„Synowa mieszka na wsi już 5 lat, a nie wie, ile kosztuje kilogram truskawek. Damulce z miasta tylko paznokcie w głowie”
„Usiadłam ciężko na taborecie. Pięć lat mieszka z nami, pięć lat chodzi pośród krzaków, co roku jedzie ze mną do skupu... i nie wie, ile kosztuje kilogram truskawek? Bo to nie było pytanie z ciekawości. To było pytanie z innej planety”.

- Redakcja
Kiedy mój syn oznajmił, że przywiezie do nas dziewczynę z miasta, która „kocha naturę” i „zawsze marzyła o życiu na wsi”, przyjęłam to z ostrożnym entuzjazmem. No bo co miałam powiedzieć? Chłopak zakochany, szczęśliwy, to matce serce mięknie. Ale od początku coś mi zgrzytało. Ta cała „kochająca naturę” miała sztuczne rzęsy, szpilki nawet do stodoły i perfumy, od których króliki z obory dostawały spazmów. Teraz mija piąty rok odkąd tu mieszka, a ostatnio zapytała mnie, ile kosztuje kilogram truskawek. Truskawek! W czerwcu! Na wsi! I to nie był żart.
W obcasach na wieś
Pamiętam ten pierwszy dzień, jakby to było wczoraj. Stałam w kuchni, ugniatając ciasto na pierogi, kiedy zajechali pod dom. On – mój syn – cały w skowronkach, z tym swoim błyszczącym BMW, które na naszych dziurawych drogach wyglądało jak żaglowiec na kartoflisku. A obok niego – ona. Wysiadła jakby z reklamy, w białym płaszczyku, z torebką większą niż mój worek na ziemniaki. Obcasy stuknęły o bruk i spojrzała dookoła z takim wyrazem twarzy, jakby szukała lotniska, a nie gospodarstwa.
– Mamo, poznaj Anitkę – powiedział syn z dumą, a ona podała mi rękę z paznokciami jak pazury orła.
Zamiast „dzień dobry” rzuciła:
– Ojej, ale tu... pięknie. I tak... spokojnie.
Spojrzałam na nią i już wiedziałam, że będzie ciężko. Ale skłamałam, jak to matki mają w zwyczaju:
– Cieszę się, że w końcu cię poznaję. Rozgość się.
Rozgościła się aż za bardzo. Zamiast pomagać w kuchni, przesiadywała z laptopem na tarasie i mówiła, że pracuje zdalnie. A kiedy zapytałam, czy chciałaby się przejść z nami na pole, odpowiedziała z uśmiechem:
– Ja to bardziej lasy lubię, ewentualnie deptaki...
Od razu wiedziałam, że tu nie pasuje. Ale mówiłam sobie: dajmy jej czas. Może się nauczy. Może...
Święta z prosecco
Pierwsze wspólne święta były próbą nerwów. I cierpliwości. Zawsze robimy je u nas, bo dom duży, kuchnia przestronna, a stół może pomieścić całą rodzinę – i tę z krwi, i tę przyklejoną przez los. Synowa zgłosiła się do pomocy, ale jak się okazało, jej „pomoc” polegała na otwieraniu prosecco o dziesiątej rano i przeszkadzaniu każdemu, kto naprawdę coś robił.
– Ja się zajmę dekoracją stołu – oznajmiła z dumą i znikała na dwie godziny, żeby potem wrócić z wazonem pełnym... plastikowych kulek i suszonych traw. Na Boże Narodzenie! A kiedy zapytałam, co z opłatkiem, spojrzała na mnie, jakbym poprosiła ją o zrobienie statku kosmicznego.
– Ojej, serio robicie ten... rytuał? – rzuciła i zaśmiała się, patrząc na mnie, jak na eksponat w muzeum folkloru.
Nie mówię, żeby każdy musiał znać zwyczaje, ale trochę szacunku się należy. Ja się przecież nie wtrącałam, jak do nas zaserwowała sałatkę z rukoli i czegoś, co wyglądało jak nasiona trawy. Dla niej „karp” to był „smutny symbol cierpienia zwierząt”, a makowiec „glutenowa bomba”. Dzieci chodziły głodne, teściu mruczał coś pod nosem, a mój syn... ten siedział jak niemowa, z miną „dajcie spokój, przynajmniej jest ładna”. Tego dnia przysięgłam sobie jedno: albo nauczę ją gotować barszcz, albo już nigdy nie oddam jej kuchni. I niech to prosecco się jej czknie.
Ziemia, kurz i manicure
Któregoś dnia wczesną wiosną zaproponowałam Anicie, żeby poszła ze mną na pole. Tak zwyczajnie – przekopać grządkę, posiać coś, pogadać przy robocie. Czułam, że musimy złapać jakiś kontakt, a jak nie przez słowa, to może przez wspólną pracę. Spojrzała na mnie z wahaniem, ale w końcu się zgodziła. Zniknęła na piętnaście minut i wróciła... w różowej kurtce, z białą czapką i kaloszami, które miały więcej błyskotek niż mój ślubny pierścionek.
– Gotowa! – oznajmiła z dumą, pokazując paznokcie. Świeżo zrobione, błyszczące jak tafla lodu.
– Kochana, może załóż rękawiczki, bo szkoda takiej roboty – powiedziałam łagodnie.
– Nie ma sprawy, mam rękawiczki ogrodowe z jakiegoś eco sklepu. Dwa razy droższe, ale nie z plastiku – rzuciła, zakładając różowe rękawiczki jak do jazdy konnej.
Zabrałyśmy się do roboty. Ja kopałam, ona przesypywała ziemię przez palce i mówiła, że „to takie uziemiające”. Kiedy przyszło do sadzenia, zapytała:
– A jak się rozpoznaje, gdzie głowa cebuli?
W pierwszej chwili myślałam, że żartuje. Ale ona patrzyła na mnie zupełnie poważnie. Pokazałam, tłumaczyłam, zrobiłam wzór. Wróciłam po kwadransie – cebule wszystkie odwrotnie.
– Bo te z ogonkami wydawały się ładniejsze na górę – stwierdziła beztrosko.
Wróciłyśmy do domu, a ona jeszcze na schodach zapytała:
– A pani jak często maluje paznokcie?
– Jak mam pogrzeb – odpowiedziałam zmęczonym głosem.
Ona się roześmiała. A ja nie.
Kłótnia o kompot truskawkowy
Było czerwcowe popołudnie, truskawki dojrzewały aż miło, całe pole pachniało słodkością dzieciństwa. Stałam przy zlewie, myjąc owoce na kompot, gdy do kuchni weszła Anita. Miała na sobie lniany kombinezon w beżowe paski, wyglądała jak z katalogu o sielskiej wsi, tylko z drogim zegarkiem na nadgarstku.
– Mmmm, co tak pachnie? – zapytała, zerkając do garnka.
– Kompot z truskawek. Na obiad – odpowiedziałam, zadowolona, że może coś ją w końcu zainteresuje.
– Ojej, serio? Z takich świeżych? – zdziwiła się, jakby chciała dodać: „to się w ogóle robi?”
– No przecież, co mam z nimi zrobić? Wyrzucić?
A ona jak gdyby nigdy nic:
– A ile teraz kosztuje kilogram truskawek?
Zawiesiłam łyżkę w powietrzu. Spojrzałam na nią, potem na garnek, potem znów na nią. Myślałam, że się przesłyszałam.
– Jak to „ile kosztuje”? – zapytałam powoli.
– No tak orientacyjnie. Bo może zrobię kiedyś taki kompot u siebie, jak wrócimy do miasta. To takie retro, Instagram to kocha.
Usiadłam ciężko na taborecie. Pięć lat mieszka z nami, pięć lat chodzi pośród krzaków, co roku jedzie ze mną do skupu... i nie wie, ile kosztuje kilogram truskawek? Bo to nie było pytanie z ciekawości. To było pytanie z innej planety.
– U nas truskawki nie kosztują. U nas się je zrywa – rzuciłam, patrząc jej prosto w oczy.
Uśmiechnęła się. Jakby to było zabawne. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam: ona nigdy tu nie będzie pasowała.
Czy kiedyś się ogarnie?
Pewnego dnia zniknął prąd. Padło pół wsi, nie pierwszy raz, ale akurat trafiło idealnie – sobota, wesele kuzynki, wszyscy w rozgardiaszu, a Anita… no cóż. Wyszła z łazienki z ręcznikiem na głowie i szałem w oczach.
– Mamo! – zawołała do mnie przez pół domu, jakby była znowu w swoim apartamencie na piątym piętrze z windą i wideofonem. – Nie działa suszarka! I prostownica też!
– No nie działa, bo prąd padł – odpowiedziałam, stojąc przy kuchni i kręcąc ciasto bez miksera. – Trzeba poczekać.
– Ale ja mam mokre włosy! Jak ja mam iść tak na wesele?
Popatrzyłam na nią i westchnęłam. Sama miałam jeszcze jedną rękę w cieście, drugą mieszałam zupę. I pomyślałam: ile można udawać, że wszystko jest dobrze?
– To może zawiąż chustkę, jak moja mama nosiła, albo wepnij kwiatka – zaproponowałam z ironią.
– To nieśmieszne – burknęła. – I tak już nic mi nie wychodzi.
I wtedy to powiedziała:
– Ja chyba nie nadaję się do tej wsi.
Nie było w tym żalu, bardziej zmęczenie. W końcu spojrzała mi prosto w oczy. Pierwszy raz od dawna bez uśmiechu, bez pozy, bez instagrama. Prawdziwa.
– Wiem – odpowiedziałam tylko. I jakoś dziwnie zrobiło mi się smutno. Bo może wcale nie chciałam, żeby tak to się skończyło. Ale wiedziałam: pora kończyć tę bajkę.
Zamienił stryjek siekierkę na kijek
Anita wyjechała dwa tygodnie później. Najpierw miała to być tylko „przerwa”, potem „potrzeba złapania oddechu”, aż w końcu zostało tylko: „wracam do siebie”. Syn nie walczył. Może dlatego, że sam był już zmęczony tym napięciem. A może zrozumiał, że lepiej zakończyć coś, co od dawna nie działa, niż udawać jeszcze przez kolejne lata.
Nie płakałam. Zdziwiłam się, ale nie. Zamiast tego poszłam na pole, wzięłam koszyk i zaczęłam zrywać ostatnie truskawki. Pachniały słodko, jak co roku. Ziemia dalej była ziemią, kury gdakały swoje. Świat się nie zmienił. Tylko ja czułam się jakoś... lżej. Bez ciągłego dopasowywania się, bez wiecznego tłumaczenia, bez siedzenia w dwóch światach naraz.
A syn? Zaskoczył mnie. Po miesiącu przyjechał sam, z siatką truskawek.
– Na kompot – powiedział krótko i wszedł do kuchni, jakby wracał z długiej podróży.
Nie pytałam o Anitę. On nie mówił. Po prostu siedzieliśmy razem, jak kiedyś. Bez szpilek, bez filtrów, bez udawania. Zwyczajnie. I wiecie co? Kompot smakował najlepiej od lat.
Jadwiga, 62 lata
Czytaj także:
- „Zapach żółtej fasolki szparagowej przyciągnął ciekawskiego sąsiada. Od tamtego dnia wpadał nie tylko w porze obiadowej”
- „Mąż miał pretensje, że mało zarabiam. Gdy zaczęłam przynosić więcej kasy, zaczął węszyć i posądził mnie o zdradę”
- „To miał być żart, a teraz wszyscy mają mnie za złodziejkę. Jak mam udowodnić, że na weselu nie ukradłam kopert z kasą?”