienia.

Wieczorem dostałam SMS-a od Anetki: „Mamo, dzięki za troskę, ale więcej buraków już nie przynoś. Mamy spory zapas”. Odpisałam krótko: „Rozumiem, kochanie. Szkoda, bo miałam w planach zrobić wersję świąteczną”. Święta, jak się okazało, spędziliśmy u mnie. I dziwnym trafem, kiedy podałam na stół sałatkę z buraków, Anetka zjadła tylko jedną mini łyżeczkę. Wypiła przy tym dwa kubki herbaty. Michał patrzył to na nią, to na mnie, ale milczał jak grób. Czułam, że bitwę wygrałam. A wojny… nawet nie muszę toczyć. Bo teraz, ilekroć zobaczy buraki, będzie pamiętać ten „domowy smak, co stawia na nogi”.

Niech ze mną nie zadziera

Czasem ludzie myślą, że największą bronią teściowej jest język. Otóż nie. Najlepsza broń to cierpliwość i umiejętne dawkowanie… przypraw. Ja już swoje wiem – Anetka od buraków będzie trzymać się teraz tak daleko, jak od promocji na wątróbkę. A ja? Ja mogę wreszcie przestać marnować swój czas i słoiki na kogoś, kto nawet nie umie docenić pracy rąk, które ją karmiły. Wiem jedno – w mojej spiżarni buraki nigdy się nie kurzą. I jeśli ktoś myśli, że może mnie przechytrzyć, to prędzej czy później znajdzie się z pełną łyżką chrzanu w ustach i łzami w oczach. A ja przy stole wciąż będę uśmiechać się słodko i pytać:

– Anetko, nałożyć ci buraczków?

Bo w końcu… rodzina jest najważniejsza.

Teresa, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama