Reklama

Od początku coś mi w synowej nie grało. Ładna, owszem, taka w typie tych z seriali – zawsze uśmiechnięta, wystrojona, wygadana. Ale za tą fasadą coś mi zgrzytało. Gdy patrzyłam, jak mój syn się dla niej stara, a ona wszystko przyjmuje jak oczywistość, to krew mnie zalewała.

Ale siedziałam cicho. Na początku. Bo nie chciałam robić złej krwi. Zamiast tego dawałam dobre rady. Delikatnie, po babsku. A ona? Uśmiechała się słodko i robiła po swojemu. Nie, nie jestem z tych, co się wtrącają. Ale kiedy widzę, że ktoś jedzie jak taran, to nie umiem stać obojętnie. Próbowałam jej powiedzieć. Ostrzegałam. A ona? Uznała, że starsza pani to się już na niczym nie zna. No to się przekonała.

Jak ktoś chce się sparzyć...

Zaczęło się od kuchni. A właściwie – od braku kuchni. Kiedy Anetka i mój syn wprowadzili się do nowego mieszkania, powiedziała, że zamówili kuchnię z katalogu. Miała być nowoczesna, z wyspą i jakimś „soft-close” – nawet nie wiedziałam, co to za wynalazek.

– A nie lepiej zamówić u pana Ryśka z osiedla? – zaproponowałam, siedząc na składanym krześle, bo krzeseł też jeszcze nie mieli.

– Mamo, ale u Ryśka czeka się pół roku, a ja chciałam mieć wszystko szybko – odpowiedziała z uśmiechem, jakby rozmawiała z dzieckiem, które nie rozumie, że lalki nie są prawdziwe.

– Ale przynajmniej robi solidnie. A nie takie na pokaz z cienkiej płyty...

– Mamo, no nie martw się, to firma polecona przez influencerkę, której totalnie ufam. Ona miała identyczną kuchnię i jest zachwycona.

– „Influencerkę”? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – To teraz kuchnie się zamawia, bo jakaś dziewczyna w internecie pokazała, że ładna?

Anetka się roześmiała i spojrzała na mnie, jakbym była z innej planety.

– No tak, wiem, że to dla pani brzmi dziwnie, ale teraz tak to działa. Poza tym oni mają wszystko od razu – montaż, sprzęt, nawet dekoracje.

– Dekoracje? – uniosłam brwi. – A gotować w tym będzie kto?

– No ja! Przecież wiesz, że lubię!

Tylko że z gotowaniem to ona miała tyle wspólnego, co ja z tymi jej influencerkami. Ale machnęłam ręką. Moja rola – ostrzec. Reszta? Jak ktoś chce się sparzyć, to i tak włoży rękę do wrzątku.

– Jak ci się coś nie spodoba, to pamiętaj, że pan Rysiek wciąż robi meble – rzuciłam jeszcze na odchodnym.

– Nie będzie potrzeby – odparła pewnie.

No cóż. Poczekamy, zobaczymy.

Będą kłopoty

Minął miesiąc. Dzwoni do mnie mój syn, że już wszystko gotowe i żebym wpadła zobaczyć kuchnię. Myślę sobie – dobrze, idę. Wchodzę, Anetka cała w skowronkach, robi kawę w jakimś chromowanym ekspresie, który wyglądał jak statek kosmiczny, a ja od progu czuję, że coś tu śmierdzi. I to nie obrazowo – naprawdę coś waliło klejem.

– Mamo, siadaj! – zawołała Anetka. – Zobacz! Prawda, że cudownie wyszło?

Rozejrzałam się. Fronty białe na wysoki połysk, wszystko się świeciło, jakby mieli tu kręcić reklamę pasty do zębów. Ale coś było nie tak. Szuflady się nie domykały do końca, jedna szafka z boku już miała obity róg.

– A co to tutaj takie ukruszone? – wskazałam palcem, starając się mówić spokojnie.

– Oj, to nic, pewnie się stuknęło przy montażu. Zgłoszę do reklamacji – powiedziała lekko. – Oni mają gwarancję.

– I co, odebraliście bez sprawdzenia?

– No... nie było czasu. Ja byłam w pracy, Michał odebrał, powiedzieli, że wszystko okej.

Spojrzałam na syna. Stał z boku i drapał się po karku, jak zawsze, gdy coś sknocił.

– Ile zapłaciliście za to cudo?

– Trochę ponad trzydzieści tysięcy, ale wszystko w cenie – sprzęt, montaż, wizualizacja...

Zrobiłam minę, jakbym się zadławiła.

– Anetko... ja ci mówiłam. To jest MDF, nie drewno. Pan Rysiek zrobiłby wam porządnie, taniej i na wymiar, nie z katalogu dla naiwnych.

– Mamo, ale ja nie jestem naiwna. Po prostu wolę nowoczesne rozwiązania...

– No to będziesz miała nowoczesne reklamacje – rzuciłam pod nosem.

A to był dopiero początek.

Kuchenny armagedon

Nie minęły dwa tygodnie, jak dzwoni do mnie Anetka. Głos ma taki, jakby właśnie płakała albo się zaraz miała popłakać.

– Mamo, mogłabyś do nas przyjechać? – zapytała cicho.

– Co się stało? Coś z kuchnią?

– Przyjedź, proszę. Michała nie ma, a ja... nie ogarniam.

Wzięłam płaszcz, kluczyki i już po pół godzinie byłam pod ich blokiem. Drzwi otworzyła mi w dresie, z rozmazanym tuszem pod oczami. Z kuchni dobiegał dźwięk kapania – kap... kap... kap... Weszłam i aż mnie zamurowało. Cała podłoga w kuchni była zalana. Szmaty leżały w kałużach, szafka pod zlewem pęczniała jak bułka w mleku.

– Bo ten zlew... on miał mieć podłączenie do filtra, a oni założyli coś innego i zaczęło cieknąć. Zadzwoniłam do tej firmy, ale powiedzieli, że gwarancja nie obejmuje „uszkodzeń powstałych z winy użytkownika”.

– Użytkownika?! – aż mi ciśnienie podskoczyło. – Ty im uwierzyłaś?

– Mamo, ja nie wiem, co robić... – głos jej zadrżał. – Wszystko zalane, panele się podniosły, a oni mówią, że mogę napisać reklamację mailem i „czekać na rozpatrzenie”.

Usiadłam przy stole. Poczekałam chwilę, aż przestanie się trząść.

– Anetko, po pierwsze – nic sama nie pisz. Po drugie – masz zdjęcia? Fakturę? – zaczęłam wyliczać.

Skinęła głową.

Zaraz zadzwonię do znajomego prawnika. A ty się, kochanieńka, w końcu naucz, że „ładnie” to nie znaczy „porządnie”.

– Mamo, ja wiem... – wyszeptała i spuściła wzrok. – Miałam cię posłuchać.

Aż mi się jej zrobiło żal. Ale nie powiedziałam „a nie mówiłam”. Jeszcze nie.

Lepiej, gdyby to się nie wydarzyło

Zadziałałam szybko. Zadzwoniłam do Jarka – starego znajomego z pracy, który teraz zajmował się sprawami konsumenckimi. Obiecał rzucić okiem na dokumenty i przy okazji doradzić, co robić. Po południu przyszłam do Anetki z całą teczką.

– Mamo, ty naprawdę jesteś niezastąpiona – powiedziała, kiedy podawałam jej plik wydruków.

– Wiem – uśmiechnęłam się krótko. – Ale bardziej byś mi zaimponowała, gdybyś nie musiała korzystać z mojej pomocy.

Anetka spuściła głowę.

Chyba myślałam, że wszystko ogarnę sama. Że jestem już taka... dorosła.

– Dorosłość nie polega na tym, że się wszystko wie. Tylko na tym, że się słucha tych, co już raz przeszli tę samą ścieżkę i połamali sobie nogi.

Usiadła obok mnie na kanapie. Z kuchni dalej dobiegał rytmiczny dźwięk kapania.

– Jarek mówił, że musimy im wysłać pismo polecone, najlepiej z adnotacją o przyjęciu. A potem, jeśli się nie ruszą, zgłosić sprawę do rzecznika praw konsumenta.

– A oni mogą tak po prostu zignorować? Przecież to ich wina! – głos jej zadrżał.

– Mogą próbować, ale nie muszą wygrać. Zwłaszcza że nie jesteś pierwszą, którą tak potraktowali. Jarek coś wspominał o innych skargach.

Anetka spojrzała na mnie z wdzięcznością.

– Mamo... przepraszam, że wtedy cię zbyłam. Myślałam, że przesadzasz.

– Wiem. A ja z kolei wiedziałam, że się przekonasz. Tylko wolałabym, żeby nie w ten sposób.

– Ja też – przyznała cicho. – Ale dziękuję, że nie powiedziałaś mi wtedy „a nie mówiłam”.

– Jeszcze nie powiedziałam – mruknęłam.

I obie się zaśmiałyśmy.

Moc wdzięczności

Kilka tygodni później znowu byłam u nich w mieszkaniu. Tym razem w kuchni było cicho – żadnego kapania, żadnych zapachów kleju. Nowe fronty i instalacje, zamontowane przez pana Ryśka, błyszczały skromnie, ale solidnie. Bez fajerwerków, ale przynajmniej wszystko się domykało i nic się nie odklejało.

– Mamo, zrobiłam zupę dyniową, chcesz spróbować? – zapytała Anetka, wyciągając parujący garnek z płyty.

– A gotowałaś w tej kuchni z katalogu? – rzuciłam z przekąsem.

– Nie, nie… w tej już się da gotować – uśmiechnęła się i nalała mi porcję. – Wiesz, pan Rysiek to złoty człowiek. Wszystko wyjaśnił, podpowiedział, nic na siłę. Nawet mi doradził, żebym nie brała tej wyspy, bo miejsca mało. I miał rację.

– Nie mów – odpowiedziałam spokojnie. – Tyle lat meble robi, to może coś wie.

Usiadłyśmy przy stole. Michał właśnie wrócił z pracy i rzucił tylko:

– Dzięki, mamo, że wtedy się za to wzięłaś. Ja już byłem bliski powiedzenia, że trudno, jakoś z tym będziemy żyć.

– Aha, czyli standardowo: machnąć ręką i nie zawracać sobie głowy – spojrzałam na Anetkę. – I kto miał rację?

Westchnęła, ale tym razem z uśmiechem:

– Ty, mamo. Zdecydowanie ty.

Zamieszałam zupę i spróbowałam.

– Za słona – rzuciłam, ale po chwili dodałam łagodniej: – Ale tylko trochę. Zresztą poprawiłaś się.

– Dziękuję... i za to, że mnie nie zostawiłaś z tym wszystkim. Nawet jak byłam uparta jak osioł.

Spojrzałam na nią uważnie. I wtedy, chyba pierwszy raz, pomyślałam: może coś z niej jeszcze będzie.

Synowa mnie zaskoczyła

Z czasem zaczęłyśmy się dogadywać coraz lepiej. Może nie byłyśmy jak matka z córką, ale... jak dwie kobiety, które zrozumiały, że mimo różnic – mogą sobie nawzajem pomóc. I że jedna czasem wie lepiej, a druga – musi się nauczyć na własnych błędach. I nie ma w tym nic złego.

Pewnego dnia siedziałyśmy razem przy stole, obierałyśmy jabłka do szarlotki. Anetka spojrzała na mnie i powiedziała nagle:

– Mamo... a jakbyśmy wiosną ogarnęli balkon? Tak, żeby można było sobie posiedzieć, posadzić coś. Może pan Rysiek pomoże?

Zerknęłam na nią.

– A influencerka nie miała jakiejś oferty balkonowej?

Zaśmiała się głośno.

– Nie tym razem. Tym razem słucham głosów prawdziwego doświadczenia.

Uśmiechnęłam się pod nosem i wrzuciłam kolejne jabłko do miski.

– No to dobrze. Bo na balkonie najważniejsze nie są lampki i modne leżaki, tylko żeby się dobrze herbatę piło. I żeby miało się z kim pogadać.

Czasem trzeba pozwolić komuś się sparzyć, żeby potem naprawdę docenił to, przed czym się go ostrzegało.

Michalina, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama