Reklama

Mieszkamy z mężem na wsi, gdzie od zawsze prowadzimy niewielkie gospodarstwo. Mamy kilka grządek warzyw, trochę drobiu, kilka uli. Życie spokojne, ale latem roboty jest więcej niż sił w krzyżu. W tym roku ogórki wyjątkowo obrodziły, a że sami nie dawalibyśmy rady, nasz syn zaproponował, że jego żona, Zosia, przyjedzie na kilka dni pomóc. Nigdy nie pracowała fizycznie, ale podobno bardzo chciała poznać „uroki wsi”. Kiedy rano zobaczyłam ją stojącą w białych jeansach i słomkowym kapeluszu, pomyślałam tylko: „To się dopiero zacznie…”

Reklama

Pierwszy dzień Zosi na wsi

Zosia przyjechała punktualnie o dziewiątej. Z samochodu wysiadła z szerokim uśmiechem i... torebką od Michaela Korsa przewieszoną przez ramię. Stałam w progu z rękami w fartuchu, ścierką na ramieniu i twarzą pełną niedowierzania.

– Dzień dobry, mamusiu! – zawołała, podbiegając i całując mnie w policzek. – Ale tu pachnie powietrzem! I tym... no, ziemią!

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, podeszła do bagażnika i wyjęła walizkę na kółkach.

– Spakowałam się na cztery dni. Mam wszystko – kosmetyki, kapelusz, kremy z filtrem i moje nowe białe jeansy. Zobaczysz, będą idealne na pole. Są bardzo przewiewne – dodała entuzjastycznie.

Stałam jak wryta. Za moich czasów człowiek zakładał do zbioru ogórków stare portki po mężu i koszulkę z promocji w markecie. A ona? Wyglądała, jakby miała sesję zdjęciową dla jakiegoś magazynu o stylu życia na wsi.

– Zosia, kochanie, ale ty chyba w tych spodniach nie idziesz do ogrodu? – zapytałam z powątpiewaniem.

– A czemu nie? – zrobiła zdziwioną minę. – Są jasne, to od razu będzie widać brud, więc nie będę siadać byle gdzie. No i styl wiejski to teraz hit!

Nie odpowiedziałam. Tylko spojrzałam po raz ostatni na jej białe jeansy, różowe paznokcie i modny kapelusz. I wtedy zrozumiałam: ta dziewczyna jeszcze nie ma pojęcia, czym pachnie wieś latem.

Ogórki, błoto i biały kapelusz

Zabrałam Zosię na grządki zaraz po śniadaniu. Ziemia była jeszcze wilgotna po nocnej burzy, więc błoto w niektórych miejscach sięgało po kostki. Przed wyjściem podałam jej kalosze po mojej córce, ale tylko spojrzała na nie z obrzydzeniem.

– Naprawdę muszę to włożyć? – zapytała, trzymając je za czubki palców.

– Jak nie chcesz zniszczyć tych białych spodni, to lepiej włóż – powiedziałam spokojnie.

Włożyła je, ale ze skrzywioną miną. I ruszyłyśmy. Grządki ciągnęły się równo wzdłuż siatki. Ogórki leżały wszędzie – zielone, twarde, gotowe do zbioru. Pokazałam jej, jak zginać się tak, żeby nie zrywać zbyt młodych i nie nadepnąć na liście.

– Łatwizna! – rzuciła i zaraz przykucnęła w samym środku zagonu, podpierając się dłonią… prosto w błoto.

– Ojej! – pisnęła. – Mamusiu, tu jest… glina czy coś?

Spojrzałam, jak jej biała bluzka ma teraz brunatną plamę na rękawie, a kapelusz zsuwa się na bok, bo pot spływa jej po czole.

– To tylko ziemia – odpowiedziałam. – Na wsi to nie brudzi, to się liczy jako makijaż naturalny.

Zosia parsknęła śmiechem, ale zaraz znów jęknęła, bo jedno z kolan ugrzęzło jej w miękkim błocie. Podałam jej rękę, choć miałam ochotę powiedzieć: „No i jak ci ten wiejski styl smakuje?”. Zebrałyśmy razem może z pięć kilo ogórków, zanim Zosia padła na trawę, dysząc jak po maratonie.

– To wasze zbieranie to naprawdę crossfit! – sapnęła.

Spojrzałam na jej białe jeansy – brązowe na kolanach, zielone od liści. Uśmiechnęłam się pod nosem.

Kryzys przy ogrodzeniu

Po obiedzie, kiedy słońce zaczęło mocniej przypiekać, Zosia uparła się, że chce spróbować zebrać sama jeden rządek ogórków. Mówiła, że teraz już wie, jak się zginać i że ogarnie temat bez problemu. Dałam jej koszyk i patrzyłam z daleka. Miałam chwilę, żeby nastawić pranie i wrócić, zanim coś zbroi. Ale ledwo weszłam do sieni, usłyszałam wrzask:

– Mamusiuuuu! Pomocy!

Wybiegłam z domu jak oparzona. Zosia stała na środku pola, trzymając koszyk w jednej ręce, a drugą wskazując w stronę ogrodzenia.

Tam coś się rusza! W krzakach! Przysięgam, coś tam było!

Podeszłam bliżej. Za siatką rzeczywiście coś zaszurało, ale po chwili wyskoczył tylko stary jeż, który pewnie przyszedł na śniadanie z dżdżownic. Zosia stała jak sparaliżowana.

– To był dzik! Albo lis! Albo coś z rogami!

– Zosia, to był jeż. I nie ma rogów, tylko igły – powiedziałam, tłumiąc śmiech.

Ale ona już była blada jak kreda, z oczami jak spodki.

Przecież to jest dżungla! – wymamrotała.

Zaproponowałam, że dokończę ten rządek sama, ale uparła się, że nie będzie panikować jak „jakieś miastowe dziecko”. I znowu kucnęła, choć teraz co chwilę rozglądała się nerwowo na boki, jakby spod liści miał wyskoczyć tygrys. Zebrała do końca, ale przy ostatnim krzaczku zahaczyła kapeluszem o gałąź i kapelusz wpadł prosto w błotnistą kałużę. Popatrzyła na niego smętnie.

To chyba był mój ostatni modny dodatek do ogórków.

– A tam, teraz już naprawdę wyglądasz jak prawdziwa wiejska dziewczyna – powiedziałam i tym razem obie się zaśmiałyśmy.

Kolacja, która zmieniała wszystko

Wieczorem, po kąpieli i zmianie ubrań, Zosia zeszła na kolację. Już bez białych jeansów, za to w dresie mojego syna i z mokrymi włosami zebranymi w niedbały kok. Siedliśmy przy stole – ja, mąż, ona i nasz stary pies Bury, który po całym dniu węszenia pod grządkami teraz chrapał pod stołem.

To był najbardziej intensywny dzień w moim życiu – westchnęła, nakładając sobie zupę ogórkową. – Nawet joga i pilates razem nie dają tak w kość.

– A mówiłaś, że to łatwizna – przypomniał jej z uśmiechem mój mąż, który już od rana obserwował Zosię z lekkim politowaniem.

– Bo jestem uparta. Ale wiecie co? – Zosia odłożyła łyżkę. – Teraz trochę wam zazdroszczę. Macie tu ciszę, wszystko pachnie, ogórki rosną, ptaki śpiewają, a nie jak w mieście – klaksony i spaliny.

Popatrzyłam na nią z zaskoczeniem. Nie spodziewałam się, że to powie. Sądziłam, że jeszcze dziś wieczorem zadzwoni do syna, żeby ją zabrał z tego „zielonego koszmaru”. A ona siedziała, wcinała chleb ze smalcem i wzdychała, że tak dobrze się oddycha.

– A wiesz, że to ogórkowa jest z tych ogórków, które rano zrywałaś? – zapytałam.

Zamrugała.

– Serio? To ja zrobiłam zupę?

– No pewnie – przytaknęłam.

Wyprostowała się z dumą i uśmiechnęła.

– To chyba pierwszy raz, kiedy coś zrobiłam własnymi rękami, i zaraz to zjadłam. I to jeszcze takie dobre!

– Jak ci tak dobrze idzie, to jutro dam ci do kiszenia słoiki – rzuciłam półżartem.

A ona bez wahania odpowiedziała:

– Dawaj, mamusia. Teraz już mnie nic nie złamie.

Ostatni dzień – nowe spojrzenie

Następnego ranka Zosia wstała wcześniej niż zwykle. Kiedy zeszłam do kuchni, już siedziała przy stole z kubkiem herbaty w dłoniach i wyglądała przez okno na poranne słońce nad ogrodem.

– Wyspałaś się? – zapytałam, nie ukrywając zaskoczenia.

– Tak. I chyba pierwszy raz od dawna obudziłam się bez potrzeby sprawdzania telefonu. Chyba się resetuję – odpowiedziała, ziewając przeciągle. – Mamusiu, a mogę dziś sama zająć się jedną grządką?

Nie wiedziałam, czy śnić, czy to naprawdę ona. Podałam jej koszyk i gumowe rękawiczki. Wróciła po godzinie z koszem pełnym ogórków, wyprostowana, z uśmiechem od ucha do ucha.

Jakie to dziwnie satysfakcjonujące... – mruknęła, pokazując mi swój zbiór. – I chyba już wiem, dlaczego wy to robicie.

Po śniadaniu pomogła mi myć słoiki i szykować przyprawy do kiszenia. Gdy pokazałam jej, jak układać ogórki, koper i czosnek, krzyknęła z dumą:

– Będą moje autorskie kiszone! Może otworzę kiedyś swój własny biznes.

Obie się zaśmiałyśmy, ale w jej głosie brzmiała nuta powagi. Była inna niż pierwszego dnia – spokojniejsza, jakby zrozumiała coś, czego wcześniej nie dostrzegała. Po południu pakowała się już bez kapelusza, bez torebki na pokaz, za to z siatką pełną ogórków i zeszytem z przepisami ode mnie.

– Mamusiu, dziękuję – powiedziała, ściskając mnie mocno. – Nie wiedziałam, że taka jestem silna. I że można się zmęczyć tak… z satysfakcją.

Patrzyłam, jak odjeżdża, i wiedziałam, że może i Zosia nie zostanie rolniczką, ale na pewno wróci tu jeszcze. Może już nie po ogórki – ale po spokój.

Coś więcej niż tylko pomoc

Zosia wyjechała po trzech dniach. Na pożegnanie zostawiła na stole karteczkę: „Mamusiu, dzięki za przygodę życia. Kocham Cię jak własną. PS. Spodnie już nigdy nie będą białe – i dobrze”. Kartkę przypięłam magnesem na lodówce, obok zdjęcia mojego syna z pierwszej komunii i rysunku wnuczki z przedszkola. Patrzyłam na nią kilka razy dziennie. Zosia naprawdę mnie zaskoczyła. Kiedy syn zadzwonił wieczorem, od razu usłyszałam jej głos w tle. Śmiała się głośno, coś opowiadała i dopiero po chwili zawołała do słuchawki:

– Mamusiu, jadę jutro po słoiki! Mam dwie koleżanki, które chcą też spróbować kiszenia! Zrobimy wiejski dzień na balkonie!

Uśmiechnęłam się sama do siebie. Z jednej strony to było zabawne – wiejski dzień w centrum miasta, na balkonie w bloku. Ale z drugiej – może właśnie takiej namiastki prostoty im potrzeba. Mąż, który zwykle nie komentował wiele, w końcu podsumował:

– Dobrze, że przyjechała. Jak się ktoś ubrudzi błotem, to dopiero wtedy wie, co to znaczy robota. Ale i satysfakcja.

Miał rację. Dla Zosi te kilka dni na wsi były czymś więcej niż tylko pomocą w zbiorach. Zobaczyła, że zmęczenie może być czyste, mimo że ręce brudne. Że wieczorna cisza po dniu pracy daje więcej spokoju niż trzy godziny w spa. A ja? Ja też zobaczyłam, że za błyszczącą torebką i białymi spodniami może kryć się dziewczyna, która potrafi się śmiać z samej siebie i z zapałem kisić ogórki.

Helena, 64 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama