„Synowa poniżała mnie, bo nie miałam matury. Może i nie mam głupiego papierka, ale to ona nie ma serca”
„Czułam się jak widz spektaklu, na który ktoś zapomniał wysłać mi zaproszenie. Dotarło do mnie, że już nie jestem częścią tej historii. Tylko przypisem. – Zawsze chciałam, żebyś był kimś synku – powiedziałam cicho. – Nie sądziłam, że wtedy ja zostanę dla ciebie nikim”.

- Redakcja
Nie miałam matury. Nie dlatego, że byłam głupia. Po prostu życie mi się wcześniej zaczęło, niż powinno. Mama chorowała, tata uciekł z roboty do flaszki, a ja musiałam iść do pracy i pilnować rodzeństwa. Mięsny to było moje królestwo przez trzy dekady. Ludzie przychodzili, gadali, stali w kolejkach – wiedziałam, kto bierze polędwicę, a kto tylko patrzy. Proste życie, ale moje. Bez papierka, ale uczciwe. Największą moją dumą był Tomek – syn. Mądry, poukładany, z dyplomem. Kiedy przyprowadził Monikę, pomyślałam, że mu się trafiło. Prawniczka z wielkiego miasta. Ale potem... potem zrozumiałam, że dla niej jestem tylko kobieciną ze wsi. I że w jej oczach nigdy nie zdam niezbędnego egzaminu.
Rozumiem więcej niż się jej wydaje
Pamiętam tamten wieczór u nich – siedzieliśmy przy herbacie, dzieci biegały po salonie. Tomek i Monika rozmawiali o kredycie hipotecznym, o ratach i jakiejś marży. Nie wszystko rozumiałam, ale chciałam uczestniczyć w tej dyskusji. Wtrąciłam się więc nieśmiało:
– A ile wy właściwie jeszcze będziecie spłacać?
Monika spojrzała na mnie, uśmiechnęła się jakoś tak... elegancko, chłodno.
– Mama raczej nie zrozumie tego mechanizmu.
To słowo – „mechanizm” – dźwięczało mi w głowie przez całą drogę powrotną. Jakby mnie ktoś przełączył na inny kanał i powiedział: „Tu nie twoje miejsce”. Potem już jakoś tak poszło. Jak mówiłam coś o polityce, Monika poprawiała mnie, że to „fake news”, że uproszczenie. Jak zapytałam, czy dzieci nie są głodne, usłyszałam:
– Mają stałe pory posiłków. Staramy się trzymać planu.
– No ale jak któreś powie, że chce kanapkę?
– My nie chcemy zaburzać rytmu – odpowiedziała uprzejmie, ale stanowczo.
Wiedziałam, że się jej nie podoba, że tak pytam. Ale przecież ja nie mam żadnej strategii na kanapki. Ja się pytam, bo się troszczę.
– Ona nawet z kanapkami ma strategię – powiedziałam później do Kryśki z klatki, starej znajomej od lat. – A ja przecież tylko pytam, czy dzieci nie są głodne.
Krysia tylko pokiwała głową. Dobrze mnie rozumiała. Bo my, kobiety bez dyplomów, rozumiemy więcej, niż się ludziom wydaje.
Czyli do wnuków też trzeba dyplom?
To była niedziela. Taka jak zawsze – rosół, pieczeń, mizeria, kompot z jabłek. Dzieci ganiały się po mieszkaniu, a ja patrzyłam na nie z czułością. Przypomniało mi się, jak Tomek był mały i też tak biegał po kuchni, aż się oparzył o garnek. Wtedy, trochę nieśmiało, ale z nadzieją, zapytałam:
– Może bym dziewczynki wzięła do siebie na weekend? Naleśników im nasmażę, pójdziemy na plac zabaw, może do lasu jak kiedyś...
Tomek spojrzał na Monikę. A ona, spokojnie, ale chłodno, odłożyła widelec i powiedziała:
– Nie masz kompetencji, mamo, żeby decydować o ich wychowaniu.
Zamarłam. „Kompetencji”? Jakby ktoś oblał mnie zimną wodą. Popatrzyłam na Tomka, ale on spuścił wzrok i udawał, że zajmuje się mięsem na talerzu.
– Czyli do wnuków też trzeba mieć dyplom? – zapytałam cicho.
– Chodzi o to, żeby dzieci miały spójne zasady – dodała Monika. – A ty... no, czasem postępujesz impulsywnie.
Impulsywnie. Tyle lat życia. Tyle obiadów. Tyle pocałunków w czoło. A teraz jestem „impulsywna”?
Wieczorem, stojąc przy zlewie, myjąc talerze, płakałam w milczeniu. Przypomniałam sobie, jak Tomek pierwszy raz się zakasłał w nocy, a ja czuwałam nad nim do rana. Jak uczyłam go zapinać guziki. Jak płakał, bo kolega go popchnął w przedszkolu, i jak wtedy przytuliłam go, żeby wiedział, że wszystko będzie dobrze...
A teraz? Teraz już nawet do wnuków się nie nadaję.
Mój świat się kończył
Zaczęłam zauważać, że jestem coraz mniej potrzebna. Nie mówiło się tego wprost, ale czułam. Dzieci mają teraz nianię. Młoda, szczupła, uśmiechnięta, w trampkach i z tabletem. Słyszałam, jak Monika mówiła do niej:
– Pamiętaj, żeby po południu były zajęcia kreatywne. Żadnego nudzenia się. Dzieci trzeba stymulować.
Nie odezwałam się, choć w środku coś mnie ścisnęło. Co to znaczy „stymulować”? Czy ja nie stymulowałam Tomka, jak mu budowałam z klocków zamki, jak śpiewałam „Z popielnika na Wojtusia”? Nie miałam wtedy książek z psychologii dziecka, tylko serce. Ich mieszkanie – piękne, białe, sterylne. Zero dywanów, wszystko pachnące, eleganckie. A moje? Z pierzyną, bibelotami, starymi zdjęciami, paprotką na oknie. Wiedziałam, że jak Monika przychodzi, to oddycha ostrożnie, jakby się bała, że kurz ją zaatakuje.
Usiadłam na ławce przed blokiem z moją Krysią. Opowiedziałam jej wszystko.
– Wiesz, nie mówię, że ona jest zła. Tylko jakby... jakby uważała, że wszystko, co moje, to gorsze.
– Bo teraz się wszystko nazywa. Jak nie masz papierka, to jakbyś nie miała mózgu – powiedziała Krysia i spojrzała mi prosto w oczy. – A ty masz więcej rozumu niż pół tej całej telewizji.
Uśmiechnęłam się, ale tylko na chwilę. Bo prawda była taka, że nie chodziło już o rozum. Chodziło o to, że mój świat się kończył. A nikt nie pytał, czy chcę jeszcze w nim zostać.
Jestem jak babcia bez uprawnień
Nie wytrzymałam. Musiałam zapytać. Siedzieliśmy razem w salonie, dzieci oglądały bajkę, oczywiście edukacyjną, a Monika przeglądała coś na telefonie. Tomek siedział obok, niby obecny, ale myślami gdzieś indziej. Spojrzałam na niego.
– Tomku… czy ja wam przeszkadzam?
Uniósł wzrok, zaskoczony.
– Co ty mówisz, mamo?
– No tak pytam. Bo coraz mniej mnie u was. Coraz mniej słów, coraz mniej miejsca. Jakbyście mnie chowali do szuflady z napisem „babcia bez uprawnień”.
Tomek się speszył. Zamiast spojrzeć mi w oczy, popatrzył na Monikę. A ona udawała, że nie słyszy.
– Mamo, nie przesadzaj. To po prostu… inne czasy.
– A serce się zmieniło? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział.
Tamtego wieczoru napisałam list. Nie po to, żeby dać, tylko żeby wyrzucić z siebie. „Gdybyś wiedział, jak się bałam, kiedy pierwszy raz miałeś gorączkę. Jak siedziałam przy tobie całą noc, licząc twoje oddechy. Nie miałam wtedy żadnych kompetencji. Tylko serce. I to wystarczyło”. Złożyłam kartkę, włożyłam do torebki, schowam później do książki kucharskiej. Zawsze tam chowam to, czego nie mam siły powiedzieć na głos. Potem siedziałam w fotelu, słuchałam przez ścianę, jak dzieci się śmieją. Nie poszłam już więcej do ich pokoju. Bo po co? Kiedy raz się poczuje, że twoje słowa odbijają się jak od ściany, przestajesz próbować.
Czasem więź po prostu się rozwiązuje
To były urodziny Zosi, mojej starszej wnuczki. Siedem lat. Przyniosłam jej sweter. Sama zrobiłam. Bordowy, z warkoczem na środku. Dziesięć wieczorów dziergałam, palce bolały, ale w sercu miałam ciepło. Kiedy wręczyłam go Zosieńce, Monika spojrzała i powiedziała coś w stylu:
– O, dziękujemy, babciu, to bardzo miłe.
A potem odłożyła prezent na bok, na stertę innych. Nikt nie powiedział „od babci Stefy”, nikt nie zapytał, czy sama zrobiłam. Sweter zniknął jak kartka z kalendarza. I tylko ja pamiętałam, ile w nim było oczek i czułości. Tort kroiła Monika, z precyzją jak w czasie operacji. Dzieci recytowały wierszyk po angielsku. Nie zrozumiałam wszystkiego, ale przyklasnęłam z uśmiechem.
Siedziałam z boku, z filiżanką zimnej herbaty. Czułam się jak widz spektaklu, na który ktoś zapomniał wysłać mi zaproszenie. Gdzieś między balonikami a prezentami dotarło do mnie, że już nie jestem częścią tej historii. Tylko przypisem. Wróciłam do domu wcześniej. Zdjęłam płaszcz, postawiłam torbę. Podeszłam do szuflady i wyjęłam stare zdjęcie Tomka – w mundurku szkolnym, z krzywym zębem i uśmiechem. Pogładziłam papier.
– Zawsze chciałam, żebyś był kimś – powiedziałam cicho. – Nie sądziłam, że wtedy ja będę dla ciebie nikim.
Zapaliłam lampkę. Światło odbiło się w ramce. Pomyślałam, że czasem więź nie pęka z hukiem. Czasem po prostu się rozwiązuje.
Byłam potrzebna, ale nie synowej
Nie walczyłam już. Wiedziałam, że to nie jest walka do wygrania. Że nie przekonam ich dyplomów, aplikacji, coachów i podręczników. Nie miałam świadectwa, ale miałam życie. I ono mnie nauczyło więcej niż niejeden kurs. Zaczęłam pomagać sąsiadce – młodej dziewczynie z dzieckiem. Pokazałam jej, jak ugotować krupnik. Uczyłam jej synka lepić pierogi. Kiedyś zapytał:
– Babciu, ty też jesteś z rodziny?
Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam:
– Z tej, która się nie kończy po drzwiach.
Byłam potrzebna. Nie tam, gdzie marzyłam, ale tam, gdzie mogłam dać coś z siebie. I to mi starczało. Któregoś dnia odwiedziłam szkołę Zosi, gdzie wywieszono gazetkę klasową. Kolorowe kartki, zdjęcia, napisy. Na jednej z nich – „Moja rodzina”. Zosi zdjęcie z Moniką, Tomkiem, młodszą siostrą. Mnie tam nie było...
Zatrzymałam się przy tablicy, ale tylko na chwilę. Żadne dziecko nie musi mnie rysować, żeby wiedzieć, że istnieję. Wróciłam do domu. Wzięłam swój stary notes. Na ostatniej stronie zapisałam przepis na krupnik. Drobne litery, trochę krzywe. I pod spodem, jakby mimochodem, dopisałam: „Nie trzeba mieć matury, żeby znać smak życia”. Zamknęłam notes i się uśmiechnęłam.
Stefania, 65 lat
Czytaj także:
- „Po kolejnej awanturze wyszłam i wróciłam 3 dni później z papierami rozwodowymi. Mężowi szczęka opadła do podłogi”
- „Gdy utknęłam z Tomkiem w windzie, obudziła się w nas dzika namiętność. To było jak w zakazanych filmach”
- „Wnuczka podbiera mi pieniądze, ale ja nic nie mówię. Wolę mieć mniej w portfelu, niż żyć w cichej samotności”