„Synowa nic sobie nie robi z wielkanocnej tradycji. Ma dwie lewe ręce i nie potrafi nawet pomalować pisanki”
„Co roku siadałam do pisanek, chociaż mój syn coraz rzadziej bywał na święta. Z synową nie dogadywałyśmy się najlepiej, więc ciężko było o radosną, rodzinną atmosferę, jaką zapamiętałam z dawnych lat. Tym bardziej zaskoczyła mnie propozycja Michała, że w tym roku Wielkanoc spędzimy razem”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że kiedyś będę jedną z tych kobiet, które same siedzą przy wielkanocnym stole, wkładają serce w dekoracje, a potem jedzą w milczeniu. Ale tak właśnie wyglądało moje życie, odkąd Jan zmarł. Michał był dorosły, zajął się swoim życiem. Z Joanną. A ja... cóż, została mi już tylko tradycja.
Malowanie pisanek zawsze było czymś więcej niż świątecznym zwyczajem. To był nasz rytuał – mój i Jana. Czasem też Michała, dopóki był mały i chciało mu się jeszcze siadać z nami przy stole. Były farbki, gorący wosk, śmiech, nawet muzyka z radia. Jan zawsze mówił: „Zośka, ty to masz rękę do wzorków. Jakbyś nie była księgową, to mogłabyś być artystką”.
Po jego śmierci nie przestałam malować. Co roku siadałam do pisanek, jakby Jan miał zaraz wejść z kuchni i podać mi herbatę. A Michał... on zawsze się spieszył. Coraz rzadziej bywał na święta. Z synową nie dogadywałyśmy się najlepiej, więc ciężko było o radosną, rodzinną atmosferę, jaką zapamiętałam z dawnych lat.
Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy przed Wielkanocą zadzwonił Michał. Głos miał ciepły, ale z nutą niepewności.
– Mamo, wpadniemy na święta. Joasia mówi, że chętnie ci pomoże z pisankami. – Michał brzmiał, jakby chciał wybadać grunt.
– Naprawdę? – starałam się ukryć swoje zaskoczenie. – No to... świetnie. Cieszę się.
– Joasia chce cię lepiej poznać. Wiesz, nowy etap i tak dalej. – dodał.
Wiedział, ze nasza relacja nie należała do łatwych. Ale może właśnie miało się to zmienić.
Uśmiechnęłam się do słuchawki, choć w sercu rosły wątpliwości.
– Oczywiście. Przygotuję wszystko. Pisanki będą wyjątkowe w tym roku – powiedziałam cicho.
Chciałam mieć nadzieję, że to może się udać, ale wiedziałam też, że nie będzie łatwo.
Atmosfera była napięta
Stół był już nakryty, farby rozłożone, wosk podgrzany w małym rondelku. Z nerwów przetarłam jeszcze raz blat, choć nie było już co ścierać. Joanna weszła do kuchni niepewnie, w nowej, wyraźnie drogiej bluzce.
– To co, zaczynamy? – uśmiechnęłam się, wskazując miejsce naprzeciwko.
– Jasne. – Usiadła, ale od razu zaczęła grzebać w telefonie. – Muszę tylko odpisać…
Milczałam. Wzięłam wydmuszkę, zaczęłam rysować wzór. Po chwili Joanna z westchnieniem odłożyła telefon i chwyciła za pisak.
– Jak to się robi?
Podałam jej narzędzie, objaśniłam ruchy, ale jej ręka drżała, linia wyszła koślawa.
– Trzeba delikatnie... spróbuj jeszcze raz. – starałam się mówić spokojnie.
– Nie, ja się do tego nie nadaję. – burknęła, a potem, zupełnie niespodziewanie, rzuciła: – Nie muszę być jak pani!
Zamarłam. Patrzyłam na nią długo, nie odpowiadając ani słowem. Ten ton, ten bunt – nie rozumiałam, skąd taka reakcja.
Joanna odsunęła się od stołu. Atmosfera zgęstniała.
– Przepraszam. – rzuciła po chwili, ale nie spojrzała na mnie.
Skinęłam tylko głową i znów sięgnęłam po pędzelek. Milczenie między nami mówiło więcej niż słowa.
Szło nam to opornie
Postawiłam na stół garnek z wywarem z łupin cebuli. Pachniało ziołowo i ciepło, znajomo. Joanna skrzywiła się lekko, ale nic nie powiedziała.
– Wiesz, kiedyś nie było tych wszystkich barwników z marketu – zaczęłam, żeby przerwać ciszę. – Farbowało się tym, co było pod ręką. Łupiny cebuli, buraki, pokrzywa, nawet kawa albo szpinak.
– Szpinak? – uniosła brwi. – I to działa?
– Bladozielony kolor. Taki jak... młoda trawa. Święta w marcu miały wtedy sens. – Uśmiechnęłam się sama do siebie.
Joanna zanurzyła wydmuszkę w cebulowym wywarze. Wyciągnęła ją ostrożnie, uważnie przyglądając się złoto-rdzawemu odcieniowi.
– Ładne. – powiedziała cicho, prawie jakby była zaskoczona.
– Możesz ją potem wypolerować skórką od słoniny, będzie się błyszczeć jak lakierowana – dodałam. – Ale to już niekonieczne.
– Nie, chcę spróbować. – powiedziała nagle i sięgnęła po kawałek słoniny, który położyłam na spodeczku. Przez chwilę w kuchni panowała cisza, tylko szmer szorowania i stukot pisanek o łyżkę.
– Michał mówił, że jest pani perfekcyjna w takich rzeczach. – rzuciła znienacka Joanna. – Że u ciebie zawsze wszystko musi być, jak trzeba.
– A to źle? – zapytałam chłodno.
– Nie wiem. Chyba tylko... trudno pani dorównać.
Zastygłam z pisanką w dłoni. Słowa Joanny nie były złośliwe. Brzmiały jak niepewność. A może nawet... próba rozmowy?
Nie odpowiedziałam. Ale podałam jej swoją pisankę do wypolerowania. Wzięła ją bez słowa.
Puściły nam nerwy
Po południu Joanna znów usiadła do pisanek. Bez słowa, bez pytania. Po prostu przyniosła sobie krzesło, siadła naprzeciwko i zaczęła pracować przy buraczanym wywarze, który zabarwił jej palce na malinowo.
– Lepiej trzymać je w wywarze co najmniej pół godziny – powiedziałam. – Inaczej wyjdzie róż, a nie bordo.
– Może róż mi wystarczy – rzuciła bez uśmiechu.
Usiadłam po drugiej stronie stołu. Słychać było tylko cykanie zegara i stukanie łyżeczki o szkło. Czułam, że coś wisi w powietrzu. W końcu Joanna podniosła głowę.
– Pani mnie nie lubi, prawda?
– Co ty wygadujesz.
– Serio. Od początku. Cokolwiek zrobię – źle. Cokolwiek powiem – gorzej. A dzisiaj... te pisanki, te zasady. To jest jak test, a nie święta.
Poczułam, jak coś się we mnie gotuje.
– To nie test. To tradycja.
– No właśnie. Pani tradycja. A ja mam wrażenie, że muszę wpasować się w pani ramki.
Wstałam gwałtownie.
– Może nie chodzi o ramki, tylko o to, że ty nawet nie próbujesz zrozumieć, co dla mnie to znaczy!
– Bo wszystko musi być tak, jak pani chce? Moja mama robiła pisanki z dziećmi i dla dzieci, a nie dlatego, że tak trzeba!
Zamarłyśmy. Ja z ręką zaciśniętą na słoiku z farbą, ona – czerwona na twarzy, ale nieco drżąca.
W końcu Joanna westchnęła i chwyciła kolejną wydmuszkę.
– Ja nie chcę z panią konfliktu. Ale nie umiem udawać kogoś, kim nie jestem.
Nie odpowiedziałam. Ale usiadłam z powrotem. Wzięłam pisankę. I podałam jej cienki pędzelek.
Pojawiła się nadzieja
Michał wszedł do kuchni z ramionami rozłożonymi jak do uścisku, choć wyczułam, że bada grunt.
– Ale tu pachnie… dzieciństwem – rzucił z uśmiechem, który kiedyś roztapiał mi serce.
– Nie przesadzaj – mruknęłam, ale kątem oka zobaczyłam, że Joanna się uśmiechnęła.
– Pomóc w czymś? – zapytał, podchodząc do stołu. – Coś pomalować?
– O, Michał, ty nigdy nie miałeś ręki do pisanek – westchnęłam teatralnie. – Zawsze wszystko było w kropki, bo tak łatwiej.
Joanna zaśmiała się szczerze. To pierwszy raz, kiedy jej śmiech nie drażnił mnie, a wywołał coś, co przypominało ciepło.
– No to może zrobię swoją autorską wersję. Kropkowaną – Michał już siedział i moczył wydmuszkę w odwarze z czerwonej kapusty. – Ciekawe, czy znowu wyjdzie brudny fiolet.
Joanna podała mu pędzelek. Ich dłonie się musnęły. Spojrzeli na siebie z czułością, którą dostrzegłam nawet ja.
Wzięłam czyste jajko i usiadłam z nimi. Czułam się dziwnie... dobrze. Nawet jeśli nie do końca rozumiałam tę nowoczesną bliskość, bez słów i deklaracji, to ich gesty miały w sobie coś domowego.
– Wiecie, jak się robi marmurkowy efekt? – zapytałam, sięgając po łyżeczkę octu. – Tylko trzeba uważać. Jedna kropla za dużo i robi się katastrofa.
Joanna nachyliła się z zaciekawieniem.
– Pokaże mi pani?
Spojrzałam na nią. Już bez dystansu. Bez murów.
– Pokażę ci. Ale od teraz mów mi po imieniu. Dobrze?
Skinęła głową. A potem zbliżyłyśmy nasze pisanki. Dwie kobiety. Dwa pokolenia. Jedna tradycja.
Te święta zapamiętam na długo
W niedzielę rano w kuchni panował gwar. Michał obierał chrzan i co chwilę prychał teatralnie, jakby ktoś mu wsadził pieprz do nosa. Joanna kroiła jajka na pół, a ja mieszałam żur w garnku. Zegar tykał rytmicznie, a w tle cicho grało radio – pieśni wielkanocne, których nie słyszałam od lat.
Stół już był nakryty. Na środku stał koszyczek z pisankami – każda inna, każda z historią. Niektóre dziecinne, kropkowane przez Michała. Kilka z misternym wzorem od Joanny. I moje, tradycyjne, ze starannie malowanym wzorem liści i kwiatów.
– Mamo… – Joanna zaczęła, ale przerwałam jej.
– To brzmi lepiej niż po imieniu.
Uśmiechnęła się, naprawdę szczerze. Michał objął ją ramieniem, a potem… mnie. Ot, tak, bez słowa. Dawno tego nie robił. Pomyślałam, że chyba pierwszy raz od wielu lat nie czuję się w święta samotna, nawet jeśli dom nie był pełen gości.
Po obiedzie siedzieliśmy jeszcze długo przy stole. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Michał opowiadał stare rodzinne anegdoty, które Joanna znała już pewnie na pamięć, ale śmiała się, jakby słyszała je po raz pierwszy. A ja po prostu patrzyłam. Chłonęłam ten obraz, jakby chciała go zatrzymać w sobie na czasy, które znów będą cichsze.
Nie wiem, co będzie za rok. Ale te święta… te będą jednymi z tych, które zostają w sercu na zawsze.
Zofia, 63 lata
Czytaj także:
- „W Wielkanoc teściowa przeszła samą siebie. Zamiast podzielić się jajkiem, urządziła nam inspekcję i zaglądała w gary”
- „Grażyna nie owijała w bawełnę. Przy wielkanocnym stole powiedziała mi coś, co sprawiło, że przestałem ufać żonie”
- „Brat to pasożyt i regularnie doi mnie z kasy. Mama każe mi go sponsorować, bo to obowiązek starszej siostry z Warszawy”