Reklama

Zawsze myślałam, że rodzina daje przestrzeń, w której można się czuć bezpiecznie. Że jak się coś dzieje, to mówimy o tym wprost – a nie chowamy się za uśmiechami i cichym „wszystko w porządku”. Niestety, z czasem zaczęłam dostrzegać, że niektórym łatwiej przychodzi branie niż proszenie.

Reklama

Ania, żona mojego syna, wydawała się miła, grzeczna, uśmiechnięta – ale w jej oczach było coś, co zawsze mnie niepokoiło. Niby mówiła „dziękuję”, „proszę”, a potem… z domu zaczęły znikać rzeczy. Najpierw szampon, potem balsam, słoik dżemu. I co? Przypadek? Nie wierzę w takie przypadki. Tylko Tomek patrzył na mnie jak na przewrażliwioną starą matkę. A ja wiedziałam jedno: coś tu śmierdzi. I postanowiłam się dowiedzieć, co Ania ukrywa. Bo ile można patrzeć, jak ktoś wyciąga ręce po cudze?

Przejrzałam ją na wylot

Od tamtego dnia zaczęłam ją bacznie obserwować. Udawałam, że jestem zajęta czym innym – myję podłogę, podlewam kwiaty – a tak naprawdę kątem oka śledziłam każdy jej ruch. Wydawało mi się, że już od progu wchodzi z tym swoim uśmiechem jak kotka, co to niby taka łagodna, a w głowie tylko jedno: co by tu złapać pazurami i zanieść do swojej nory.

– O, mamusiu, jaki piękny zapach! – zachwycała się, kiedy gotowałam obiad. – A co to tak pachnie?

– To tylko schab z warzywami – mówiłam obojętnie, ale w środku aż się gotowałam.

Zaczęła zaglądać do szafek w kuchni, niby coś szukała – a to słoika z ogórkami, a to nowego oleju. Nie wiedziała, że patrzę. Ale patrzyłam. Widziałam, jak wzrokiem omiatała półki, zatrzymywała się na rzeczach, które mogły się przydać – kawy, herbaty, puszki, przyprawy. I potem, jakby nigdy nic, zamykała szafkę, ale wzrok miała taki... zbyt zadowolony.

Kiedyś, jak myślała, że jej nie widzę, wyszła z łazienki z torebką wypchaną tak, że ledwo zamek dopinała. A potem jeszcze do Tomka mówiła, że „ciężka ta torba, bo pieluszki dla małego się nie mieszczą”. A ja tylko zaciskałam zęby i mówiłam sobie w myślach: „Dobra, Jola, obserwuj dalej. Jeszcze się dowiesz, o co w tym wszystkim chodzi”.

Postanowiłam spróbować czegoś innego – kupiłam specjalnie kilka kosmetyków, takich droższych, jakich Ania nigdy sama by sobie nie kupiła. Postawiłam je w łazience, w widocznym miejscu, jakby mówiły: „Weź mnie, jestem dla ciebie”. Chciałam sprawdzić, czy się skusi. Bo jak się skusi, to już nie będzie wymówki. A skusiła się – oj, jak się skusiła. Kolejnego dnia zniknęły dwa balsamy i krem do twarzy, ten najdroższy, co go specjalnie kupiłam, żeby sprawdzić jej reakcję. Myślała, że nie zauważę.

Stałam wtedy przy oknie, patrzyłam na jej plecy oddalające się z dzieckiem na rękach, z torebką jakby pełniejszą niż powinna. I myślałam tylko jedno: „No pięknie, Aniu. Zasłaniasz się dzieckiem, a kradniesz jak złodziejka”. W środku aż mnie ściskało, a na zewnątrz – uśmiechałam się do niej, machając z okna, jakbym niczego nie wiedziała.

Złodziejka z własnej rodziny

Nie wytrzymałam długo w tej grze pozorów. Kiedyś, sprzątając salon, natknęłam się na coś, co wywołało u mnie gęsią skórkę. Pod kanapą, wciśnięte głęboko, jakby miało nigdy nie wyjść na światło dzienne, leżały trzy pogniecione koperty. Od razu poczułam, że to nie są zwykłe listy. Ręce mi zadrżały, a serce waliło jak młotem, zanim jeszcze zajrzałam do środka.

Listy zawierały wezwania do spłaty długu. Nogi się pode mną ugięły, a w głowie miałam tylko jedno: O matko, Anka, co ty narobiłaś? Przez chwilę miałam nadzieję, że może to jakiś głupi błąd, pomyłka, cokolwiek. Ale na kopertach było czarno na białym: jej imię, jej nazwisko, ten sam adres.

Usiadłam na kanapie, listy w rękach, a oczy robiły mi się coraz większe. Jakby ktoś mi nagle usunął grunt spod nóg. Więc te znikające szampony, kremy, żele – to nie było przypadkowe. To był tylko wierzchołek góry lodowej. Złodziejka z własnej rodziny – o tym się słyszy w telewizji, a nie u siebie w domu! A jednak.

W głowie zaczęły mi się kotłować myśli: powiedzieć Tomkowi? Udawać, że nic nie wiem? Zacząć rozmowę z Anką, czy zostawić to i niech sama się w tym kisi? A co jeśli to nie jest tylko kilka tysięcy? Może ma więcej takich listów? Może za chwilę komornik wejdzie do nas do domu i zacznie wynosić telewizor, a ja stanę jak głupia z mopem w ręku?

Patrzyłam na te listy jak na bombę zegarową. Niby jeszcze nie wybuchła, ale każdy dzień tykania zbliżał nas do katastrofy. Wtedy usłyszałam Tomka z przedpokoju. Schowałam koperty pod poduszkę. Serce mi waliło jak oszalałe, a w głowie miałam tylko jedno: Nie teraz, Jola. Nie teraz. Musisz się zastanowić, zanim zrobisz coś głupiego.

Czułam się oszukana

Od tamtego dnia chodziłam jak na szpilkach. Niby wszystko po staremu – obiad ugotowany, pranie rozwieszone, telewizor w tle grał jak zawsze – ale ja czułam się, jakbym miała zaraz wybuchnąć. Każde spotkanie z Anią było dla mnie jak teatrzyk – ona uśmiechnięta, grzeczna, a ja w głowie już gotowa, żeby ją przycisnąć do ściany i powiedzieć: "Anka, kochana, co ty wyprawiasz?!".

Ale nie, zacisnęłam zęby i postanowiłam działać inaczej. Podczas zakupów zaczęłam wrzucać do koszyka trochę więcej – kawę, ryż, pastę do zębów, żel pod prysznic. Układałam to potem w kuchni i łazience na wierzchu, niby od niechcenia, a tak naprawdę z myślą: "Proszę bardzo, Aniu, bierz, ile chcesz. Ale pamiętaj, że ja widzę".

Pewnego dnia, siedząc przy herbacie, zaczęłam temat niby od niechcenia.

– Aniu, jak tam mały? Zdrowy?

– Zdrowy, zdrowy, na szczęście – uśmiechnęła się słodko, a ja zauważyłam, że wzrokiem już omiata półkę w kuchni, gdzie stała paczka kawy.

– A Tomkowi w pracy jak idzie? – zagaiłam, choć wcale mnie to nie obchodziło.

– Dobrze, chyba dobrze – odpowiedziała, ale jakoś tak niepewnie. – Wiesz, teraz mają dużo projektów, Tomek mówi, że dużo pracy...

Patrzyłam na nią uważnie, a ona zaczęła kręcić palcem przy uchu, niby rozplątując kosmyk włosów. Taki gest – typowy dla kogoś, kto coś kombinuje. Zresztą zaraz przeszła do rzeczy.

– A wiesz, mamo, tak się zastanawiam... może masz trochę tej kawy na zbyciu? Bo u nas się skończyła, a w sklepie takie ceny, że głowa mała... – mrugnęła do mnie, jakby to miało być takie nasze „babskie porozumienie”.

– O, to weź, Aniu, weź – powiedziałam z uśmiechem, ale głos mi zadrżał. – Zresztą bierz, co potrzebujesz. Jak ci brakuje, to nie musisz się kryć, wystarczy powiedzieć.

Zerknęła na mnie zaskoczona, jakby nie spodziewała się, że ją tak łatwo przepuszczę.

– Nie no, co ty, mamo, ja tak tylko... tak z grzeczności pytam... – zaczęła się plątać.

– Mhm – mruknęłam. – To weź tę kawę, co stoi na półce. I może ryżu trochę, jak ci brakuje.

– No wiesz... skoro nalegasz... – wymamrotała, patrząc mi w oczy, a ja widziałam, jak się w niej gotuje.

Kiedy wyszła, zamknęłam drzwi i oparłam się o nie ciężko oddychając. W głowie huczało mi tylko jedno: "Oszukujesz mnie, dziewczyno. I nie wiem jeszcze, jak bardzo".

Trzeba było coś z tym zrobić

Niedzielny obiad wyglądał jak z obrazka: ziemniaki, schabowy, surówka, dzieci bawiące się na dywanie, a my przy stole, niby szczęśliwa rodzina. Tomek opowiadał o pracy, Ania się uśmiechała, podając mu ziemniaki, a ja tylko patrzyłam, jakby zza szyby. Wiedziałam, że to wszystko to teatrzyk, bo bomba tykała, a jej wybuch to tylko kwestia czasu.

I wtedy się zaczęło – telefon Ani zadzwonił. Dźwięk był głośny jak alarm.

– Ojej, przepraszam, muszę odebrać – powiedziała szybko, wstając od stołu.

Podążyłam za nią. Stanęłam za drzwiami i słuchałam.

– Proszę, dajcie mi jeszcze trochę czasu… Nie mam teraz tej kwoty… Tak, wiem, że termin już minął… – szeptała do słuchawki.

Gdy wróciła, usiadła przy stole, jakby nigdy nic, a ja czułam, jak cała się trzęsę. Po obiedzie, kiedy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, zaciągnęłam Anię do kuchni.

– Wiem o listach. Słyszałam rozmowę – powiedziałam twardo, patrząc jej prosto w oczy.

Zbladła, a talerz wypadł jej z rąk i roztrzaskał się na podłodze.

– Mamo, ja… Ja nie chciałam… Tomek by mnie znienawidził… – łkała, łapiąc się za głowę.

– Lepiej, żeby teraz się dowiedział, niż jak komornik zapuka do drzwi – odparłam złośliwie. – Skończ z tymi kłamstwami! Albo powiesz prawdę, albo ja to zrobię.

Ania tylko kiwnęła głową, a ja czułam, że to dopiero początek dramatu.

Nie było czasu do stracenia

Siedziałyśmy w kuchni, cisza aż dzwoniła w uszach. Ania dłubała paznokciem w blacie, a ja patrzyłam na nią z mieszaniną złości i współczucia. W końcu nie wytrzymałam.

– No to jak? Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytałam chłodno, splatając ręce na piersi.

Zerknęła na mnie jak zbity pies.

– Mamo… ja już nie wiem… Nie dam rady tego spłacić… Myślałam, że jakoś to ogarnę… – głos jej drżał, a łzy znowu zaczęły spływać po policzkach.

Parsknęłam.

– Ogarniesz? Ty? Przecież ty nawet nie wiesz, ile dokładnie masz tych długów! Co zrobisz, jak przyjdzie komornik i zabierze ci telewizor, a potem samochód? A może myślisz, że Tomek cię na rękach będzie nosił, jak się dowie, że go wpakowałaś w bagno po uszy?

– Mamo, proszę… Nie mów mu, jeszcze nie teraz… – zaczęła błagać, ściskając mnie za rękę, jakby to miało cokolwiek zmienić.

Wyrwałam ją zdecydowanym ruchem.

– Nie teraz? A kiedy? Jak listonosz przyniesie pismo o licytacji domu?

Zamilkła, patrząc na mnie z przerażeniem.

Westchnęłam ciężko.

– Dobra. Poszukamy doradcy. Przeliczymy wszystko. I wtedy – powiesz Tomkowi. Sama. Ja nie będę za ciebie kłamać.

Skinęła głową, ledwo słyszalnie.

– A teraz idź już do domu. I miej świadomość, że od jutra się za to bierzemy.

Patrzyłam, jak wychodzi, a w głowie miałam tylko jedno: Czy my się z tego wygrzebiemy, czy za chwilę cała rodzina pójdzie na dno?

To był dopiero początek

Wieczorem siedziałam sama w kuchni, patrząc na pustą filiżankę. W głowie huczało mi od pytań: Co będzie dalej? Czy Ania naprawdę ogarnie te długi? Czy Tomek jej wybaczy? A co z moim spokojem – czy on jeszcze wróci? Wiedziałam jedno – w tej rodzinie nic już nie będzie takie jak dawniej.

Przez chwilę miałam ochotę zadzwonić do Tomka, wyrzucić wszystko z siebie, ale coś mnie powstrzymało. Może to nie mój czas, może nie moja rola. Spojrzałam na stół, na którym wciąż leżały stare listy windykacyjne, jakby mówiły: Nie ciesz się za wcześnie, Jolu. Przymknęłam oczy i westchnęłam. Wiedziałam, że to dopiero początek – a życie jeszcze nie raz nas zaskoczy.

Jolanta, 60 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama