Reklama

Nigdy nie uważałam się za osobę szczególnie wybredną. Ot, normalna kobieta z zasadami – takim zwykłym kręgosłupem moralnym, jak to się teraz mówi. Pracowałam całe życie, dzieci wychowałam, dom ogarniałam – bez narzekań. Jedno muszę przyznać, nie sądziłam, że tak się zawiodę na własnym synu. A właściwie – na jego wyborze. Bo kiedy po raz pierwszy przyprowadził ją do domu i powiedział „mamo, to jest moja dziewczyna” – miałam złe przeczucia. Tylko co mogłam powiedzieć? Młodzi są, zakochani. Matka powie jedno słowo nie tak, a już będzie wrogiem numer jeden.

Więc milczałam. Nawet próbowałam się do niej przekonać. Dawałam szansę. Jednak po tylu latach z przykrością muszę stwierdzić, że moja synowa, nie ma ani klasy, ani za grosz kindersztuby. Czasem się zastanawiam, gdzie ona się wychowała. Tylko mi wstydu narobiła. A miałam nadzieję, że moje dziecko założy rodzinę, z której będę mogła być dumna.

Zamurowało mnie

Pamiętam ten dzień jak dziś. Obierałam ziemniaki, kiedy wszedł mój syn z uśmiechem od ucha do ucha.

Mamo, poznaj Kasię – powiedział i zrobił taki gest, jakby wprowadzał księżną Monako.

Spojrzałam. Na progu stała dziewczyna w dziurawych dżinsach, koszulce, która więcej odsłaniała, niż zasłaniała, i z różowym kolczykiem w nosie. Bez „dzień dobry”, bez uśmiechu. Tylko taka mina, jakby tu weszła nie do domu, a do warsztatu samochodowego.

– Dzień dobry – powiedziałam, niepewna, czy w ogóle to usłyszy.

– No hej – rzuciła, odgarniając włosy z czoła. – Maciek mówił, że robi pani super schabowe. Zjadłabym coś.

– Kasiu… – syknął Maciek, ale ona już rozsiadła się na kanapie, jakby była u siebie.

– To może nastawię wodę na herbatę – zaproponowałam, zaskoczona jej bezpośredniością.

A ma pani może kawę mrożoną z syropem karmelowym? – zapytała, zerkając na mnie z jakimś pobłażaniem.

Zamurowało mnie. Co to w ogóle za moda? Kiedyś dziewczyna przyszła do domu chłopaka, to się ubrała, przyniosła ciasto i jeszcze dziękowała za gościnę. A ta?

– Mamy herbatę i kawę rozpuszczalną – odparłam chłodno.

– No dobra, niech będzie herbata – mruknęła, sięgając po telefon i z miejsca wbijając wzrok w ekran.

Maciek tylko spuścił wzrok i usiadł obok niej. A ja wiedziałam już, że łatwo nie będzie.

Zagotowałam się

Zdarza się, że człowiek kogoś nie polubi na początku, ale potem się przekona. Tak sobie powtarzałam, bo przecież jestem kobietą wyrozumiałą. Jednak z Kasią było coraz gorzej. Pewnego dnia zaprosiłam koleżanki z na herbatę. Chciałam im przedstawić Kasię, bo w końcu to „narzeczona mojego Maćka”. A może liczyłam na cud?

– Kasiu, przyjdą do mnie koleżanki, może dołączysz? – zapytałam dzień wcześniej. – Taka mała herbatka, pogadamy sobie.

– A będzie coś do jedzenia? – rzuciła, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.

Ciasto drożdżowe upiekę – odpowiedziałam z nutą cierpliwości.

– Nie lubię, a poza tym i tak nie mam o czym gadać z babciami.

Zatkało mnie.

– To nie „babcie”, tylko moje koleżanki – powiedziałam spokojnie, choć we mnie aż się gotowało.

– No dobra, może wpadnę na chwilę.

Następnego dnia przyszła, oczywiście spóźniona. W samych skarpetkach, w legginsach i za dużej bluzie. Wślizgnęła się do pokoju, siadła na brzegu fotela i od razu złapała za telefon.

– Kasiu, może herbaty? – zaproponowałam, starając się ratować sytuację.

Może być, ale zimna – mruknęła.

Wiesia spojrzała na mnie znacząco. Teresa teatralnie poprawiła okulary. A ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

Poczułam się okropnie

Nie miałam złudzeń, że z tej znajomości nic dobrego nie wyniknie, ale syn był zakochany. To patrzył na nią jak cielę na malowane wrota. Kiedy Maciek się wyprowadził i zamieszkali razem, próbowałam zachować kontakt. Dzwoniłam, zapraszałam. Pewnego razu poprosiłam, żeby przyszli na obiad, bo akurat robiłam gołąbki, które Maciek zawsze uwielbiał.

Może wpadniecie w niedzielę? – zagaiłam przez telefon.

– Nie wiem, czy dam radę. W weekend mam paznokcie i fryzjera. I wieczorem planujemy z Maćkiem pooglądać seriale.

– Rozumiem. A może w sobotę?

– Eee… W sobotę mam brunch z koleżankami. Takie babskie pogaduchy. Za to mogę przysłać zdjęcie, jak wyszły mi paznokcie!

– Nie trzeba – powiedziałam krótko.

– No mamo, nie bądź taka spięta. Żyjemy przecież!

– Żyjecie... – powtórzyłam pod nosem i się rozłączyłam.

A kiedy już znaleźli czas, żeby przyjechać, Kasia od razu zaczęła krytykę.

– Ojej, ale tu duszno. I czemu zawsze robisz takie ciężkie jedzenie? Gołąbki są passe. Teraz się je lekko: tofu, warzywa, quinoa...

U nas się je po polsku – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– No właśnie! – zaśmiała się, jakby to był żart. – Maciek mówi, że jesteś reliktem PRL-u. Wszystko tradycyjnie, po staremu.

Poczułam się okropnie. Zaprosiłam ją z dobrego serca, a ona upokorzyła mnie we własnym domu.

Siedziałam jak na szpilkach

Pamiętam, jak poszliśmy razem na imieniny do Anieli. To był test. Ostatnia szansa, żeby Kasia pokazała, że umie się zachować wśród ludzi. Nawet nie musiała błyszczeć. Wystarczyło, że będzie… normalna. Weszliśmy do mieszkania, a ja z uśmiechem na twarzy przedstawiłam ją wszystkim.

– To Kasia, narzeczona Maćka.

Aniela się ucieszyła, zaraz chciała ją przytulić, ugościć.

– Kasiu, kochanie, cieszę się, że wpadliście! Siadajcie, zaraz podam rybkę po grecku!

A ta moja synowa... zamiast podziękować, usiadła, wyciągnęła telefon i półgłosem powiedziała:

– Fajnie tu… Jak w muzeum.

Spojrzałam na nią ostro. Aniela udawała, że nie słyszała.

– Może sałatki? Śledzik? – zaproponowała Aniela.

Nie jem mięsa ani niczego, co ma oczy – mruknęła Kasia, biorąc do ręki patyczek z koreczkiem i wąchając go jak perfumy.

– A ryba? – zapytała zdziwiona gospodyni.

– To przecież też zwierzę. Spoko, mam batonika w torebce – powiedziała, wyjęła go i zjadła. W towarzystwie. W gościach.

Siedziałam jak na szpilkach.

– Kasiu, może chociaż kieliszek wina? – podsunęła Zenobia.

– A jaki rocznik?

– Słucham?

– Nie, nic… po prostu pytam. Bo nie pijam tanich trunków.

Chciałam zapaść się pod stół.

Ze wstydu miałam ochotę uciec

Myślałam, że po tamtym występie na imieninach już nic mnie nie zaskoczy. Aż przyszedł dzień komunii córki mojej bratanicy. Cała rodzina się zjechała, uroczystość jak się patrzy. Nawet w zaproszeniu było napisane: „Prosimy o odświętny ubiór”. I wtedy zobaczyłam ją. Kasia przyszła w... krótkiej, czerwonej sukience z cekinami. Obcisłej jak strój tancerki z klubu nocnego. W szpilkach wyższych niż nasze krzesła.

Żartujesz, prawda? – wysyczałam, podchodząc do niej przy wejściu do kościoła.

– A co? Fajnie wyglądam, nie? – uśmiechnęła się, zupełnie nieświadoma obciachu.

To jest kościół, dziecko. Komunia święta. Nie wieczór panieński!

– Mamo, daj spokój – wtrącił się Maciek. – Kasia wygląda świetnie. Nikomu nie przeszkadza.

Obejrzałam się. Ludzie patrzyli. Starsze panie szeptały coś do siebie, ktoś nawet zrobił zdjęcie telefonem. Ze wstydu miałam ochotę uciec. Po mszy było tylko gorzej.

A co to za mięso? – zapytała Kasia, zaglądając do półmiska.

– Pieczeń z dzika – odpowiedziała Halina z dumą w głosie.

Biedne zwierzątko. Kto je dzisiaj dziki?

– Ci, co mają smak – szepnęłam, z trudem powstrzymując się, żeby nie wysyczeć.

Bo jak tu nie mieć wstydu, skoro własna synowa zachowuje się gorzej niż nastolatka na dyskotece?

Powiedziałam mu prawdę

Czasem się zastanawiam, czy to ja się zestarzałam i nie rozumiem dzisiejszych czasów, czy naprawdę świat tak się stoczył. Bo jeśli to drugie, to chyba nie chcę już w nim uczestniczyć. I proszę, niech mi nikt nie mówi, że „taka już ta młodzież”. Bo to nie młodzież, tylko brak wychowania.

– Mamo, czemu ty się tak o wszystko czepiasz Kasi? – spytał mnie Maciek kilka dni po komunii.

– Nie czepiam się, tylko nie mogę patrzeć, jak robicie z siebie pośmiewisko – odparłam, nie owijałam w bawełnę.

– Przesadzasz. Wszyscy się dobrze bawili.

– Może i się bawili, ale jakim kosztem? Masz kobietę bez ogłady, bez manier. I jeszcze się tym szczycisz!

Zamilkł. Wiem, że go to dotknęło. Trudno. Czasem trzeba powiedzieć prawdę. Kasia dalej mówi do mnie „mamo”. Jednak robi to z taką manierą, że mam ciarki. Nie wiem, czy kiedyś się zmieni. Może życie ją czegoś nauczy. Jedno wiem na pewno: więcej jej nie zaproszę na żadne spotkanie z moimi koleżankami. Bo ja się wstydu najadłam już za całe życie. I czasem tylko myślę: gdzie ja popełniłam błąd, wychowując syna. Może za bardzo go rozpieszczałam. Może za mało wymagałam. A teraz zbieram tego owoce. Z trudem. Za to z podniesioną głową.

Danuta, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama