Reklama

Nigdy nie myślałam, że to powiem, ale mój własny syn, moje oczko w głowie, mój Piotruś, od kiedy się ożenił, przestał być mój. Jakby ktoś go porwał i zrobił mu pranie mózgu. A konkretnie – ona. Karina. Jego żona, a moja synowa. Niech sobie będzie ładna, niech sobie będzie zgrabna, ale jaką trzeba być bezczelną, żeby mi, matce, odbierać syna? Bo przecież nie tylko go odebrała, ona go dosłownie owinęła sobie wokół paluszka. A ja zostałam gdzie? Na marginesie.

Reklama

Ile to razy przyjeżdżali na obiad, a ona krzywiła się na mój rosół, jakby ją miało zaraz zemdlić. „Bo Karinka nie jada glutenu”. A Piotruś? Zamiast jak kiedyś pochwalić, to siedzi cicho, zerka na nią i wcina w domu tę swoją pierś z indyka jak karny chłopiec. Mój Piotruś! Kiedyś to on mi przynosił czekoladki, pytał, jak się czuję, naprawiał zawiasy w szafce. A teraz? Jak coś chcę, to słyszę: „Mamo, zapytaj Karinę, czy możemy wpaść”. Czy możemy?! Kiedy to wszystko się tak odwróciło?

Odrzucili moje serce z pogardą

– Piotrusiu, zrobiłam twój ulubiony rosół, z domowym makaronem – powiedziałam z dumą, stawiając parujące talerze na stole. – Kura z targu, marcheweczka z mojego ogródka… Wiesz, tak jak zawsze lubiłeś.

– Mamo… – zaczął niepewnie, patrząc kątem oka na Karinę.

Mamo, ja nie jem glutenu – przerwała mi ona, zanim zdążyłam usiąść. – Ale bardzo dziękuję, pachnie cudownie.

Oczywiście, że pachnie cudownie. Rosół gotowany na wolnym ogniu, pół dnia roboty – i co? Odstawiony na bok jak jakiś niesmaczny fast food z przydrożnego baru.

– To może samą zupkę wypijesz, kochanie – zwróciłam się do niej z nadzieją. – Makaron możesz zostawić, przecież jak za dzieciaka… pamiętasz?

Karina zrobiła taką minę, jakby ją ktoś zmuszał do jedzenia żabich udek.

– Mamo, naprawdę doceniamy, ale Karina źle się czuje po takich rzeczach – wymamrotał syn. – Nie chcemy robić problemu.

– Problem to ja mam, jak po całym tygodniu gotowania człowiek słyszy, że nikt nawet łyżki do ust nie weźmie – prychnęłam. – A wy myślicie, że ja to wszystko dla siebie robię?

Karina wzięła głęboki wdech, jakby liczyła do dziesięciu.

– Nie chcemy, żebyś się tak dla nas męczyła, mamo. Naprawdę – powiedziała słodko, ale ja wyczułam ten sztuczny ton w głosie.

– Męczyła? Jak się kogoś kocha, to się gotuje dla niego, dba się o niego.

Zapanowała cisza. Piotruś udawał, że coś sprawdza w telefonie, Karina wpatrywała się w kwiaty na obrusie. A mnie w gardle rosła gula ze złości.

– To może chociaż serniczka? – rzuciłam, już bardziej ze złośliwością niż nadzieją.

– Mamo, ja też nie jem nabiału…

I wtedy mnie poniosło.

– A co ty w ogóle jesz, co? Powietrzem żyjesz? – syknęłam. – Bo jak tak dalej pójdzie, to i nawet sam zapach ci będzie przeszkadzać!

Piotrek spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Mamo, proszę…

Ale ja tylko pokiwałam głową.

– No tak. Ja już nie jestem matką traktowaną z szacunkiem... Jestem kucharką, której nikt nie słucha. Smacznego, skoro i tak nic nie jecie.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam do kuchni. Sernik, rosół i moje serce – wszystko zostało na stole, odrzucone z pogardą.

Nikt mi nawet nie podziękował

Zadzwoniłam do Piotrka dwa dni później. Bo cisza. Nawet nie podziękowali za obiad. Normalnie, jak się człowiek stara, to chociaż skleci dwa słowa: „Było miło, mamo, dziękujemy”. Ale nie, milczenie jak po pogrzebie.

– No hej, mamuś – odebrał po kilku sygnałach, głos miał cichy. Wiedziałam, że jest z nią.

– A ty żyjesz w ogóle, Piotrek? Bo myślałam, że może się pod ziemię zapadłeś po tym moim strasznym rosole – zadrwiłam.

– Mamo, nie zaczynaj, proszę – westchnął ciężko.

– Ja?! To ja zaczynam? To może twoja Karina niech zadzwoni i wyjaśni, co było takiego obrzydliwego w moim serniku, że nawet łyżką nie ruszyła?

– Mamo… to nie o to chodzi. Po prostu… trochę jej przykro było – zaczął się tłumaczyć.

– Przykro?! – parsknęłam. – To mnie było przykro, że siedziałam sama w kuchni, jak jakaś idiotka, podczas gdy wy sobie szeptaliście coś do uszka jak dwa gołąbeczki.

– Ona się stara… naprawdę – powiedział i odchrząknął. – I prosiła, żebyśmy trochę rzadziej przychodzili, bo źle się czuje po każdej wizycie.

Zatkało mnie. Dosłownie. Chciałam coś powiedzieć, ale zamiast tego wypuściłam powietrze nosem.

– Aha. To już nie wystarczy, że gotuję jak w restauracji, sprzątam, piekę, tylko jeszcze mam poprawiać humor twojej żonie?

– Mamo, nie chcemy żadnych kłótni. Po prostu chcemy spokoju.

– Spokoju? – powtórzyłam jak echo. – To go sobie miejcie. Ale jak się kiedyś pokłócicie i ona ci powie: „Jedź do mamusi”, to przypomnij sobie ten dzień.

Rozłączyłam się. Ręce mi się trzęsły. Spojrzałam na zdjęcie Piotrka na komodzie. Uśmiechnięty chłopiec z przedszkola. Mój Piotruś. Tylko że on już nie był teraz mój.

Miałam dość tej bezglutenowej panny

Zadzwoniła Karina. Oczywiście nie po to, żeby przeprosić. Tylko żeby „porozmawiać”. Już po tonie jej głosu wiedziałam, że przyszła z gotowym scenariuszem. Jak na rozmowie o pracę.

– Mamo, chciałam tylko wyjaśnić, że ja nie mam nic przeciwko tobie. Po prostu… czasem czuję się nieswojo. My jesteśmy z Piotrkiem rodziną i potrzebujemy też przestrzeni dla siebie.

– Przestrzeni?! – wyrwało mi się. – Jaką wy niby przestrzeń macie w tym swoim trzypokojowym mieszkaniu z balkonem z widokiem na śmietnik?

– Mamo… – zaczęła ostrożnie. – Nie chcę, żebyś czuła się odsunięta, tylko…

– Już się czuję, dziękuję – przerwałam jej. – Od momentu ślubu czuję się, jakby mnie ktoś wyniósł z życia mojego syna workiem na śmieci.

– Ja po prostu nie chcę konfliktów… – próbowała jeszcze.

– A co ty myślisz, że ja chcę? Że ja marzę o tym, żeby się kłócić z dziewczyną, która w dodatku zwraca się do mnie „mamo”, a traktuje jak zło konieczne?

Cisza.

– Ja ci go urodziłam – ciągnęłam dalej. – Ja go karmiłam, kiedy gorączkował, ja biegałam po lekarzach, ja mu dawałam wszystko. A ty przyszłaś i zrobiłaś z niego chłopa na smyczy.

– Mamo, proszę, to nie jest uczciwe

– Uczciwe? Ty mi mówisz o uczciwości? Jakeś taka uczciwa to ty powinnaś mnie wspierać, a nie wypychać go ze wspólnych obiadów. On na pewno marzy o moim rosole, tylko nigdy go spokojnie nie może zjeść, bo ciągle mu wmawiasz, że od tego się umiera.

– Mój organizm tak reaguje, to była zwykła reakcja... – wymamrotała.

– A moja reakcja jest taka, że mnie już mdli, jak słyszę twoje imię.

I się rozłączyłam. Telefon wcisnęłam w szufladę, wyłączyłam. Dość. Nie będę już pierwsza dzwonić, nie będę się narzucać. Jak chcecie przestrzeni to ją macie. Tylko potem nie płacz, Karinka, jak zostaniesz sama ze swoimi zupkami bezglutenowymi. Bez rodziny.

Odcięła mnie od syna

Sobota. Cisza w domu aż dzwoniło w uszach. Zawsze w soboty Piotrek przyjeżdżał – jeszcze zanim się ożenił. Czasem z kolegami, czasem sam. Siadał w kuchni, jadł moje pierogi, a potem mówił: „Mamuś, jak ty to robisz, że te twoje zawsze lepsze niż wszędzie?”. I śmiał się tym swoim śmiechem, co go znałam od przedszkola. A teraz? Siedziałam przy stole, pierogi parowały w misce, ja ubrana, włosy zrobione, nawet stół ładnie nakryty… i nic. Zadzwoniłam. Stara głupia.

– Piotrek, będziecie? – spytałam zbyt pogodnie, niż czułam.

– Mamo… nie wiem, zobaczymy. Karina się źle czuje – odpowiedział. Jak zwykle. Karina się źle czuje. Karina ma „napięcie energetyczne”. Karina musi mieć dzień ciszy.

– A ty? Ty się dobrze czujesz z tym, że omijasz dom rodzinny, bo żonie coś nie pasuje?

– Nie chcę znów się kłócić, mamo – powiedział chłodno. – Próbujemy budować coś swojego. Proszę cię… zaakceptuj to.

Zamilkłam.

– Wiesz, kiedyś to ty przyjeżdżałeś, nawet jak miałeś gorączkę. Nawet jak padało. A teraz? Kichnie ci Karinka i już chowasz się pod łóżko?

– Mamo, ona mnie kocha. A ty ją ciągle krytykujesz.

Bo zabrała mi ciebie! – wypaliłam. – I nawet nie oddaje na chwilę!

Po drugiej stronie zrobiło się cicho.

– Nie rozumiesz… – wyszeptałam. – To nie chodzi o rosół, o pierogi. To chodzi o to, że już nie mogę nawet z tobą porozmawiać bez niej. Wszystko muszę „uzgadniać”, jakbyś miał pięć lat.

– To nieprawda – burknął.

– A to dlaczego do mnie nie przyjeżdżasz sam? Bo ci nie wolno?

Odpowiedź nie padła. Zamiast niej szybkie „muszę kończyć”. Zostałam sama z miską pierogów. Z łzami w oczach i jednym talerzem za dużo. Dla niego.

Nie miałam szans w tej grze

Dwa tygodnie później spotkałam Karinę przypadkiem w warzywniaku. Stała przy pomidorach, w tej swojej beżowej pelerynce, z kawą w ręce i z miną jakby się urwała z katalogu IKEA. Udałam, że jej nie widzę. Ale ona sama podeszła.

– Mamo, porozmawiamy? – spytała cicho, prawie błagalnie.

– A co tu jeszcze zostało do gadania? – mruknęłam, wybierając marchewki.

– Nie chcę, żeby było między nami tak źle.

– To trzeba było wcześniej o tym pomyśleć – odburknęłam. – Zanim zaczęłaś go ode mnie odciągać, jakby był twoją własnością.

– Mamo… Piotrek sam podejmuje decyzje. Ja mu nic nie każę. To on chce mieć więcej spokoju, swoje życie.

Popatrzyłam jej prosto w oczy.

– I co, naprawdę mam w to uwierzyć? Że on sam chce, żeby jego matka była traktowana jak piąte koło u wozu?

– Nie chcemy cię ranić… – szepnęła.

– Ale mnie zraniliście – odparłam. – Bo jak się rani kogoś „delikatnie”, to niby się nie liczy?

Zacisnęła usta.

– Myślisz, że ja jestem głupia? Że nie widzę, jak on się boi odezwać przy tobie, jak się patrzy, czy potwierdzasz każdą jego decyzję wzrokiem? Ty go trzymasz jak psa na smyczy, tylko że ta smycz jest posypana dla niepoznaki brokatem.

– To niesprawiedliwe… – powiedziała, ale już bez siły.

– A wiesz co jest najbardziej niesprawiedliwe? – nachyliłam się lekko. – Że on przestał być mój, a ja nawet nie mogłam się z nim pożegnać. Wymknął mi się jak sen. A ty mi zostałaś na jawie.

Wzięła oddech, jakby coś chciała powiedzieć. Ale nic nie powiedziała. Zostawiła te pomidory i wyszła. Patrzyłam za nią. I nagle zrozumiałam, że ta kłótnia już się dawno skończyła. Przegrałam. Nie miałam szans. Bo to nie była kłótnia o rosół. Tylko o miłość. A ja byłam tą, którą odesłali z kwitkiem.

Kochałam za bardzo i przegrałam

Nie dzwoniłam już. Nie piekłam serników. Nie lepiłam pierogów na zapas. Zostawiłam ich. Niech sobie żyją w tej swojej bańce, gdzie gluten zabija, a ja – matka – przeszkadzam w oddychaniu. Czasem myślę, że może powinnam była ugryźć się w język. Może nie mówić wszystkiego tak prosto z mostu. Może być milsza dla tej mojej „córeczki”, co tak bardzo chciała być żoną, że zapomniała, że najpierw była kimś, kto do rodziny wchodzi, a nie ją od razu demoluje.

Ale zaraz potem sobie przypominam. Ja nie jestem potulna. Nigdy nie będę cicho. Ja jestem Grażyna. Matka, która kocha bardzo mocno, może za bardzo. I jak się kocha za bardzo, to boli. Ale też się pamięta. Bo moje „za bardzo” było szczere. A ich „na spokojnie” pachniało kalkulacją. Piotrek odezwał się na święta. Przysłali też kartkę. Taką z życzeniami i podpisem: „Karina i Piotr ”. Zrobiłam sobie wtedy barszcz i uszka. Sama. Zjadłam, popatrzyłam na zdjęcia w ramkach i nalałam sobie kieliszek wina. Wypiłam duszkiem. Za mnie. Za moją wersję miłości. Głośną, złośliwą, ale prawdziwą. Za to, że kochałam tak mocno, że aż przegrałam miłość.

Grażyna, 61 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama