„Synowa nakupiła karpia i umyła rączki od świątecznych przygotowań. Nie mam zamiaru w Wigilię sama stać przy garach”
„Zawsze powtarzałam sobie, że Wigilia to czas pokoju, miłości i wyrozumiałości. A ile tej wyrozumiałości może mieć człowiek, kiedy synowa twierdzi, że pomaga, bo... kupiła karpia?”.

- Redakcja
Nie wiem, jak to się stało, że ze wszystkich świątecznych ról przypadła mi ta najmniej wdzięczna – kucharki, organizatorki i dekoratorki. Kiedyś Wigilia miała smak... no, inny. Pachniało pomarańczami i suszonymi grzybami, dzieci biegały z wypiekami na twarzy, a do kuchni zaglądał mąż z pytaniem, czy już można spróbować pierożków. Teraz dzieci mają dzieci, a mąż odpoczywa na cmentarzu. Zawsze powtarzałam sobie, że Wigilia to czas pokoju, miłości i wyrozumiałości. A ile tej wyrozumiałości może mieć człowiek, kiedy synowa twierdzi, że pomaga, bo... kupiła karpia?
– Mamo, ja się na to nie piszę, naprawdę nie umiem. Jeszcze bym coś popsuła – powiedziała, kiedy zapytałam, czy pomoże przy pierogach.
Nie wiem, może w jej domu rodzinnym pierogi robiły się same, ale u nas tak to nie działa. W tym roku postanowiłam: nie będę stać przy garach sama jak ostatnia frajerka. Niech sobie sama ugotuje te święta, skoro chce tylko błyszczeć przy stole jak bombka na czubku choinki.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem
– Mamo, pamiętasz, że karpia trzeba było zamawiać z wyprzedzeniem? Na szczęście dorwałam ostatniego! – oznajmiła z triumfem, stawiając siatkę na kuchennym blacie.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. W siatce była ryba wielkości podeszwy.
– I co ja mam z tym teraz zrobić?– spytałam, unosząc brwi
– No… usmażyć? – odparła z niepewnym uśmiechem, cofając się o krok.
– Skoro już umyłaś rączki, to rzeczywiście robota skończona – mruknęłam, chwytając reklamówkę z rybą. – Może jeszcze powinnam ci dziękować za poświęcenie?
– Mamo, no bez przesady… – zaczęła, ale widząc moją minę, spoważniała. – Naprawdę chciałam pomóc. To nie jest tak, że się wymiguję.
– A jak niby wygląda pomaganie według ciebie? Kupienie jednej ryby i umycie rączek? – postawiłam ręce na biodrach. – Wiesz co, Zosiu, ty chyba myślisz, że te pierogi lepią się same, a uszka skaczą do barszczu jak żabki do stawu.
– Oj, mamo… Przecież nie chciałam źle.
– Nie wątpię. Tylko dobre chęci nie wystarczą.
Zosia milczała przez chwilę, potem sięgnęła po telefon.
– Dobra, zadzwonię do mamy. Może ona coś ugotuje i przywiezie.
– A niech przywiezie! – odparłam ze złością. – A najlepiej niech ci jeszcze tę Wigilię poprowadzi. A ja? Ja wreszcie usiądę. Jak gość.
Nie chciała mi pomóc
Następnego dnia w kuchni panował zaduch po kapuście, a ja od rana mieszałam w garnkach. O siódmej rano zaczęłam od moczenia grzybów, potem zagniotłam ciasto na pierogi, a tuż przed południem, rozwałkowywałam kolejną porcję ciasta. Zosia siedziała przy stole i przeglądała telefon.
– Może byś farsz nakładała? – zapytałam, ledwo panując nad tonem.
– Zaraz… Tylko odpiszę koleżance, bo mnie pyta, co robimy na Sylwestra.
– A ja się pytam, co my robimy na Wigilię. Bo na razie robię ja.
Westchnęła i odłożyła telefon, ale bez przekonania zaczęła nakładać farsz łyżeczką.
– U nas w domu to zawsze babcia wszystko robiła. A mama tylko nakładała talerze.
– To ty chyba myślałaś, że ja też tu jestem do nakładania talerzy?
– Mamo, nie… ale niech mama nie przesadza. Święta mają być miłe, a nie w nerwach.
– To trzeba je robić razem, a nie siadać jak księżniczka i czekać na gotowe – odpowiedziałam ostro, podsypując mąką blat. – Syn ci nie powiedział, że ja już nie mam sił jak dwudziestolatka?
– Mamo, ale nie musisz wszystkiego robić. Można kupić gotowe. Pierogi, uszka, nawet kapustę z grzybami…
– A potem co? Gotową rodzinę też kupimy?
Zamilkła, jakby nie miała odpowiedzi.
– Wiesz, w tej rodzinie nikt się nie urodził z łyżką w ręku. Tylko z obowiązkiem.
– Przepraszam, mamo – powiedziała cicho. – Chyba mnie to wszystko przerosło.
– A mnie nie?
Nie chciała mnie słuchać
Kiedy w końcu usiedliśmy do obiadu – resztki z wczorajszego rosołu i kotlety z zamrażarki – Zosia wyjęła telefon i zaczęła coś klikać. Westchnęłam, bo znałam ten jej wyraz twarzy. Zaraz wymyśli jakąś nowoczesną rewolucję.
– Mamo… – zaczęła z zaciętą miną. – Znalazłam taką fajną firmę, co robi gotowe dania wigilijne. Na przykład pierogi z grzybami – domowe, ręcznie lepione. Mogą przywieźć dwudziestego trzeciego prosto do domu. No, co mama na to?
– A to może i ja się wynajmę do lepienia, skoro to taki biznes? – syknęłam przez zęby.
– Ale mamo… to by wszystkim ułatwiło życie.
– A może by tak raz, jeden jedyny, ułatwić życie mnie?
Zosia spojrzała na mnie bezradnie.
– W tym domu nikt nie robi pierogów z aplikacji. Tu się lepi rękami. Moimi, twoimi, syna też, jak trzeba. Bo to są święta. To nie catering na parapetówkę.
– Ale przecież nie o to chodzi, żeby się zaharować – próbowała dalej.
– Nie. Chodzi o to, żeby zrobić coś razem. Tak się tworzy wspomnienia. Nie przez SMS-y i zamówienia. Wiesz, że twój mąż lepił ze mną pierogi, mając siedem lat? I był z tego dumny. A teraz?
– Teraz nie lepi. I mówi, że nie umie – mruknęła.
– Bo nie chce pamiętać. A ja już nie mam sił wszystkiego was uczyć od nowa.
Zosia spuściła wzrok. Pierwszy raz widziałam, że chyba naprawdę poczuła, że przesadziła.
Poczułam się jak kucharka
Zosia przyszła do kuchni wieczorem. Stałam nad garnkiem z kapustą. Pachniała śliwką i zielem angielskim. Zapach domu. Może nawet wspomnień.
– Mamo… tylko niech mama nie mówi Kubie, że się posprzeczałyśmy, dobrze?
– A czemu miałabym nie mówić?
– Bo on się tylko zmartwi. A i tak ma dużo na głowie.
– Czyli ja mam więcej? – uniosłam brwi. – Mnie wolno się martwić, a jemu trzeba oszczędzać stresu?
– Nie… tylko on uważa, że wszystko idzie dobrze. Niech tak zostanie.
– Ale nie idzie dobrze. Nic nie idzie dobrze, jak się nie dogadujemy.
Usiadła przy stole. Tym razem bez telefonu.
– Mamo, ja naprawdę nie wiedziałam, że tak wszystko przeżywasz. Myślałam, że to lubisz. Że to dla ciebie tradycja, rytuał.
– A lubiłam. Dopóki nie poczułam się jak kucharka w hotelu. Kiedyś to było wspólne – lepienie, krojenie, przypalanie kompotu i przeklinanie, że znowu ryba za słona, ale razem.
Zosia westchnęła ciężko.
– Ja po prostu… nie umiem tego robić. Gotować, organizować. Wszystko u mnie było zawsze gotowe, a teraz… wyszłam za mąż i nie wiem, co się robi w takich sytuacjach.
– To się pyta. I się próbuje. A nie ucieka do cateringu.
Spojrzała na mnie niepewnie.
– To może… pokażesz mi jak lepić uszka?
Uśmiechnęłam się słabo.
Byłam z niej dumna
W kuchni pachniało kapustą, grzybami, barszczem, a nawet lekką nutką przypalonego masła, bo Zosia za długo trzymała patelnię z cebulką. Jednak się nie poddała. Od rana krzątała się z zawziętością, która chwilami budziła mój niepokój. Co chwilę pytała: „Dobrze?”, „A tak?”, „Ile tego ma być?”, aż w końcu przyłapałam się na czymś zaskakującym – że nie chcę już jej poprawiać.
– Niech mama sobie siądzie. Teraz ja popilnuję tej kapusty – powiedziała, poprawiając fartuch, który miał już kilka plam.
– Na pewno? Nie przypalisz?
– Przypalę, ale tylko raz – uśmiechnęła się.
Usiadłam przy stole. Po raz pierwszy od wielu lat. Z makijażem zrobionym, paznokciami pomalowanymi, w swetrze bez mąki na rękawie. I wiecie co? Nic się nie zawaliło. Święta przyszły.
– Mamo, tylko jak będzie barszcz podawany, to niech mama powie, że to mój. Dobra?
– Jak powiem, że twój, to nikt nie uwierzy, że taki dobry – roześmiałam się.
Zosia podeszła i usiadła obok mnie.
– Dziękuję, mamo.
– Za co?
– Za to, że się mama na mnie nie obraziła na dobre. I że mnie nauczyła. I że… no wie mama, za wszystko.
– A ty dziękujesz? – uśmiechnęłam się. – To znaczy, że jesteś już po mojej stronie. Po stronie tych, co wiedzą, ile pracy kosztują uszka w barszczu.
– Tak – powiedziała cicho.
Z kuchni wyszedł Kuba, niosąc talerz z rybą.
– Jak pięknie pachnie! – rzucił. – Mamo, to twój barszcz?
– Nasz – poprawiła go Zosia. – Mamy i mój.
Spojrzałam na nią i tylko kiwnęłam głową. Bo już nie musiałam nic mówić.
Alicja, 74 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż mi posyłał uśmiechy, a sąsiadce z góry drogie prezenty. Od zawsze był hojny, ale nie wiedziałam, że aż tak”
- „Dałam wnuczce na Mikołajki ręcznie dziergany sweterek. Chce mi się płakać, bo nie takiej reakcji się spodziewałam”
- „Mój syn poszedł na rekolekcje adwentowe i wrócił do domu z płaczem. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszał od księdza”