Reklama

Przez czterdzieści lat pracowałam jako nauczycielka matematyki w podstawówce. Nie bałam się dyscypliny – przeciwnie, wierzyłam, że dzieciom trzeba stawiać granice. Że uprzejmość i odpowiedzialność nie rodzą się same, trzeba je ćwiczyć jak tabliczkę mnożenia. Kiedy moi uczniowie wstawali, żeby powiedzieć „dzień dobry”, nie robili tego ze strachu, tylko z szacunku. I to mnie cieszyło.

Folgowała im

Mojego syna Artura też wychowywałam z zasadami. Był porządnym chłopcem. Nigdy nie podniósł głosu, sam wynosił śmieci, odkładał talerz po obiedzie i potrafił powiedzieć „dziękuję”. Sam sobie szykował plecak do szkoły, kiedy miał osiem lat. Nie dlatego, że kazałam, tylko dlatego, że wiedział, że to jego obowiązek.

A teraz wchodzę do jego mieszkania i pierwsze, co widzę, to brudne skarpetki. Skarpetki! Zośka, ich starsza córka, biega w nich po domu, a Magda – moja synowa – patrzy w telefon, jakby wszystko było w najlepszym porządku.

– Babciu, patrz, zbudowałam domek z lawy! – krzyczy do mnie wnuczka, siedząc na stole i machając nogami.

– Zejdź, kochanie, bo spadniesz – mówi spokojnie Artur, ale nawet nie podnosi głosu. A mnie już serce podchodzi do gardła.

Pierwszy raz poznałam Magdę, kiedy jeszcze studiowała. Była ładna, zgrabna, pewna siebie. Mówiła do mnie „pani Ireno”, uśmiechała się grzecznie, ale od razu poczułam, że nie widzi we mnie krzty autorytetu. Ona i te jej wszystkie idee: „dzieci nie wolno zmuszać”, „dziecko musi się wyrazić”, „dziecko to partner”. Partner?! Sześciolatek, który nie wie, jak trzymać widelec?

Byli niewychowani

Trzymałam język za zębami, ale ile można? Gdy widzisz, że wnuczka rzuca się na podłogę, bo nie dostała cukierka, a matka ją przytula, to człowiekowi opadają ręce. Najgorzej, że Artur już nic nie mówi. Kiedyś był po mojej stronie. Dzwonił, pytał o rady, radził się. Teraz tylko kiwa głową, żeby się nie narażać.

Odwiedziłam ich w niedzielę. Starałam się, jak zawsze, nie mówić nic, co mogłoby zostać odebrane jako krytyka. Przyniosłam placek drożdżowy. Zośka rzuciła tylko „fuj” i pobiegła do pokoju. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Magda siedziała z książką, Staś oglądał bajkę na tablecie. Artur zrobił herbatę i zaprosił mnie do kuchni.

Zjedliśmy obiad w ciszy. Dzieci jadły, jak chciały, rękami, jedzenie im kapało na bluzki. Powiedziałam sobie w myślach, że to nie mój dom, nie moja sprawa. Ale gdy wstałam, zobaczyłam, że Zośka zostawiła swój talerz na środku stołu i już biegła z powrotem do tabletu.

– Zośka, talerz – powiedziałam spokojnie.

Spojrzała na mnie zdziwiona, jakbym mówiła w obcym języku.

– Odstaw go do zlewu – dodałam.

Robili, co chcieli

Magda podniosła wzrok.

– Daj spokój. Potem posprzątamy.

– Ale dlaczego nie teraz? Zjadła, powinna po sobie sprzątnąć.

– U nas nie ma przymusu. Jak będzie gotowa, sama to zrobi – odpowiedziała spokojnie, ale wyraźnie już podniesionym tonem.

– A kiedy będzie gotowa? Jak będzie miała osiemnaście lat?

Artur wtrącił się cicho.

– Mamo, zostaw. Tak tu wychowujemy.

– Nie uważasz, że dzieci powinny znać jakieś granice? – zapytałam.

Magda odłożyła książkę i spojrzała prosto na mnie.

– Uważam, że dzieciństwo to nie koszary. Mają czas na obowiązki. Chcemy, żeby nasze dzieci miały swobodę, żeby nie bały się popełniać błędów.

– A czy to znaczy, że nie mają się też bać braku szacunku?

Nikt nie odpowiedział. Staś spojrzał na mnie krótko, potem znowu w ekran. Artur odsunął się od stołu.

– Przepraszam, mam jeszcze coś do zrobienia – powiedział, jakbyśmy byli w pracy, nie w domu.

Nie szanowali mnie

Przyszli do mnie w czwartek po południu. Magda zadzwoniła, że dzieci się za mną stęskniły. Kupiłam parę drożdżówek z osiedlowej piekarni i postanowiłam nie wspominać o ostatnim spotkaniu.

Staś biegał po salonie z poduszką na głowie, udając rycerza. Zośka skakała z kanapy na dywan. Wazon stał na półce, na swoim miejscu, jak zawsze. Był moją jedyną pamiątką po mamie. Ciężki, porcelanowy, biały z delikatnym złoceniem. Nie lubiłam go za wygląd. Lubiłam za to, że stał u nas od zawsze.

Zośka z rozbiegu wskoczyła na fotel, potem chciała zeskoczyć na podłogę. Potknęła się. Usłyszałam trzask. Wazon leżał w kawałkach. Zamarłam.

– Co ty wyprawiasz?! – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Magda podeszła i spojrzała na rozbite szkło.

– To tylko wazon. Nic się nie stało.

– To był ostatni ślad po mojej mamie – wyszeptałam.

– Wiem, że to dla ciebie ważne, ale to tylko przedmiot. Nie można tak przeżywać – powiedziała Magda.

Artur stał w progu. Milczał. Spojrzałam na niego. Czekałam, aż coś powie, aż stanie po mojej stronie. Nie powiedział nic. Jakby go nie było.

Pogniewali się

Minęły dwa tygodnie. Nie dzwonili, nie odbierali moich telefonów. Pisałam do Artura wiadomości, próbując nie brzmieć oskarżycielsko. Odpisał raz, krótko: „Jesteśmy zajęci, damy znać”. W niedzielę zwykle byłam u nich na obiedzie, tym razem mnie nie zaprosili. W poniedziałek zadzwoniłam jeszcze raz. Po długim sygnale w końcu odebrał.

– Synku, porozmawiajmy – powiedziałam cicho.

– Mamo, nie chcę, żebyś tak traktowała Magdę. Ona ma prawo wychowywać po swojemu.

– Ale to nie chodzi tylko o wychowanie. Ja czuję, że…

– Masz kontrolujący styl. To nie twoja rodzina. Musimy mieć spokój.

Zrozumiałam, że nie jestem już częścią ich świata. Przestałam widywać wnuki. Nikt nie pytał, co u mnie. Cisza z tamtej strony bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Nie wiem, czy jeszcze zobaczę wnuki. Ale nie przeproszę za to, że chciałam dla nich granic. Wazon był ostatnim, co zbili – i pierwszym, co zabolało naprawdę.

Irena, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama