„Synowa podała mi rybę bez ości i aż się zagotowałam ze złości. Te kulinarne wymysły odbiły mi się czkawką”
„U nas w domu zawsze jadło się rybę tak, jak ją Pan Bóg stworzył. Z łbem, ogonem i tym, co w środku. A tu, na talerzu leży filet, taki gładziutki, jakby go ktoś z plastiku wykroił. Aż mnie ściska w żołądku. Młoda stawia półmisek, a ja już czuję, że nie wytrzymam. Bo mus jest ratować tradycję”.

- Redakcja
Nie ma to jak zacząć rodzinny obiad od wytknięcia błędów w kuchni synowej. Nie robię tego złośliwie… no dobrze, może trochę. Ale jak inaczej nauczyć młodą, że ryba bez ości to profanacja? U nas w domu zawsze jadło się rybę tak, jak Pan Bóg ją stworzył – z łbem, ogonem i tym, co w środku. A tu proszę, na talerzu leży filet, taki gładziutki, biały, jakby ktoś go z plastiku wykroił.
Patrzę na ten wynalazek i aż mnie ściska w żołądku. Młoda, cała w uśmiechach, stawia półmisek na stół, a ja już czuję, że nie wytrzymam i coś powiem. Bo przecież to moja święta misja – ratować tradycję. Nie wiem jeszcze, że za chwilę wpadnę w dość… delikatną sytuację. Że przy rodzinnym stole opowiem historię, którą wszyscy łykną jak świeżą bułeczkę – oprócz mojej synowej, która będzie się uśmiechać tak uprzejmie, że aż podejrzanie. A potem, gdy prawda wyjdzie na jaw, sama poczuję się jak ta ryba… złapana w sieci.
Ryba bez ości to nie ryba
Wyłożyła ten swój filet na półmisek, cytrynka w wachlarzyki, koperek jak z reklamy. Ładnie, nie powiem, ale ładne to mogą być zasłony we wzorek, a nie ryba. Ja już kipiałam – w środku aż mi furczało, jak w czajniku przed zagotowaniem.
– No, mamo, spróbujesz pierwsza? – uśmiechnęła się do mnie, jakby podawała mi klucze do willi pod lasem, a nie bezkręgową zagadkę na talerzu.
– Spróbować to ja bym mogła, ale ryby – mruknęłam i wzięłam widelec. – A to, córeczko, to jest filet. A ryba bez ości to nie ryba. Tak mnie matka uczyła, jak jeszcze czasy były prawdziwe.
Przemknęło po stole to niezręczne „yyy”, które zawsze słyszałam, gdy mówiłam rzeczy ważne. Syn się skulił, bo on dobrze wiedział, że mi się od mówienia nie odechce.
– Ja… wyjęłam ości, żeby wszystkim było wygodniej – powiedziała uprzejmie.
– Wygodnie to się śpi w sanatorium. A przy stole człowiek ma szacunek do natury – odparłam, odkładając widelec. – Ja, jak byłam młoda, to łowiłam karpie w rzece. Głodneśmy były, biedneśmy były, ale nikt nam ryby nie obierał z ości. Jadło się całość, skórę z chrupnięciem, policzki, oczy… ech!
– Naprawdę łowiłaś? – synowa pochyliła głowę, ale ten jej uśmiech był jakiś… porcelanowy.
– A jakże! – pociągnęłam, nabierając rozpędu. – Zimą, pamiętam, lód trzaskał, a ja po pas w wodzie, z koszem. Karpiuchy aż mi ręce sinymi plamami malowały. W domu kociołek, cebulę na gęsim smalcu i… – cmoknęłam. – I nikt się wtedy na ości nie skarżył.
– Brzmi… barwnie – mruknęła. – To może komuś jeszcze nałożyć?
– Nałóż, dziecko, nałóż. Tylko pamiętaj, że z ryby zrobionej na gąbkę, człowiek mądry nie wyrośnie – odcięłam się, czując, jak mi się w środku robi ciepło od tej mojej opowieści.
Byłam twarda jak skała
Synowa roznosiła porcje po stole, a ja patrzyłam, jak wszyscy grzecznie jedzą, jakby im ktoś w przedszkolu kazał. Nawet mój syn, co kiedyś potrafił zjeść śledzia z ogona do łba, teraz widelec wbijał w ten filet jak w babkę piaskową.
– No i co, smakuje? – zapytała, stawiając przede mną talerz.
– Smakuje… jak ryba, która zapomniała, że miała kręgosłup – rzuciłam z przekąsem.
Syn parsknął, ale szybko udawał kaszel.
– Mamo, serio, to jest pyszne – bąknął, żeby ratować atmosferę.
– Pyszne? – spojrzałam na niego spod brwi. – Ja wam mówię, że jak człowiek w młodości sam rybę z rzeki wyciągał, to każda ość była jak medal. Ja… – przerwałam, żeby nabrać powietrza i dramatyzmu – ja potrafiłam jedną ręką trzymać kosz, a drugą, w mrozie, łapać te śliskie bestie.
– W zimie? – zapytał szwagier, unosząc brwi.
– Ano w zimie! – przytaknęłam z zapałem. – Lód się pod nami łamał, a ja, jak foka, pod ten lód wpychałam się, żeby karpia od spodu zgarnąć. Zębami niekiedy trzeba było przytrzymać, żeby nie uciekł!
Na stole zapadła cisza, taka, że słychać było, jak zegar w kuchni tyka. Synowa patrzyła na mnie tym swoim uśmiechem, co niby miły, ale w oczach ma pytania.
– No, mamo, to musiała być z ciebie niezła twardzielka – odezwała się w końcu.
– Byłam! I jestem – odpowiedziałam, prostując plecy. – Bo to się ma w sercu.
Wiedziałam, że moja opowieść rośnie w siłę. Nie miałam pojęcia, że ktoś zaraz zacznie w niej szukać dziur większych niż w sieci rybackiej.
Policzki zaczęły mnie palić
Synowa odłożyła widelec i oparła łokcie o stół, jakby miała właśnie zaczynać przesłuchanie.
– Halinko, a powiedz… gdzie to było, ta rzeka? – zapytała niewinnie.
– Jak to gdzie? – uniosłam brodę. – Za wsią, za mostkiem, takie rozlewiska były. Karpie jak konie, aż się woda gotowała.
– Za wsią? – powtórzyła. – Bo ja czytałam, że w tej rzece karpie się nie pojawiały, raczej płocie, okonie…
– Karpie były, mówię ci. Widziałam na własne oczy – odparłam ostro. – Kto to tam w gazetach pisze, co oni wiedzą.
Syn spojrzał na swoją żonę z miną „nie zaczynaj”, ale ona już miała swój rytm.
– A ta zima, kiedy wchodziłaś pod lód… to był, który rok? – zapytała, mieszając herbatę tak spokojnie, że aż mnie to zaczęło drażnić.
– No… osiemdziesiąty któryś… drugi… może trzeci – wymamrotałam, czując, że grunt mi się lekko rozmiękcza.
– Bo wtedy – ciągnęła – mieliśmy taką zimę, że lód na rzece był prawie pół metra gruby. Wchodziłaś pod taki?
– Wchodziłam, a co? – prychnęłam, ale już czułam, że nie mam w zanadrzu odpowiednio obrazowej sceny. – Wtedy człowiek był inny, zahartowany…
– No jasne – uśmiechnęła się słodko. – Tylko wiesz, Halinko, w tamtym czasie w tej rzece był zakaz połowu ryb. Wiem, bo mój wujek pracował w gminie.
Zapadła cisza, tym razem cięższa. Wszyscy patrzyli na mnie, a ja czułam, jak mi policzki robią się gorące. Coś mi mówiło, że ta rozmowa jeszcze się nie skończyła.
Wbijała mi szpilę za szpilą
– Zakaz, nie zakaz – machnęłam ręką. – Jak człowiek głodny, to się nie patrzy na przepisy.
– Ale mówiłaś, że łowiłaś dla przyjemności – wtrąciła synowa, jakby wbijała szpilkę w poduszkę, którą trzymałam pod sercem.
– No… przyjemność też była – próbowałam się uśmiechnąć. – Ale głównie to, żeby było co do garnka włożyć.
– Tylko że – ciągnęła, nie odpuszczając – wtedy mieszkałaś przecież w mieście, prawda? – I nagle wbiła we mnie wzrok. – Więc nie było żadnej rzeki za wsią.
Syn, biedny, prawie się zakrztusił herbatą.
– Kochanie… – zaczął ostrożnie. – Może to taka… metafora była…
– Metafora?! – obruszyłam się. – Ja tu życie swoje opowiadam, a wy mi będziecie mówić, że bajki wymyślam?
– Nie my, Halinko – odpowiedziała spokojnie synowa. – Ty sama to właśnie mówisz. Bo jeśli się nie mylę, to w osiemdziesiątym trzecim to ty miałaś gips na nodze po wypadku na rowerze.
Poczułam, jak mi serce spada gdzieś w okolice podeszew. Faktycznie, wtedy ledwo mogłam przejść z kuchni do pokoju, a co dopiero łazić po lodzie.
– No może… coś mi się pomyliło – mruknęłam, patrząc w talerz. – Ale wiesz, pamięć jest taka… wybiórcza.
– Oczywiście – uśmiechnęła się szeroko. – A ryba i tak jest dobra, nawet bez ości.
Czułam, że przegrywam, ale jeszcze miałam nadzieję, że odwrócę tę rozmowę na swoją korzyść. Tylko nie wiedziałam, że ona już postanowiła dokończyć ten pojedynek.
Czułam, że przegrywam
– Halinko – zaczęła łagodnie, a ja już wiedziałam, że zaraz będzie cios poniżej pasa – a może ty po prostu lubisz opowiadać historie, żeby było ciekawiej?
– Ja? – uniosłam brwi. – Ja lubię prawdę.
– Prawdę… – powtórzyła, kiwając głową. – Tylko że ta twoja prawda czasem jest jak ta ryba z ośćmi. Ładnie wygląda, ale w środku kłuje i ciężko to przełknąć.
Przy stole rozległo się ciche „ooo”, a szwagier prawie zakrył usta dłonią, żeby się nie roześmiać.
– No wiesz… – zaczęłam, ale ona mnie przerwała.
– Bo ja tak sobie myślę – mówiła dalej – że ta historia o karpiach w zimie to może i brzmi malowniczo, ale… jakbyś wtedy naprawdę weszła pod lód, to byśmy dziś nie siedzieli razem przy stole.
– Nie przesadzaj – burknęłam. – Człowiek był odporniejszy.
– Albo człowiek po prostu nie był tam wcale – odparła słodko, sięgając po dzbanek z kompotem.
Zapadła cisza, wszyscy wpatrzeni w moje dłonie, które nagle zaczęły mnie dziwnie swędzieć. Wzięłam głęboki wdech.
– No dobra – powiedziałam w końcu. – Może i sobie… dopowiedziałam parę rzeczy.
– Parę? – prychnął szwagier, ale szybko udawał, że się krztusi.
– Ale sens zostaje ten sam – dodałam szybko. – Ryba powinna mieć ości. Bo tak jest uczciwie.
Synowa tylko pokiwała głową, a w jej oczach pojawił się błysk zwycięstwa. Nie lubię przegrywać, ale musiałam przyznać, że tym razem przeciwniczka miała klasę.
Musiałam przyznać jej rację
Siedziałam jeszcze chwilę przy tym stole, mieszając w talerzu resztki fileta, który – muszę przyznać, choć mnie to bolało – był naprawdę smaczny. Synowa uśmiechała się, rozmawiała z resztą, a ja czułam, jak cała ta moja historia o karpiach topnieje w pamięci gości jak ten lód, który podobno łamałam w dzieciństwie. Nie cierpię, kiedy ktoś łapie mnie za słówka. Ale jeszcze bardziej nie cierpię, kiedy muszę się przyznać do błędu. Tym razem jednak, patrząc na jej minę, poczułam… coś w rodzaju szacunku. Nie każdy potrafi tak spokojnie i z klasą rozbroić moją złośliwość.
– No dobrze – rzuciłam, wstając od stołu. – Przyznaję, ryba może być i bez ości… ale to wyjątek.
Kilka osób się zaśmiało, a synowa skinęła głową, jakbyśmy właśnie podpisały rozejm. Może i tak było – przynajmniej do następnego obiadu. Bo ja wiem swoje, a ona swoje. I choć dziś to ona wygrała, ja jeszcze wrócę. Może z nową historią. Może tym razem prawdziwą. A może… jeszcze lepszą.
Halina, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka wpadła do mnie z rodziną na wakacje. Liczyłam, że będzie miło, ale po 3 dniach miałam dość bycia ich służącą”
- „Ślub marzeń zniszczył mój narzeczony. Na jaw wyszedł sekret, który stał się gwoździem do trumny naszego małżeństwa”
- „Jeszcze wesele się nie skończyło, a ja już żałowałam, że wyszłam za mąż. Tego dnia na zawsze straciłam coś bezcennego”