Reklama

Moja synowa to w porządku dziewczyna, ale jak czasem coś palnie, to człowiek nie wie, czy się śmiać, czy płakać.

– Dancing w sanatorium? Serio? – zapytała z grymasem na twarzy.

– A co? Mam leżeć w pokoju i układać pasjanse? – odparłam, próbując się nie uśmiechnąć.

No więc pojechałam. Spakowałam sukienkę z cekinami, której nie wyciągałam z szafy od wesela kuzynki dziesięć lat temu, i pojechałam do tego sanatorium. Miałam spędzić dwa tygodnie na zabiegach, spacerach i dancingach. Myślałam, że może potańczę dwa razy, trochę się rozerwę, a potem spokojnie wrócę do swojej rutyny. Nie przypuszczałam, że te dwa tygodnie wywrócą moje życie do góry nogami.

Zawrócił mi w głowie

Sanatorium wyglądało jak większość takich miejsc. Dużo plastiku, pastelowych kolorów i zapach maści kamforowej unoszący się w powietrzu. I miało coś, czego się nie spodziewałam – salę z parkietem i błyszczącą kulą pod sufitem. Jak za dawnych lat. Na początku podeszłam do tego z dystansem. Usiadłam przy stoliku w rogu, zamówiłam herbatę z cytryną i obserwowałam ludzi. Większość w parach, niektórzy w grupkach, śmiali się, rozmawiali, ktoś już tańczył. I wtedy pojawił się on. Wysoki, siwy, z lekkim brzuszkiem. Ale miał coś w spojrzeniu. Podszedł pewnym krokiem.

– Dobry wieczór. Czy pozwoli pani, że zaproszę do tańca?

– Nie jestem pewna, czy pamiętam, jak się to robi – zaśmiałam się, poprawiając sukienkę.

– To świetnie się składa, bo ja też nie. To będzie taniec z odzyskiwaniem pamięci – puścił do mnie oko.

Zatańczyliśmy. Trochę sztywno, trochę niezgrabnie, ale... lekko. Zapomniałam o bolących kolanach, o synowej, o wszystkim. Kręciliśmy się wolno, a on co chwilę opowiadał jakąś anegdotę.

– A potem pani Basia z pokoju 207 stwierdziła, że na basenie spotkała swojego byłego męża. Okazało się, że to tylko ratownik z brodą – śmiał się, a ja razem z nim.

Wieczór skończył się zbyt szybko. Odprowadził mnie pod drzwi pokoju i powiedział:

Jutro też panią odnajdę na parkiecie. Jeśli tylko pozwoli.

Skinęłam głową, czując, jak coś we mnie drgnęło. Jakby mała iskierka, która dawno temu zgasła, znowu się zapaliła.

Chciałam być sobą

Następnego ranka w stołówce atmosfera była jak na szkolnej wycieczce – wszyscy się znali, wszyscy wszystko wiedzieli. Usiadłam z boku, z talerzem twarożku i jajkiem na miękko. I wtedy poczułam te spojrzenia.

– No, no, zatańczyłaś z Jurkiem, co? – mrugnęła do mnie jakaś pani z drugiego stolika, która jeszcze wczoraj nie mówiła mi nawet „dzień dobry”.

A co w tym dziwnego? – odparłam, rozsmarowując masło na bułce.

– Nic, absolutnie nic.

Nie minęło dziesięć minut, a Jurek już szedł w moją stronę z tacą i tym swoim uśmiechem.

– Można się przysiąść do najładniejszej pani na stołówce?

– Chyba się pan pomylił stolik – parsknęłam.

– Nie. Pamięć mam dobrą. Gorzej z biodrem – usiadł naprzeciwko. – Dzisiaj o dziewiętnastej grają walce. Lubi pani walce?

– Jakby to powiedzieć… kiedyś uwielbiałam. Teraz już tylko obserwuję – powiedziałam z lekkim przekąsem.

– To może dziś pani tylko poobserwuje z bliska, w moich ramionach? – zaproponował z powagą i odrobiną szelmowskiego uśmiechu.

Zawahałam się, ale przytaknęłam. Czułam, jak coś się we mnie otwiera – przestrzeń, którą zamknęłam dawno temu. Po mężu. Po wszystkich obowiązkach, dzieciach, wnukach i byciu tą „mądrą, starszą”. Teraz chciałam być po prostu Łucją. Może nawet trochę zwariowaną.

Coś zrozumiałam

Wieczorem postanowiłam zrelaksować się w grocie solnej. Sanatorium oferowało wszystko – od okładów z borowiny po medytacje przy gongach. Włożyłam szlafrok, związałam włosy w koczek i zeszłam na dół. Nie zdążyłam wejść do groty, a już usłyszałam szeptane rozmowy.

– …i mówią, że on tu co turnus sobie kogoś znajduje – dochodziło zza drzwi. – Najpierw pani Danusia, potem ta z Lublina…

Zamarłam. Przez szparę dostrzegłam znajome twarze – te, co patrzyły rano zbyt długo.

– A teraz ta nowa. Wczoraj razem tańcowali! – śmiała się jedna.

Weszłam z impetem.

– Dzień dobry – powiedziałam lodowato. – Plotki w grocie solnej to też forma terapii?

Kobiety speszyły się, jedna zaczęła udawać, że czyta broszurę o magnezie. Po seansie spotkałam Jurka w korytarzu. Też w szlafroku. Wyglądaliśmy jak para zbiegłych pensjonariuszy z komedii romantycznej.

– Coś się stało? – zapytał, widząc moją minę.

– Podobno masz opinię miejscowego Casanovy – burknęłam.

– I co, przestraszyła się pani konkurencji?

– Nie. Przestraszyłam się, że trafiłam na faceta, który bawi się uczuciami.

Jurek westchnął.

Nikomu nic nie obiecuję. Ja tylko... tańczę. A z panią tańczę najchętniej.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na niego długo, w tym dziwnym świetle korytarza, i myślałam: a może ja też nie muszę się wszystkim tłumaczyć? Może to moje dwa tygodnie. Moje zasłużone szaleństwo.

Byłam zazdrosna

Kolejny dzień zaczął się zwyczajnie. Nikt nic nie szeptał, nikt nie rzucał spojrzeń. A może po prostu przestałam na to zwracać uwagę. Miałam inne zmartwienie. Jurek od rana gdzieś zniknął. Nie pojawił się na śniadaniu. Nie było go też na gimnastyce ani w bibliotece, gdzie zawsze siadał w tym samym fotelu i udawał, że czyta. W końcu zobaczyłam go po obiedzie – siedział na ławeczce z jakąś kobietą. Z Danusia, o ile dobrze pamiętałam. Śmiała się głośno, on coś jej pokazywał w telefonie. I poczułam zazdrość. Wróciłam do pokoju i zadzwoniłam do syna.

– Jak tam, mamo? – zapytał z automatu.

– Dobrze – odparłam sucho. – Dużo się dzieje. Chyba za dużo.

– Coś się stało?

– Nic, po prostu… nie jestem już młoda, żeby się bawić w jakieś emocjonalne wygibasy.

– Mamo, a nie o to właśnie chodzi, żebyś się teraz trochę pobawiła?

Wieczorem zapukał do mnie Jurek z kawą w kubkach.

– Przepraszam, że tak zniknąłem. Pomagałem Danusi ogarnąć tablet.

– Jasne – odparłam chłodno.

– Nie szukam tu haremu. Jednak nie będę udawał, że nie mam znajomych. Możemy tak się umówić?

Popatrzyłam mu w oczy. Serio, czułam się jak jakaś nastolatka, co nie wie, czy chłopak ją lubi, czy tylko potrzebuje ściągi z matmy.

– Dobrze – powiedziałam po chwili. – Ale jutro ja wybieram piosenkę do tańca.

– Obiecuję nie narzekać – uśmiechnął się.

Wtuliłam się w jego ramię

Zbliżał się koniec turnusu. Nie planowałam wracać. Przyjechałam z założeniem, że to jednorazowy wybryk. Tylko że w sercu zaczęło się coś mieszać. Wieczorem odbywała się „pożegnalna zabawa”. Sala udekorowana balonikami, muzyka nieco głośniejsza niż zwykle. Włożyłam moją cekinową sukienkę – jeszcze raz. Może ostatni. Jurek czekał już przy wejściu.

– Wyglądasz... jakbyś miała zaraz ukraść całą tę imprezę – powiedział z podziwem.

– Jeszcze zobaczymy, kto komu skradnie wieczór – odpowiedziałam i chwyciłam go pod ramię.

Tańczyliśmy, śmialiśmy się, kręciliśmy się w rytm starego „To ostatnia niedziela”. Gdy orkiestra zagrała „Nie płacz, kiedy odjadę”, Jurek pochylił się do mojego ucha.

– Wiesz, nie musimy żegnać się na zawsze.

– Och, naprawdę? – uniosłam brwi.

Mam dom w górach. Mały, z werandą. Może kiedyś… zajrzysz?

– Jako kto? – zapytałam, bardziej żartem niż serio.

Zamyślił się.

– Może jako Łucja. Po prostu Łucja.

Chciałam odpowiedzieć, ale zamiast tego po prostu wtuliłam się w jego ramię. A potem zatańczyliśmy jeszcze jeden taniec. I jeszcze jeden. Bo kiedy życie daje ci szansę poczuć się królową, nie zadajesz zbędnych pytań. Zakładasz cekiny i idziesz na parkiet.

Miałam piękne wspomnienia

Po powrocie do domu wszystko wydawało się takie… cichsze. Nawet zegar w kuchni tykał jakby ostrożniej. Rozpakowałam walizkę, odwiesiłam cekinową sukienkę do szafy i zrobiłam sobie herbatę. Przez chwilę patrzyłam przez okno – sąsiadka wieszała pranie, dzieciaki z bloku obok grały w piłkę. Normalne życie. Telefon zadzwonił dopiero wieczorem.

– No mamo, opowiadaj! Jak było w tym waszym sanatorium? – głos synowej brzmiał bardziej ciekawsko niż serdecznie.

Nudno – odparłam. – Dużo leżenia, jakieś inhalacje… wiesz, dla staruszków.

– A dancing? Był ten twój obciachowy dancing?

– Był – uśmiechnęłam się. – Ale nie miałam z kim tańczyć. Nikt się nie odważył na cekiny.

Po drugiej stronie zapanowała niezręczna cisza.

– No cóż… to może dobrze. W twoim wieku to już raczej czas odpocząć – rzuciła lekko.

– Właśnie to robię – odpowiedziałam. – I dobrze mi z tym.

Zakończyłam rozmowę, odłożyłam telefon i wyjęłam z koperty karteczkę od Jurka. Pisał, że weranda już gotowa i że kwiaty kwitną jak szalone. Jakby czekały na specjalnego gościa. Będę na nią patrzeć codziennie. Bo czasem trzeba sobie przypomnieć, że bycie królową życia nie kończy się z chwilą, gdy dzieci pójdą na swoje, a wnuki przestaną dzwonić. Czasem zaczyna się w momencie, kiedy znów włożysz sukienkę, w której błyszczysz. I zatańczysz. Tak po prostu.

Łucja, 73 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama